Stany wyższej konieczności

Koledzy ze środowisk prawicowych (w tym religijnych tygodników) z uczuciem płochej gimnazjalistki wpatrują się w Trumpa...

05.02.2017

Czyta się kilka minut

Kiedy czytam, jak moi koledzy z polskich środowisk prawicowych (w tym religijnych tygodników) z uczuciem płochej gimnazjalistki wpatrują się w prezydenta Donalda Trumpa, jestem rozczulony. Wspaniałe są te wszystkie komentarze o człowieku spoza układów, twardej ręce, czyścicielu światowego szamba, bacie na lewactwo, który rozda pieniądz biednym, bezrobotnemu da od ręki zajęcie, puści rozweselający gaz w sflaczały balon narodowej dumy, a przede wszystkim: wpieni, rozgrzeje do białości, spowoduje bezsenność, chorobę wrzodową i wyprysk u wszystkich, którymi „człowiek wartości” powinien się brzydzić: Clintonów, Sorosów, TVN-ów, genderów, Tusków, Merkelów oraz feministek. Miłość nieprzyjaciół (a przecież te środowiska opierają swe życie na chrześcijańskich wartościach) niczym wszak się tak nie karmi, jak możliwością ujrzenia bliźniego swego w konwulsjach, złości, bezradności.
Niewdzięczne jest zadanie starszego brata, który zakochanej młodszej siostrze musi wytłumaczyć, jacy naprawdę potrafią być mężczyźni. W różnych dyskusjach robię, co mogę, by po kolei rozmontowywać oparte na wyrzucie prawicowych hormonów koncepty. Bo tak: pan prezydent troska się o los prostego człowieka, będzie czułym ojcem sierot i wdów opiekunem? Jak to się stało, że nie ujawnił się z tym gorącym pragnieniem przez 70 lat życia? Podczas których znany był raczej z tego, że troszczy się o złote kandelabry i wieżowce z własnym nazwiskiem, a jeśli czegoś gorąco pragnie, to – jak sam wyznał kolegom w chwili słabości jakieś 10 lat temu – łapać kobiety za miejsca, o których nawet myśleć nie przystoi. Poczytałem też ostatnio wiele o sprawozdaniach finansowych dobroczynnej fundacji pana Trumpa. Bida, panie, bida z nędzą (że o przelewach na rzecz fundacji Clintonów nie wspomnę).
W jego tak bardzo antyestablishmentowym rządzie – najwięcej miliarderów w historii. Szefem dyplomacji zostaje nafciarz z branżowej ekstraklasy i – taki zbieg okoliczności – tego samego dnia Kongres wysadza w powietrze przepis nakazujący przejrzystość zagranicznych przelewów wykonywanych przez firmy naftowe (chodziło o możliwość korumpowania rządów odpowiedzialnych za wydawanie koncesji), z którym to przepisem Rex Tillerson jeszcze jako szef koncernu walczył. Stany odzyskały wolność? Wspaniale, dzięki wypowiedziom Trumpa mają już prawie pewien konflikt handlowy (a może i nie tylko) z Chinami, śmiertelnie obrażony Meksyk, poniżoną Australię, narodowe powstanie przeciw wizycie państwowej w Anglii, krwawą ofensywę rosyjską w Donbasie, a kilku żołnierzy US Army, których ostatnio witaliśmy na polskiej ziemi, pewnie za chwilę zacznie się pakować.
Gdy tak sobie miło pogwarzymy o realnych dokonaniach najświeższego idola prawicy, na koniec padają dwa koronne argumenty. Pierwszy: ale Trump jest przeciwko aborcji. Tak. I jest też przykładem na to, że ktoś będący przeciw aborcji nie musi być jednocześnie za życiem. Prezydent USA tą samą ręką podpisał wszak dekret o wstrzymaniu federalnego finansowania dla zagranicznych organizacji pro choice oraz ten skazujący na śmierć, rozłąkę, ryzyko odniesienia ran, choroby i głód uchodźców, którzy mogliby znaleźć schronienie w jego bogatym amerykańskim domu. Bzdurność argumentacji, że niby chodzi tu o bezpieczeństwo (albo o sprawdzenie istniejących procedur), była wykazywana tyle razy, że nie ma sensu tego tu powtarzać (uchodźcy z Syrii nie spowodowali żadnego ataku terrorystycznego w Stanach, ba – nie spowodowali go obywatele żadnego z krajów objętych teraz wizowym embargiem).
Argument drugi: „a Obama był gorszy” (również w wersji: „a co, Clinton byłaby lepsza?!”). Szczerze mówiąc uwielbiam, gdy pada, bo przecież jest tak bardzo polski. U nas też, gdy wytyka się obecnie rządzącym horrenda kadrowe w ministerstwach, szalony nepotyzm w państwowych biznesach, konfetti z policyjnych śmigłowców dla polityków, fontanny wazeliny z ust zaprzyjaźnionych (kupionych reklamami) mediów, brutalne gierki partyjnych baronów na lokalnych włościach, zaraz pojawia się okrzyk: „a przecież tamci też tak robili!”. Bywało, że robili. Kłopot w tym jednak, że ci wygrali, bo obiecywali, że będą robić zupełnie inaczej. Kupili zaufanie wielu obietnicą wygaszenia idiotycznej domowej wojny, skończenia z plemiennością najwyższych państwowych stanowisk, snuli wizję Polski wreszcie dla każdego. A teraz, wymachując niczym mąż Niny Andrycz zaciśniętą pięścią przed nosem myślących inaczej, robią dokładnie to, co on robił: budują kraj fajny wyłącznie dla tych, których uznają za swoich. Europejsko-anglosaski świat zdaje się iść dziś w tym samym kierunku. I u nas, i u nich do władzy dochodzą mniejszości (w USA obecny prezydent uzyskał mniej głosów niż przegrana kandydatka; w Wlk. Brytanii miliony ludzi zażądało reasumpcji brexitowego głosowania twierdząc, że zostali wprowadzeni w błąd przez propagandowe oszustwa Farage’a czy Johnsona), które biorą większość za twarz mówiąc: skończyło się, teraz my.
Wszyscy ci, co dziś dzielą i rządzą oddychając zemstą, nie są głupi – wiedzą, że ich tłuste lata nie będą trwać bez końca. Za dwie kadencje wahadło pójdzie w drugą stronę, co ci zmontują, to następni rozmontują, a później znów będzie odwrotnie. Skręcić i rozkręcić da się każdy wojskowy, gospodarczy, socjalny czy kulturalny program. Jednego naprawić się nie da. Z każdą kolejną kampanią widać, jak eroduje, bezpowrotnie osuwa się do morza skarpa fundamentalnych pojęć. Jak utrwala się w nas, że nie ma już prawdy, są „alternatywne fakty”, jak wspólnota zmienia się w sektę, wartości – w propagandę i ideologię. A z nimi jest jak z cnotą: tracimy je raz, bezpowrotnie.
Wybierać ludzie mogą, kogo chcą, ich prawo. Ale spraw najcięższego kalibru, jak choćby argumentów za życiem, nie warto rozmieniać, inwestując w mesjaszy pokroju pana Trumpa. Zbyt ważna walka i za duża stawka. Polski nie można zapisywać do partii. Wolności nie osiąga się przez pacyfikowanie opozycji (lub eksterminację władzy). Bezpieczeństwa nie buduje się przez wystawianie na ryzyko innych (tak jak okradanie złodziei to nie sprawiedliwość, a okłamywanie kłamców wcale nie jest definicją prawdy).
Świat nie staje się lepszy od tego, że prezydent mocarstwa stwierdzi, że jest Chuckiem Norrisem i teraz skopie wszystkim tyłki. Polska nie staje się bardziej Polską od wciągania flag na maszt, spiętrzania patosu, naznaczania wrogów i wyścigu patriotycznych zbrojeń. W czasach, gdy wszystko nas dzieli, musimy spróbować wyrwać bieżączce tych ostatnich parę rzeczy, które mogą nas kiedyś znów połączyć. Natychmiast zabrać je z rąk politykom i zamknąć w rezerwacie, opamiętać się i samoograniczyć, zrobić wszystko, żeby je ochronić. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2017