Spór o rzeczywistość

Ideologia totalitarna i wszystkie jej pochodne zakładają oderwanie języka od rzeczywistości i zlikwidowanie społecznego dyskursu. Kto więc powiada, że rzeczywistość istnieje całkiem niezależnie od języka, on zaś wie, jaka rzeczywistość jest, postępuje niemal dokładnie tak samo.

29.07.2008

Czyta się kilka minut

Trudno nie zgodzić się z twierdzeniem, że Polska jest podzielona. Być może nigdy jeszcze nie było tak ostrych linii demarkacyjnych, dzielących nas między sobą. Nie chodzi jednak o podziały polityczne. Linie dotyczą postaw wobec świata, czy też szerzej - ideologii.

Terminu "ideologia" używam w znaczeniu opisowym, nie wartościującym. Rozumiem przez nią zbiór wyobrażeń na temat rzeczywistości. Mieszczą się w tak rozumianej ideologii przeświadczenia na temat tego, jak istnieje świat i czym jest człowiek, jak tworzą się relacje między ludźmi i co to znaczy, że coś ma sens. Tak rozumiana ideologia nie jest czymś, co można by - jak zmistyfikowaną świadomość - odrzucić, albowiem równałoby się to negacji czyjegoś światopoglądu, czyli miejsca, z którego na świat się patrzy.

Każdy z nas przypatruje się światu z innego kąta, tyle tylko że niektóre perspektywy są sobie bliskie i uzgadniają się w toku negocjacji. Trudno sobie wyobrazić sytuację, w której ktokolwiek spogląda na świat z perspektywy transcendentnej, przekraczającej jakiekolwiek partykularne uwikłanie. Powiem więcej: kto tak uważa, natychmiast rości sobie - według niego jak najbardziej uzasadnione - pretensje do mówienia w imię Prawdy, Rzeczywistości (i Bóg jeden wie tylko, czego jeszcze) oraz do orzekania, jak się rzeczy - same z siebie - mają. Skoro rzeczy bezdyskusyjnie mają się tak lub inaczej, ale dziwnym trafem dokładnie tak, jak mówi rzecznik Prawdy Obiektywnej, to znaczy, że tylko jego pozycja jest uzasadniona, albowiem jest to pozycja obiektywna właśnie, niekwestionowana, niezaprzeczalna.

Argumenty i ich brak

Rozumowanie takie często odwołuje się do tzw. klasycznej koncepcji prawdy, która głosi, że dany sąd prawdziwy jest tylko wtedy, gdy odpowiada rzeczywistości. By przyjąć taką koncepcję, musimy przyjąć również założenie, że możliwa jest odpowiedniość słów (wyprodukowanych przez intelekt) i rzeczy, oraz że posiadamy kryteria, które by tę odpowiedniość ustalały.

Skoro jednak kryteria takie nie mogą pochodzić z zewnątrz, spoza sfery naszych społecznych praktyk, to natychmiast wpadamy w nieskończony regres uzasadniania kryteriów: by stwierdzić, że to, co mówię, jest prawdą, przywołuję kryteria, które same domagają się uzasadnienia, co do którego mamy pewność, że samo w sobie nie wystarcza i zmusza nas do szukania uzasadnienia uzasadnienia itd., itd. Jak wiadomo, jedynym sposobem na przerwanie tej nieskończonej legitymizacji naszych sądów jest praktyka społeczna i zasada dyskursywnej ekonomii. Nie mogę uzasadniać wszystkiego, co mówię, albowiem wówczas nie powiedziałbym nic. Podpieranie się kryteriami korespondencji między wypowiedzią a rzeczywistością ma sens tylko wtedy, gdy traktujemy język jako coś, co znajduje się w stanie separacji z rzeczywistością, choć powinno tę rzeczywistość jakoś (jak?) odbijać.

Gdybyśmy wiedzieli, na czym rzeczywistość sama w sobie polega, nie musielibyśmy używać języka, żeby to wyartykułować. Skoro jednak używamy, to znaczy, że chcemy to sformułować tak, żeby kto inny zrozumiał. A jeśli ktoś inny rozumie, to nie dlatego, że tak po prostu jest, tylko dlatego, że mówi tym samym językiem i przyjmuje te same przeświadczenia na temat rzeczywistości. W ten sposób dochodzimy do wniosku, że rzeczywistości od języka oddzielić nie sposób, co nic złego rzeczywistości samej nie robi, wręcz odwrotnie: przeprowadza ją z niedosiężnej i obojętnej obcości w nasz świat dążeń, trosk, pragnień i interesów, czyni ją naszą rzeczywistością i w ten sposób otwiera ją na jakąkolwiek interwencję, a więc także przemianę.

Krytycy podzielanego przeze mnie poglądu o nierozdzielności języka i rzeczywistości powiadają, że nie wolno się na niego godzić, albowiem pozostaje po nim jeno samotność i ziemia jałowa. Moim zdaniem o rzeczywistości samej w sobie powinniśmy albo milczeć, i w ten sposób uciekać ze sfery publicznego dyskursu właśnie w samotność na ziemi jałowej, albo dyskutować - i w ten sposób poszerzać granice naszej racjonalności. Odpowiedź zwolenników prawdy i rzeczywistości obiektywnej znam zawczasu. "Albo się pewne rzeczy wie, albo nie. Albo coś jest oczywiste, albo nie jest".

Herbert czy Miłosz?

Jeśli traktujemy język jako narzędzie społecznego porozumienia, czy też zbiór gier, w które gramy, chcąc zorientować się w świecie, to jedynym ratunkiem dla uzgodnienia tego, co mówimy, z tym, jak się rzeczy mają, jest zgoda uczestników komunikacji. Mogą się oni zgodzić co do tego, że - powiedzmy - Miłosz jest najwybitniejszym polskim poetą, mogą jednak takiej zgody nie osiągnąć, albowiem stwierdzą, że Herbertowi miano to słuszniej się należy. Na jakiej jednak podstawie tak zrobią? Bo tak jest?

Dlatego, że zwolennicy Herberta zgodzą się także co do innych przesłanek, na przykład takiej, że najważniejsza na świecie jest, jak opisywał to jeden z krytyków, estetyczna zemsta na rzeczywistości i że kobieta jest schopenhauerowską pułapką zastawioną na prawdziwego mężczyznę, który nienawidzi życia, która to przesłanka, według eseisty, funduje Herbertowską mizoginiczną poetykę. Mogą też tak twierdzić dlatego, że przyjmują założenie, iż lepszym poetą jest ten, kto nie pisał do "Gazety Wyborczej". Rozstrzygnięcie sporu, kto jest większym poetą, nie jest możliwe na gruncie korespondencyjnej teorii prawdy (czyli takiej, w ktorej prawda to zgodność tego, co jest i tego, co się o tym mówi)... Nikt, ale to nikt, wydając swój sąd nie mówi o tym, jak jest, tylko co on o tym sądzi. A sądzi na podstawie tego, co myśli o świecie i jak się chce w tym świecie orientować. Mówiąc inaczej, spór o prymat w poezji polskiej między Herbertem i Miłoszem (by pozostać przy tym przykładzie) jest sporem do cna ideologicznym i z obiektywnością nie ma nic wspólnego. Oznacza to także, że żadna z tych stron nie ma racji, która "obiektywnie" dałaby się uzasadnić jako lepsza.

Kultura, w której żyjemy, nie jest sferą rzeczy oddzielnych od słów, faktów od wartości, ale rzeczy wypowiedzianych zgodnie z jakimś światopoglądem. Kultura nie składa się z kamieni lub smug światła, do których opisu niezbędna jest mineralogia lub fizyka, lecz z porcji sensu, który sami tworzymy, nawet wówczas, gdy wydaje nam się, że dostajemy go w prezencie. Ktoś, kto powiada, że utożsamienie rzeczywistości z językiem prowadzi do zagłady rzeczywistości, nie wie, co mówi, albowiem miałby rację jedynie w przypadku odwrotnym. Rzeczywistość niknie nie wtedy, gdy ją zrównamy z tym, co o niej mówimy, lecz wtedy, gdy zakładamy, że język nie ma z nią nic wspólnego, gdyż jest od niej trwale oddzielony. Powiedzieć, że rzeczywistość jest nam dana jedynie poprzez słowa (i inne rodzaje percepcyjnej kategoryzacji), to powiedzieć tyle, że jesteśmy - jako zwierzęta mówiące - tak ściśle z rzeczywistością splątani, że nie możemy się z niej uwolnić. Powiedzieć, że rzeczywistość dana jest nam jedynie poprzez słowa, to uznać, że nie ma przepaści między nami a światem, w którym żyjemy. Więcej nawet: to uznać, że jesteśmy w nim zadomowieni.

W cieniu manipulacji

Wydaje mi się, że właśnie tu przeprowadzona jest najwyrazistsza linia podziału we współczesnej kulturze, nie tylko zresztą polskiej. Linia, która odsłania dwie skrajne postawy metafizyczne. Pierwsza zakłada, że rzeczywistość istnieje całkowicie obiektywnie i niezależnie od języka. Druga - odwrotnie. Jej zwolennicy, do których i siebie zaliczam, twierdzą, że rzeczywistości od słów oddzielić nie możemy, jeśli kultury nie chcemy zamknąć w klauzurze nakazującej milczenie lub poddaństwo wobec arbitralnych dekretów. Nie chodzi oczywiście o to, że zwolennicy powiązania słów i rzeczywistości negują istnienie świata, ludzi i faktów. Rzecz dotyczy wyłącznie tego, że nadawanie wszystkiemu, co istnieje, sensu dokonywać się może jedynie poprzez mowę. Wierzyć, że istnieje rzeczywistość, której nie imają się słowa, to rujnować kulturę, bez której bylibyśmy jedynie wyniośle milczącymi mandarynami albo sprytnymi manipulatorami.

Pamiętamy, co mówił o stalinizmie Aleksander Wat: że był to skuteczny zabieg semantyczny, polegający na zadekretowaniu całkowicie rozłącznej relacji między językiem a rzeczywistością. Z tego punku widzenia stalinizm tylko dlatego był możliwy, że uznano, iż między językiem a rzeczywistością istnieje taki rozdział, że można go dowolnie rozszerzać i stworzyć doskonale puste semantycznie imperium słów, niemające najmniejszego styku z rzeczywistością. Tak zresztą uzasadniało swoje wiernopoddańcze utwory literackie wielu pisarzy: jeśli stalinizm był jedynie manewrem semantycznym na słowach, to pisanie wierszy chwalących Stalina nie miało nic wspólnego z rzeczywistością, lecz było jedynie produkowaniem fikcji czy halucynacji, którymi żywił się system.

Oddzielamy oto język od rzeczywistości, a tym samym separujemy człowieka od jego własnego świata, przekonując, że to dla jego dobra, bo jednostkowa perspektywa zaciemnia "prawdziwy" ogląd rzeczy. Następnie wymyślamy język, którego celem jest stworzenie rzeczywistości sobowtórowej, osobnej, całkiem autonomicznej, w której rozeznać można się tylko wtedy, gdy wiemy, jak owego nowego języka używać. Sprawność w jego nauce oznacza także sprawność w poruszaniu się w "obiektywnej" rzeczywistości. Kto tego nie umie, kto nadal wierzy, że istnieje ścisły związek między słowami a rzeczami, dający się odnaleźć w praktyce społecznej, ten musi zostać zmarginalizowany przez ideologów prawdy "obiektywnej", która w takim razie musi być narzucona siłą. Gdy ktokolwiek będzie protestował, powołując się na własne doświadczenie, zostanie nazwany subiektywistą, irracjonalistą lub relatywistą.

Powtórzę: ideologia totalitarna i wszystkie jej pochodne - co zarówno Wat, jak i Michał Głowiński pokazali precyzyjnie - na płaszczyźnie semantycznej zakładają oderwanie języka od rzeczywistości i zlikwidowanie sfery społecznego dyskursu (opartej na uzgadnianiu jednostkowych perspektyw). Kto więc powiada, że rzeczywistość istnieje całkiem niezależnie od języka, on zaś wie, jaka rzeczywistość jest, postępuje niemal dokładnie tak samo.

Oczywiście nie mówię, że zwolennicy ideologii prawdy "obiektywnej" są totalitarystami. Mówię tylko, że i jedni, i drudzy odciągają mowę od rzeczywistości i w ten sposób likwidują pojęcie prawdy jako efektu społecznej zgody, którego to pojęcia nie da się łatwo ze współczesnej kultury świeckiej wyeliminować. Więcej: jeśli chcielibyśmy dziś zastanawiać się nad kształtem kultury świeckiej lub współczesnego humanizmu, to zacząć powinniśmy od refleksji nad społecznymi warunkami dyskusji nad wartościami. Brak takiej dyskusji oznacza, że musimy jako oczywiste przyjmować coś, co dla wielu oczywiste wcale nie jest, nie dlatego bynajmniej, że mają defekt w mózgu lub zostali opuszczeni - na własne życzenie - przez Boga.

Zwolennicy prawdy "obiektywnej" powołują się najczęściej na zasadę: jaka jest rzeczywistość, każdy widzi. Każdy, oczywiście, kto myśli zdroworozsądkowo i kto nie zaciemnia widoku rzeczywistości językowymi sztuczkami. Muszę przyznać, że nie ma gorszego - i bardziej tandetnego - szantażu intelektualnego. Jeżeli nie widzisz tego, co ja widzę, nie widzisz w ogóle. Jeśli nie widzisz tego, co ja widzę, nie mamy o czym rozmawiać.

Założenie obiektywnej prawdy i obiektywnie istniejących wartości, których istnienie byłoby całkowicie niezależne od naszych, ludzkich sposobów ich artykulacji, założenie, które jest oczywiste w kulturze religijnej, choć w kulturze świeckiej całkiem niezrozumiałe, prowadzi do zamknięcia sfery publicznego dyskursu. To, co istnieje bezdyskusyjnie, dyskusji nie podlega. A to, co dyskusji nie podlega, wykluczone jest ze sfery społecznej negocjacji. Trzeba to przyjąć na wiarę. To zaś, co przyjmujemy na wiarę, staje się podatne na manipulację.

Lęk przed utratą

Skąd u zwolenników obiektywnej rzeczywistości, nazywających się humanistami, ta zaciekła obrona rzeczywistości przedmiotowej (obiektywny to rzeczowy, należący do świata rzeczy, a więc odczłowieczony)? Obiektywność powinna być ostatnią rzeczą, na której powinno im zależeć. Im, czyli ludziom dbającym o humanistyczne - a więc ludzkie - wartości. Nie ma wyrazistszej opozycji w świecie nauki nowożytnej niż opozycja podmiotu i przedmiotu. Kiedy domagamy się obiektywnego istnienia rzeczywistości, to chcemy jednocześnie powiedzieć, że my - jako jednostki mówiące i czujące - nie jesteśmy zbyt ważni w ocenie świata rzeczy, w obliczu którego, jak mawiali XIX-wieczni historiografowie, powinniśmy całkiem wygasić własne namiętności i uprzedzenia, by pozwolić rzeczom objawić się takimi, jakimi są naprawdę. I odwrotnie: kto nie uważa, by świat rzeczy miał dla nas sens poza językiem, ten nie będzie gadał o obiektywnej rzeczywistości, bo poczułby się z życia wyrzucony.

Bez wykroczenia podmiotu nowożytnego poza królestwo natury nie mogłaby pojawić się nauka w postaci matematycznego przyrodoznawstwa. Tym samym nauki humanistyczne zbliżają się do nauk przyrodniczych i wyrzucają to, co od zawsze stanowiło o wartości człowieczeństwa, czyli ekspresję językową. Jeśli jednak uznamy, że rzeczywistość nie da się od języka odkleić, to zakładamy, że człowiek zanurza się nieodwołalnie w żywioł życia społecznego i nie ma dla niego ucieczki w sferę milcząco zakładanych hipostaz. Powracam więc do pytania: dlaczego tak wiele osób z furią atakuje wszystkich, którzy rzekomo - swoimi poglądami - likwidują rzeczywistość? Utraty rzeczywistości boi się każdy, kto jest w niej ledwo zaczepiony, kto uważa, że za pomocą dyskursu może być jej pozbawiony. Co ciekawe, wszyscy przedstawiciele opcji obiektywnej, by swój lęk uczynić realnym, muszą założyć, że dyskurs ma wpływ na rzeczywistość. Gdyby zakładali, że rzeczywistość istnieje obiektywnie, nie wkładaliby tyle wysiłku w jej obronę, albowiem wiedzieliby, że dyskurs nic nie może w obliczu transcendentnych wartości.

Zwolennicy ideologii nagiej prawdy chcą dowieść obiektywnego istnienia rzeczywistości, ale muszą robić to za pomocą dyskursu, co do którego mają poważne przypuszczenia, że posiada on moc przekształcania rzeczywistości. Chcą wierzyć, że to, w co wierzą, istnieje niezależnie od ich wiary, ale im mocniej w to wierzą, tym bardziej się boją, że ktoś może im ich wiarę odebrać racjonalnymi argumentami. W konsekwencji nie mogą nikogo, kto ich wiary nie podziela, do niej nakłonić, bo nie stosują żadnej argumentacji.

Ten przeklęty relatywizm

Zarzut relatywizmu jest najgroźniejszą bronią, ostatnią w arsenale obrońców rzeczywistości: skoro nie ma obiektywnej rzeczywistości, to wszystko wolno. Do takiego wniosku może dojść tylko ten, kto nie traktuje ludzkiej mowy jako narzędzia społecznej komunikacji, a sfery publicznego dyskursu jako obszaru wypróbowywania różnych języków, lecz traktuje świat społeczny jako ułomne odbicie świata innego, obiektywnie istniejącego, w którym wszystkie konflikty są już rozwiązane i wszyscy mają ten sam - obiektywny - pogląd na świat. W tamtym doskonałym świecie nie ma miejsca na tymczasowe kompromisy i zbliżenia stanowisk, które decydują o tym, jak żyjemy i jak się w życiu staramy orientować.

Z tego, że każdy z nas zza innego węgła przygląda się światu, nie wynika, że nie możemy się porozumieć. Jest na odwrót: porozumienie jest możliwe tylko wtedy, gdy najpierw panuje nieporozumienie i ludzie chcą jakoś, po coś, swoje perspektywy zbliżyć. Prawdziwy relatywizm nikomu nie zagraża, albowiem jest skazany na milczenie: uznawać, że języki, którymi się posługujemy, są całkowicie niewspółmierne, to uznawać, że komunikacja językowa jako taka jest bez sensu. Do jakiego wniosku mnie ten argument prowadzi? Że wiara w rzeczywistość obiektywną, istniejącą poza wysłowieniem, jest odwróconą formą relatywizmu. W obu przypadkach mamy do czynienia z chęcią zakneblowania sporu jako podstawy życia publicznego. Absolutyzm i relatywizm idą ręka w rękę w swojej odmowie powiązania rzeczywistości i języka. Absolutysta nienawidzi relatywisty z jednego tylko powodu: za bardzo przypomina on mu jego samego.

Cynizm gnostyków

Pamiętamy frazę z Dostojewskiego: skoro Boga nie ma, to jaki ze mnie sztabskapitan. W świecie mówiącego te słowa żołnierza hierarchia władzy jest uzasadniona istnieniem Boga dokładnie w takim samym stopniu, w jakim dziś obiektywne istnienie rzeczywistości uzasadnia wypowiadanie autorytatywnych sądów. Jeżeli nie ma obiektywnej rzeczywistości, powiadają jej rzecznicy, to nasz dyskurs zawieszony jest w próżni. Skoro ktoś nie wierzy w niezależną od języka rzeczywistość, to jego słowa są tylko słowami dla słów, czyli nieistotnym gadulstwem. I odwrotnie: gdy ktoś chce powiedzieć, że ma rację, wystarczy, iż powie, że po prostu jest "obiektywny", bo przecież rzeczywistość jest taka, jaka jest.

W sytuacji tej można dostrzec zderzenie dwóch światów, które jest poważniejsze w skutkach niż clash of civilizations (choć może jest tego zderzenia cywilizacji przyczyną). Oto stoją tu naprzeciw siebie: obiektywna rzeczywistość i sieć społecznych dyskursów. Kto wierzy wyłącznie w pierwszą, ten przestrzeń publicznego dyskursu będzie musiał mieć za nic, podobnie jak oficer Dostojewskiego za nic ma ludzką hierarchię. Jeśli jednak ktoś o takich poglądach zechce w tę przestrzeń wejść na dłużej, to będzie musiał działać cynicznie, albowiem tylko cynizm może zapewnić mu przetrwanie w świecie, w który nie wierzy. Wydaje mi się, że nie jest przypadkiem to, iż najważniejsi i najciekawsi przedstawiciele intelektualnej prawicy są gnostykami, dla których rzeczywistość jest tylko produktem złego demiurga. Cynikiem musi się stać każdy gnostyk, który dostaje do ręki potężną władzę, jaką jest codzienna gazeta lub telewizja.

Taki jest mój wniosek, płynący z obserwacji polskiego życia publicznego. Za najistotniejszy spór uważam nie doraźny konflikt polityczny, lecz zderzenie dwóch skrajnych postaw wobec rzeczywistości. Zwolennicy rzeczywistości obiektywnej nie wierzą w społeczne sposoby negocjacji i odsuwają świat autonomicznych wartości od ich międzyludzkiego testowania, likwidując podstawową przesłankę kultury świeckiej, jaką jest dyskusja na temat wartości. Zwolennicy postawy odwrotnej wierzą w szansę zadomowienia jedynie w świecie przez nas omówionym, opowiedzianym, zinterpretowanym, a więc świecie naszej kultury. Tych pierwszych - wbrew ich zapewnieniom - uznaję za nieprzejednanych wrogów rzeczywistości. Z tymi drugimi chcę rozmawiać.

Michał Paweł Markowski (ur. 1962) jest eseistą, teoretykiem literatury, tłumaczem i publicystą. Kieruje Katedrą Międzynarodowych Studiów Polonistycznych i Centrum Studiów Humanistycznych na UJ.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2008