Uczucia sprzeczne

Ora Dresner, psychoanalityczka: W kontakcie między terapeutą a pacjentem jest coś bardzo witalnego - otwartość, uczciwość, poszukiwanie prawdy. To jest esencja tej relacji.

08.03.2021

Czyta się kilka minut

 / MARCIN MAZUR DLA „TP”
/ MARCIN MAZUR DLA „TP”

JUSTYNA DĄBROWSKA: Jak się Pani czuje?

ORA DRESNER: To zależy. Są dni, kiedy czuję, że mój czas się już kończy, że już starczy tego tu bycia. W takich chwilach czuję się raczej stara, mam dość i jestem gotowa spokojnie się pożegnać. A niekiedy czuję się zupełnie jak dziewczynka. Wtedy jestem tym dzieckiem, którym byłam kiedyś, i które nie ma o niczym żadnego pojęcia. Tym, które tęskni za mamą, które się boi różnych rzeczy, na przykład tego, że je zostawią, które bardzo różne rzeczy przeżywa.

Wciąż czuję się winna wobec mojej mamy, która umarła ponad 30 lat temu. Myślę: a dlaczego ja wtedy zrobiłam tak, a nie inaczej?! A dlaczego to jej powiedziałam, a tamtego nie?! Wracam często do mamy w myślach. Prawda, że jak małe dziecko? Chociaż w pewnych sprawach jednak dojrzałam emocjonalnie.

W jakich?

W zawodowych. Mam większą pewność siebie. Jestem szefową sporej kliniki terapeutycznej w Londynie i niekiedy muszę kogoś zwolnić, pożegnać się, powiedzieć coś niezbyt miłego. Kiedyś to było dla mnie trudne nie do wyobrażenia, teraz jest mi łatwiej. Być szefową nie zawsze jest miłe, ale radzę sobie i nawet mnie tam lubią.

Poza tym w życiu prywatnym nie wstydzę się już komuś powiedzieć, że coś mi się nie podoba, że chciałabym inaczej. Na przykład jestem już w stanie w restauracji powiedzieć, że danie, które dostałam, jest zimne i niejadalne.

Co pomogło dojrzeć?

Kiedy byłam mała, to cała byłam w głowie, myślałam, że jestem mądrzejsza od rodziców. Ale tak naprawdę, od kiedy siebie pamiętam, byłam bardzo nieśmiałą, skrępowaną dziewczynką z emocjonalnymi trudnościami. Wyjazd z Polski w 1964 r. jeszcze pogłębił moje kłopoty.

A te momenty, kiedy Pani czuje, że dość już tego życia? Z czym one się wiążą?

To są takie błahe, banalne chwile. Czasem budzę się rano, o tej ciemnej, zimowej godzinie i wiem, że znowu czeka mnie to samo: muszę wstać, ubrać się, zjeść, iść do pracy… Wtedy bywa, że mi się nie chce. 40 lat już to robię. Wystarczy, myślę. Po co to ciągnąć? Przecież nie zniknę tak całkiem, coś po mnie zostanie – syn dostanie dom, przyjaciele będą pamiętać. Niech pani nie robi takiej smutnej miny, to nie depresja, raczej znużenie. Nic poważnego.

Miała Pani niedawno wypadek. To było poważne.

Tak. Zdarzyło się tu, w domu, między sesjami. Upadłam, bardzo bolało, bo złamałam miednicę w kilku miejscach, nie mogłam się ruszyć. Niech pani sobie wyobrazi: leżę na podłodze, za parę minut ma przyjść kolejny pacjent, a ja jestem zupełnie bezradna. Nie wiedziałam, co będzie, pomyślałam: „A może właśnie tak wygląda koniec?”. I to wcale nie było takie straszne.

I co Panią wyciąga z łóżka o tej ciemnej, zimowej godzinie?

Łatwiej jest, jak zaświeci słońce. Wtedy chętnie wstaję, robię sobie kawę. Są dni, kiedy z łóżka wyciąga mnie obowiązek wobec pacjenta, który ma zaraz przyjść. Myślę o nim czy o niej i to zmienia perspektywę.

Wie Pani, że psychoterapeuci żyją i pracują najdłużej?

Nie wiedziałam o tym! Ale rzeczywiście znam wielu, którzy pracowali do dziewięćdziesiątki albo i dłużej. Ciekawe, z czego to wynika… Z jednej strony jesteśmy depresyjni, zazwyczaj mamy za sobą jakieś trudne przeżycia, z czymś się zmagamy. Ale dzięki temu, że cały czas jesteśmy w głębokim kontakcie z innymi, ta intensywna interakcja nas ożywia. W każdym razie ja dzięki tej pracy czuję się bardziej żywotna, zaangażowana, potrzebna. Czasami muszę sobie powiedzieć: Ora, pamiętaj, pacjenci nie są po to, żebyś ty się czuła dobrze, tylko żebyś im pomagała.

Myśli pani, że jesteśmy pasożytami? A może jednak nie tylko bierzemy, ale również coś dajemy? Mam pacjenta skrzypka, on z kolei żyje muzyką, ale tylko żywą. Musi mieć kontakt z publicznością i teraz, w czasie lockdownu, bardzo cierpi. Dobrze go rozumiem.

Może chodzi o wymianę?

O tym właśnie mówię! Jest taka bardzo ciekawa książka terapeutki Anne Alvarez „Live Company”. Ona tam pisze o dzieciach autystycznych i o tym, że praca z nimi polega na wprowadzaniu światła do ich wewnętrznego świata, na byciu ich „kompanem”. Podoba mi się to słowo. Myślę, że w naszej pracy jesteśmy właśnie kompanami innych ludzi. Mamy ogromny przywilej uczestniczenia w czyimś życiu i wnoszenia tam światła. W kontakcie między terapeutą a pacjentem jest coś bardzo witalnego – otwartość, uczciwość, poszukiwanie prawdy. To jest esencja tej relacji.

Teraz sobie pomyślałam: a może nas ożywia to, że pracując musimy przyjmować wiele perspektyw? Wychodzić poza sztywne ramy? Bo zwykle w życiu rozmawiamy z tymi, którzy myślą podobnie. A w tej pracy – wręcz przeciwnie.

Musimy ciągle uaktualniać wewnętrzne mapy, żeby móc wejść w dialog z innym.

Ja bym powiedziała inaczej. Mamy wewnątrz coś więcej niż mapy, mamy różne wielowymiarowe schematy i żeby je przezwyciężać, musimy mieć w sobie ciekawość drugiego człowieka. Tak jak malarz musi być ciekaw kolorów i poszukiwać światła, oglądać to, jak jedno na drugie wzajemnie wpływa. Podobnie w tej pracy – jesteśmy w procesie nieustającej zmiany i to jest bardzo ożywiające! Czasem się zastanawiam: co ja bym robiła, gdybym nie miała pacjentów?

Jest Pani teraz sama?

Tak, od kilkunastu lat jestem sama. Niekiedy mi z tym dobrze, a niekiedy czuję się, jakbym miała znowu 15 lat i chciała znaleźć partnera… Wie pani, że dziś się trzeba solidnie napracować, żeby kogoś znaleźć? Jednocześnie trochę się tego wstydzę. Bo jak by to miało wyglądać? Mam iść do pubu i spotkać się tam z obcym mężczyzną? Nie bardzo sobie wyobrażam randkowanie w ciemno. Z drugiej strony czasem jest mi smutno. Taka ambiwalencja.

Niech pani tak nie patrzy, przecież my ciągle przeżywamy różne wewnętrzne konflikty. Od nowa i od nowa. To się nigdy nie kończy, na tym życie polega. Samotność ma swoje cienie, ale ma i blaski. Po rozstaniu z moim partnerem przez wiele lat mieszkałam sama. Dopiero ostatnio, w związku z wypadkiem, wprowadził się do mnie mój 33-letni syn. I akurat nastał covid, więc postanowił zostać dłużej. Opiekował się mną.

I jak się mieszka z dorosłym synem?

Trudno uwierzyć, ale znowu mam te same kłopoty, co wtedy, gdy był nastolatkiem. Chodzę i się zastanawiam: zwrócić mu uwagę czy nie zwrócić? Dlaczego on się tak złości? Dlaczego się zamyka w pokoju? Dlaczego ma taką minę? Może ma mnie dość? Uwierzy pani? Ja mam 72 lata! Opowiadam o tym, żeby panią przekonać, że te konflikty są z nami cały czas. Zazębiają się i nakładają na siebie – nieważne, ile mamy lat, kim jesteśmy i w jakiej sytuacji. Gdy jest trudno, to, co kiedyś bolało, odzywa się na nowo. Następuje regresja.

Jeśli gdzieś w przeszłości utknęliśmy, nieświadomie tam wracamy, żeby to rozwiązać?

Nic się nigdy nie rozwiązuje do końca. Cały czas mierzymy się z emocjonalnymi wyzwaniami. Ale jeśli gdzieś po drodze było bardzo trudno, to potem – w podobnych sytuacjach – wracają dawne uczucia. Więc teraz, kiedy znowu zamieszkaliśmy razem, syn też się stał nastolatkiem. Spędzał większość czasu w swoim pokoju, ze słuchawkami, przy komputerze.

Dzieci samym swoim byciem obok wzbudzają w nas bardzo silne uczucia. Nie tylko przypominamy sobie ich dzieciństwo, ale własne też. Jestem tego dziś bardzo świadoma i mogę sobie z tym radzić w nieco bardziej dojrzały sposób dzięki psychoanalizie.

Dlaczego została Pani psychoanalityczką?

O, widzę, że pani bardzo chce usłyszeć o mojej neurozie!

Jak już wspominałam, w 1964 r., cztery lata przed Marcem ’68, moja rodzina wyemigrowała z Polski do Izraela. To było dla mnie bardzo trudne doświadczenie. Marzec był tragiczny dla polskich Żydów, ale oni przynajmniej byli razem, nawet jak się rozjechali po świecie, to pozostali w kontakcie, do dziś mają swoje gazety i swoje reuniony. A myśmy wyjechali całkiem sami i dla mnie to było dramatyczne.

Byłam samotnym, zamkniętym w sobie dzieckiem. Rodzice postanowili mieć jeszcze jedno dziecko, moją siostrę, to też mi się bardzo nie podobało. Ale jak miałam 14, może 15 lat, poczułam, że jest mi trochę lepiej, widziałam siebie wychodzącą ze skorupy, zakochałam się…

I wtedy właśnie wyjechaliśmy. Byłam załamana. Moje poczucie zagubienia, odosobnienia i niezadowolenia z siebie pogłębiło się. I jeszcze wszędzie w Izraelu ten niezrozumiały hebrajski! W szkole było mi okropnie ciężko, w wojsku też czułam się obco. Dopiero kiedy poszłam na uniwersytet, los się nade mną zmiłował, bo po wojnie sześciodniowej do Izraela przyjechało na studia wielu młodych, amerykańskich Żydów. Dzięki temu poznałam pewną wyzwoloną Żydówkę i bardzo się z nią zaprzyjaźniłam. Ona była w terapii chyba od piątego roku życia. I pewnego dnia mówi do mnie: „Ora, jesteś najbardziej zahamowaną i zamkniętą w sobie dziewczyną, jaką znam, musisz iść na psychoanalizę”. Nie miałam pojęcia, o czym ona mówi. Zaprowadziła mnie do Instytutu Psychoanalitycznego w Jerozolimie i tam zapisałam się na analizę. Ten analityk zmienił moje życie. Poczułam, że w końcu jestem w swoim świecie. Pamiętam swoją myśl, że nareszcie zaczynam rozumieć to, czego jeszcze niedawno byłam całkiem nieświadoma.

Proszę opowiedzieć o tym więcej.

W pewnym momencie terapeuta powiedział, że przeżywam w jakiejś sprawie ambiwalencję… Ha! To było dla mnie jak odkrycie Ameryki, nie miałam pojęcia, że można mieć mieszane uczucia. Wtedy poczułam, że chcę lepiej poznać język emocji i chcę zacząć go używać. Byłam pięć lat w analizie w Izraelu, potem wyjechałam do Londynu i tu miałam kolejne pięć lat. Jakoś w trakcie zdałam sobie sprawę, że właściwie zawsze chciałam pomagać ludziom, zwłaszcza dzieciom.

Dlaczego akurat dzieciom?

Dziś wiem, że to przekazał mi ojciec. Był bardzo wrażliwy na ból dziecka. Jak usłyszał gdzieś płacz, w środku nocy biegł na ulicę, sprawdzał, co się dzieje. Czytał Korczaka, opowiadał mi o nim. To był niezwykle dobry, skromny i subtelny człowiek. Niech pani zobaczy: zawsze, jak go wspominam, to płaczę, właśnie tak. Płaczę też dlatego, że dopiero kiedy umarł, poznałam jego historię. On na jakiś czas przed śmiercią miał udar, czasem krzyczał, wołał: „Gdzie są moje trzy dziewczynki!?”. Myślałam, że majaczy, że coś sobie wyobraża, a okazało się, że on przed wojną, we Lwowie, miał żonę i córeczkę. Kiedy wybuchła wojna niemiecko-radziecka w 1941 r., to go Sowieci wzięli do Czerwonej Armii. Ta córeczka miała wtedy trzy lata. Wkrótce potem obie z matką zginęły w getcie lwowskim.

Ojciec nigdy mi o tym nie opowiadał. Wiedziałam tylko, że miał siedmiu braci i że pięciu z nich zamordowano.

Mama też miała swoje tajemnice. Jej matka umarła przy porodzie, a ojciec ponownie się ożenił i chyba miał dzieci z drugą żoną. Nigdy o tym nie mówiła, ale kiedyś przypadkowo się zapomniała, coś jej się wypsnęło… Może dlatego wybrałam psychoanalizę? Terapia polega przecież na tym, żeby pacjentom pomóc nawiązać kontakt z ich „tajemnicami”, z tym, czego nie chcą wiedzieć, co wyparli.

Nie dziwię się, że Pani często myśli o śmierci.

Wcale nie tak często. Na co dzień jestem pogodna i czuję, że mam bardzo fajne życie. Ale jednocześnie zawsze czułam, że w naszej rodzinie są jakieś tajemnice. Dobrze pamiętam z dzieciństwa to poczucie nieokreślonego zagrożenia, które wisiało w powietrzu.

Pamiętam, jak szukałam czegoś w sekretarzyku rodziców i znalazłam tam zdjęcie taty, na którym idzie pod rękę z bardzo przystojną panią. Pamiętam swoje podniecenie: z kim ten tato tam idzie? Zapytałam mamę, bo taty nie było w domu, i od razu poczułam, że to pytanie bardzo się mamie nie spodobało. Powiedziała: „A, to jakaś jego znajoma”. Wiedziałam, że to kłamstwo, ale pomyślałam, że może to jakaś jego dziewczyna sprzed wojny, może mama jest zazdrosna. A to była żona.

Myślę, że my wiemy różne rzeczy nawet wtedy, kiedy nie wiemy. A traumy objęte tajemnicą są jak trucizna, która się sączy i nas osłabia.

Dlaczego to jest trucizna?

Bo nie da się żyć w kłamstwie. Możemy się rozwijać i stawać lepszymi ludźmi tylko pod warunkiem, że jesteśmy karmieni przez naszych bliskich emocjonalną prawdą. Jeśli dziecko płacze, a ktoś mu mówi: nie masz co płakać, nic się nie stało, to w świecie wewnętrznym dziecka tworzy się zakłócenie, zniekształcenie. No bo wtedy nie wiadomo, czy ja czuję to, co czuję, czy inni wiedzą lepiej? Niekiedy to zakłócenie jest większe, niekiedy mniejsze. To zależy, kto jest tym dzieckiem, zależy jak często to słyszy, zależy jakie ma inne doświadczenia, ale zniekształcenie jest. I utrudnia życie. Z tajemnicą jest podobnie – bo z jednej strony przeczuwamy, że coś jest, a ktoś nam mówi: nie, tam nic nie ma, nie interesuj się.

Ale ja nie chcę, żeby nasza rozmowa była taka smutna!

To nie jest smutne. To jest ciekawe.

Czy pani wie, że willa Karpowiczów we Wrocławiu, na Krzyckiej 29, w której Olga Tokarczuk stworzyła swoją fundację, to jest mój dom rodzinny?

Nie wiedziałam.

Tam się wychowałam. Myśmy byli z Karpowiczami bardzo blisko, przyjaźniliśmy się. Jak się dowiedziałyśmy z siostrą, że tam będzie Fundacja, strasznie się ucieszyłyśmy – to wspaniała wiadomość, że ten dom będzie teraz żywy, pełen ludzi, że będzie powstawało coś nowego. Wzruszam się. To porusza we mnie te dziecięce struny: przywiązania do rodziców, do dzieciństwa, do tego domu. Powraca też ból tęsknoty. Jednym z powodów, dla których przez wiele lat nie wracałam do Polski, był właśnie ból. Myśmy wyjechali, jak byłam bardzo młoda, wtedy niesłychanie boli zrywanie więzi. Teraz to się zagoiło, mogę wracać do dobrych momentów.

Oboje rodzice już umarli, brakuje mi ich, bardzo za nimi tęsknię. I ten dom chyba to reprezentuje. Te dobre wspomnienia. One są wyraźnie oddzielone od trudnych uczuć wobec Polski, od doświadczania antysemityzmu. Moja mama była tłumaczką z jidysz, byli razem z Tymoteuszem Karpowiczem w Związku Literatów, wracają mi teraz wspomnienia tej przyjaźni.

Jest możliwa jednak jakaś ciągłość?

No właśnie. Jest możliwa, a więzi nie znikają. Bardzo możliwe, że tu też chodzi o Zagładę.

W jakim sensie?

Tylu ludzi zniknęło bezpowrotnie, tyle historii… Te wszystkie dokumenty, listy, zdjęcia, domy… Wszystko spłonęło… A jednak coś powraca – jak ten dom. Coś straciliśmy, teraz jakbyśmy coś odzyskiwali. Wiem, to jest willa Karpowiczów, ale Dresnerowie też tam mieszkali i między naszymi rodzinami było powinowactwo. Oni się cudem uratowali i moi rodzice się cudem uratowali… Wszyscy przeszli przez rzeczy niewyobrażalne, dużo o tym opowiadali.

Zresztą te ich traumy – nie do opisania – jakoś się wlewają w naszą duszę, drugiego pokolenia. Nieświadomie i bardzo głęboko. To gdzieś zapada. Przeżycia naszych rodziców tlą się w nas. Myślę o tym prawie codziennie.

Jak to się konkretnie tli?

W szczegółach? Na przykład mój wujek opowiadał, że jego dwaj synowie – jeden miał trzy lata, a drugi pięć – zostali wywiezieni przez Rosjan ze Lwowa w głąb Rosji i słuch o nich zaginął. Może zostali zaadoptowani? Nie wiadomo. Wiadomo, że nikt już nigdy ich nie znajdzie. Dla mnie słuchanie tej historii było straszne, strasznie pomyśleć, że dziecko można zgubić.

Inna historia dotyczyła zdjęcia. Tato miał w Ameryce dalekich krewnych, kiedyś przysłali mu przedwojenne zdjęcie jego rodziny. Powiększył je i powiesił na ścianie w sypialni – jego mama w peruce, wszyscy bracia, jeden przy drugim, pobożni, w czapkach. Jak ktoś przychodził, tato zawsze pokazywał to zdjęcie i mówił: „Zobacz, ośmiu nas było”.

Jaki ślad zostaje w dziewczynce, która słucha takich historii?

Zostaje strach przed nagłą utratą. I trudność w mówieniu o tym. Z jednej strony nie chcę o tym mówić ani pamiętać, z drugiej potrzebuję jakiejś fabuły, bo czuję, że to jest ważne.

Ale jak o tym opowiadać? Nasz dom od zawsze był wypełniony książkami, większość była po żydowsku. Zresztą one nadal tu ze mną mieszkają. Trudno uwierzyć, ile tego wydano po wojnie. Dziesiątki, setki świadectw w jidysz. Ci, którzy przeżyli, pisali o sobie i o tych, którzy zostali zgładzeni. Ja w tym dorastałam. Nie czytałam, nie umiem po żydowsku, ale dużo o tym myślałam, te książki mnie przecież otaczały. Myślałam: jak oni mogli dalej żyć po tej strasznej tragedii… Niemal wszystko potracili, a jednak nie załamali się, pisali, opowiadali. Te opowieści otaczały mnie ze wszystkich stron.

Lusia, mama mojej najbliższej przyjaciółki, opowiadała, jak się ukrywała po aryjskiej stronie przed Polakami. Kiedyś kolega z klasy zobaczył ją w tramwaju i zaczął krzyczeć: „To Żydówka!”. Wyskoczyła, uciekła… Maryla Birenbaum opowiadała, że zostawiła swojego siedmioletniego synka u przyjaciółki. Dała jej dużo pieniędzy, żeby tamta miała na utrzymanie. Przyjaciółka po kilku dniach zaprowadziła chłopca na gestapo. A ja tego słuchałam…

I co się z Panią działo?

Czułam złość, może nawet nienawiść, ale najbardziej ból i strach. To wszystko jest bardzo pomieszane. Lusia uciekła z tamtego tramwaju i wskoczyła do jakiejś piwnicy, tam był węgiel i stróż, Polak. Spojrzał na nią i powiedział: „Możesz się tu schować”.

Jaki to ma wpływ na mnie dzisiaj? Nie wiem. Zastanawiam się. Może stąd jest we mnie ten strach, że to się może powtórzyć? Pani też to ma? To dla mnie za dużo. Dopiero niedawno zaczęłam troszeczkę czytać. Boję się tego dotykać.

To jest lęk przed otchłanią?

Chyba tak. Za bardzo się z tym identyfikuję. To moja słabość, bo ten temat wchodzi mi od razu do środka, nie mam tu wystarczająco grubej skóry. W innych tematach tak nie jest, potrafię mieć dystans, rozumieć. A tu klops. Niosę to dalej. Na przykład ten lęk przed rozdzieleniem – ojciec nigdy nie lubił, jak wyjeżdżałyśmy z domu. Kiedy już byłam dorosła, po studiach, chciałam mieszkać osobno, on szału dostał. Nawet jak mieliśmy małe rozstania, było mu smutno. I to przeszło na mnie – też mam z tym trudności. Jestem tego świadoma, więc udaję, że jest okej. Pani też udaje? Bo tak naprawdę to dla mnie jest zawsze bardzo trudne.

Pyta pani, jak to wszystko na mnie wpłynęło… Teraz, jak o tym rozmawiamy, to myślę, że mam w sobie stale lęk przed przedwczesną śmiercią bliskiej osoby. To tkwi bardzo głęboko. Że coś się stanie, że dziecko zginie, że młody człowiek zginie, że nagle życie się przerwie, że wszystko zostanie utracone. Z perspektywy doświadczenia moich rodziców życie nigdy nie kończyło się naturalnie i niemal nikt z ich rodzin nie dożył późnej starości.

Robi Pani bilans? Podsumowuje?

Staram się nie. Widzi pani, znowu to samo. Widocznie jest we mnie obawa przed zetknięciem się zbyt blisko z bólem. Może gdybym zaczęła robić bilans, zrobiłoby mi się smutno? Ten smutek jest też stąd, że my dźwigamy ciężar utrat poniesionych przez naszych rodziców. Jak się wyrasta w takim domu, to ma się skłonność, żeby iść w tym samym kierunku. Wiem, że gdzieś w głębi jestem takim dzielnym żołnierzem. Ale ta strona może być destrukcyjna i muszę na nią bardzo uważać.

A druga strona?

Skoro mówimy o bilansie, to jestem też szczęśliwa, że udało mi się zbudować rodzinę dla naszego syna, że mieliśmy wiele bardzo dobrych lat razem. Mam nadzieję, że udało mi się uchronić go przed niesieniem tych ciężarów dalej. I że nie musi się o mnie martwić. Nie mogę narzekać. Żyję dobrze, mam dom, piękny ogród i wszystko, co mi potrzebne.

I nie zapominam o tym, co mnie dobrego spotyka. Na przykład ten wypadek wiele mnie nauczył. Mnóstwo ludzi do mnie przychodziło do szpitala. Nawet sąsiedzi, z którymi przedtem zamieniłam może jedno, dwa zdania. Płaczę, jak teraz o tym mówię. Z jednej strony mieszka bardzo pobożna żydowska rodzina. Kiedy już byłam w ambulansie, to sąsiadka wybiegła, zapytała, co się stało, poszła do domu, wróciła, dała coś do jedzenia na drogę. Z drugiej strony mieszka katolicka rodzina z RPA. Ta sąsiadka przychodziła do mnie do szpitala, prała bieliznę, przynosiła jedzenie. Zupełnie się tego nie spodziewałam! Odwiedzali mnie też przyjaciele, ale to co innego. To mi skrystalizowało refleksje o wdzięczności. Ludzie potrafią być bardzo dobrzy.

Być może im jesteśmy starsi i bardziej świadomi śmierci, mocniej doceniamy czyjąś emocjonalną szczodrość?

A o pogrzebie Pani myśli?

W czasie lockdownu pojechałam z synem na cmentarz. Tam jest pochowanych wielu moich znajomych. Było spokojnie, pięknie, pusto. Mówię synowi, że nie wiem, jaki pogrzeb chcę, czy żeby mnie spalili, czy żeby mnie włożyli do drewnianej trumny, czy chcę do przodków wrócić, bo po drugiej stronie ulicy jest cmentarz żydowski. Synowi to się nie spodobało. Nie chciał słuchać, już nie poszedł ze mną drugi raz. A ja chciałabym wszystko zawczasu przygotować, żeby on nie miał tego potem na głowie. Nie chcę zostawić po sobie bałaganu. Ale też nie mogę się zabrać do tych porządków. Do tej masy żydowskich książek, o których wspominałam. Zawalają dom, powinnam się ich pozbyć, a nie mogę. Chyba ten bałagan życia musi tu po prostu zostać.

Zostawię mu jakieś drogowskazy i zrobię porządek finansowy.

Co Panią teraz cieszy najbardziej?

Jestem zadowolona, że jest tak wielu ludzi, których bardzo lubię, i mam nadzieję, że oni mnie też. Cieszę się także, że nie mam takich silnych potrzeb, żeby odwiedzać cały świat, presji, żeby przed śmiercią zobaczyć Indie czy południową Amerykę. W ogóle mnie to nie interesuje, lato na Mazurach mi w zupełności wystarcza.

Niekiedy wstaję rano, słońce świeci, mój ogród wygląda pięknie i to mi daje uczucie spokoju. Nawet gdy za oknem czarna zima, ciemno od wpół do czwartej, lockdown, to jednak kiedy idę na spacer i widzę te piękne angielskie drzewa i zieleń, czuję spełnienie. ©

ORA DRESNER (ur. 1948 we Wrocławiu) w 1964 r. wraz z rodziną wyemigrowała do Izraela. Studiowała filozofię i psychologię na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie. Od 1977 r. mieszka i pracuje w Londynie. Prowadzi poradnię Camden Psychotherapy Unit, która oferuje m.in. niskopłatną psychoterapię osobom dorosłym. Wykłada w Tavistock Clinic. Od lat szkoli i superwizuje psychoterapeutów w Polsce, m.in. w ramach seminariów obserwacji niemowląt.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 11/2021