Wojciech Bonowicz: „Gotowy wiersz przestaje należeć do mnie”

Próby ujmowania niedoskonałego życia w doskonałych zdaniach mnie nie interesują. Życie jest dynamiczne, indywidualne. I język musi tę jego indywidualność, różnorodność wyrażać.

06.12.2023

Czyta się kilka minut

Wojciech Bonowicz, poeta, pisarz, publicysta, współpracownik Tygodnika Powszechnego
Wojciech Bonowicz / fot. Jakub Włodek / Agencja Wyborcza.pl

Anna Goc: Skąd jasność w Wojciechu Bonowiczu?

Wojciech Bonowicz: Jasność? We mnie? Może dlatego, że jako dziecko byłem kochany. Po miłości zawsze zostaje jasny ślad.

W dzieciństwie dużą część wakacji spędzaliśmy na wsi, u dziadków. Doświadczyłem tam miłości, o której można powiedzieć, że była bezwarunkowa. Dziadkowie, babcie czasem próbują kupić miłość wnuków. Ale moi nie musieli. Babcie głównie karmiły. Krowy, kury, króliki, rodzinę, która wracała z pola, i nas – dzieci. Właściwie na nic więcej nie miały czasu. Ale też nic więcej nie musiały dla nas robić. Ich miłość wyrażała się pracą. Owszem, czasem też czułością, pogłaskaniem, spojrzeniem. Dziadkowie z kolei pokazywali, jak co robić. Albo opowiadali. Na wsi wieczorami dużo się wtedy opowiadało. Telewizora u dziadków nie było.

Literatura faktu i eseje, poezja, powieści i opowiadania. Recenzje nowości wydawniczych i rozmowy z twórcami.

Zaznałem tam czegoś... Nie wiem, jakie słowa oddałyby to najlepiej? Mówimy czasami o zakorzenieniu w czymś, co jest podstawową materią życia. Trzeba napalić w piecu, przynieść wody ze studni, naciąć pokrzyw dla świń. Dopiero po pracy siada się przy wspólnym stole. Jedzenie wtedy inaczej smakuje.

W tamtym życiu było coś niesamowicie pięknego, czego nie da się już chyba odtworzyć.

Pierwotność?

Tischner powiedziałby, że była w tym jakaś wielka prawda. Przez lata denerwowało mnie to sformułowanie, ale teraz lepiej je rozumiem. W moich dziadkach i babciach nie było żadnego kłamstwa czy udawania. Z nikim nie rywalizowali, nie musieli też niczego nikomu udowadniać – co jest przekleństwem życia w mieście. Rytm ich życia wyznaczały pogoda i zwierzęta, które dawały znać, jeśli nie dostały tego, czego potrzebowały, w odpowiednim czasie. Każde stworzenie, od pszczoły do krowy, było szanowane.

Po wakacjach wracaliśmy do miasta wypełnieni zapachami lasu, pola, stodoły. Smakami tego, co się przyniosło z sadu, świeżej wody ze studni, miodu zlizywanego prosto z plastra. Także kurzem i brudem, bo to było życie pracowite i w sumie biedne. Ale nie mitologizuję, kiedy mówię, że żyłem w raju.

Niespieszne to obrazy.

I tak już w moim życiu zostało. Jeśliby się tak przyjrzeć osobom, które dziś są dla mnie ważne, to łączy je niespieszność. Bo ani o Krystynie Miłobędzkiej, ani o Wiesławie Myśliwskim, ani o Michale Hellerze nie mógłbym powiedzieć, że to osoby, które się w życiu spieszą.

Jakiś czas temu odwiedziłem z przyjacielem Krystynę Miłobędzką. Leżała w łóżku, kilka dni wcześniej przewróciła się w swoim pokoju. Zaproponowaliśmy, że poczytamy jej wiersze Leśmiana. Miała na karteczce spisane tytuły tych, które najbardziej lubi. Charakterystyczne, że wybierała takie, w których pojawiały się drzewa, rośliny. Czytaliśmy, a ona się uśmiechała, czasem skomentowała coś jednym zdaniem. Była to jedna z najpiękniejszych rozmów, jakie w życiu odbyłem.

„Jak nie wiesz, co robić, to se siednij”, mówią na Podhalu. Nie biegaj za byle czym, usiądź. Naturalnie nie chodzi o samo fizyczne siedzenie, tylko o zatrzymanie myśli.

Co jest istotą tego zatrzymania?

Stosunek do upływającego czasu. Chodzi o to, by ten upływ nie przejął nad nami władzy, nie sprawiał, że wpadniemy w panikę.

Jednym z moich ulubionych poetów jest Charles Reznikoff, którego u nas przekłada Piotr Sommer. Bohater Reznikoffa właściwie bez przerwy się kręci: chodzi po Nowym Jorku o różnych porach dnia, obserwuje, nasłuchuje. Ale można powiedzieć, że chodząc – siedzi. Nie ma w nim pędu, rozedrgania, więc też więcej widzi i słyszy. W życiu na ogół bywa na odwrót – ludzie mogą usiąść, a mimo to dalej być w biegu. Ulica Urwańska – tak mama mojej przyjaciółki określała stan, nad którym nie da się zapanować. Ulica Urwańska to wcale nie było coś zewnętrznego, tylko jej własne mieszkanie, do którego nieustannie ktoś wpadał, dzwonił, zawracał głowę. Inni ludzie są błogosławieństwem, ale czasem trzeba umieć im powiedzieć: stop, przestańcie, dajcie mi chwilę. Nie wchodźcie mi do głowy, bo zwariuję.

Jak to robisz?

Mnie pomaga np. sztuka. Patrzę na obraz, powiedzmy, Edwarda Hoppera i nagle zostaję wyrzucony z rzeczywistości, znajduję się w zupełnie innym miejscu. Schodzę z ulicy Urwańskiej. Za chwilę tam wrócę, ale przez moment jestem gdzie indziej.

Sztuka uświadamia nam, że to, co uznajemy za rzeczywistość, jest względne, że można na to spojrzeć inaczej. Sceny na obrazach Hoppera są proste: kobieta stoi przy oknie, pali papierosa, ktoś siedzi na ganku, pochyla się w stronę psa. Jeśli uważnie im się przyjrzymy, dostrzeżemy kolejne znaczenia. Zobaczymy, jak w codzienność wkracza to, co wieczne. Pisarki, pisarze też to potrafią. Na przykład Hemingway, zwłaszcza wtedy, kiedy się nie rozpędzał, nie starał się być tym wielkim Hemingwayem.

Jak w „49 opowiadaniach”.

Tak. Fascynuje mnie w literaturze, a Amerykanie są w tym chyba najlepsi, że można zrobić wspaniały kadr właściwie z niczego. Siedzisz i wpatrujesz się w ten kadr – wszystko jedno, czy to jest wiersz, czy opowiadanie – i nie wiesz do końca, co myśleć, ale czujesz, że tam jest coś więcej niż tylko to, co widać. Jesteś zafascynowany tym, jak autor czy autorka na to wpadli. Jak złapali kawałek rzeczywistości i sprawili, żeby zabłysnął.

W jednym z opowiadań Elizabeth Bishop opisuje swoje dzieciństwo, bardzo trudne, bo z powodu choroby matki była przerzucana z domu jednych krewnych do drugich. Którejś nocy staje pod oknem, przez które do pokoju wpada światło, rozpraszane przez lód, który zamarzł na drzewach i przewodach. Jest tym światłem poruszona, ale żeby zobaczyć więcej, prosi dziadka, żeby ją podniósł, a potem razem z nią zmrużył oczy. „I zrobił to” – tak kończy się ta scena. Wielkość amerykańskich pisarek i pisarzy na ogół polega właśnie na tym, że wiedzą, kiedy przerwać, nie dodać tego jednego zdania za dużo.

Gdy wspomniałeś o wieczności, pomyślałam o tekstach Wiesława Juszczaka.

Ci wielcy tak pisali, prawda? Tak, żebyś nagle mógł poczuć oddech wieczności – w zwyczajności. Żeby dana scena rozgrywała się „teraz” i równocześnie „zawsze”. Wielkim odkryciem były dla mnie opowiadania Lucii Berlin. W jej prozie jest sporo takiego przeżywania rzeczywistości, które pamiętam z dzieciństwa na wsi. Cały czas rozmaitymi zmysłami coś jest chwytane. Ona zawsze wie, który zmysł w danym momencie jest najważniejszy. Życie Berlin było dzikie, spontaniczne, nie potrafiła nad nim zapanować. Wiele razy szła tam, gdzie prowadziło ją pożądanie, a nie rozsądek. Ale w literaturze, którą stworzyła, nawet to zagubienie jest piękne.

Oczywiście, istotne jest, jakim językiem jest to zrobione. Próby ujmowania niedoskonałego życia w doskonałych zdaniach mnie nie interesują. Życie jest dynamiczne, a przede wszystkim indywidualne. I język musi tę jego indywidualność, różnorodność wyrażać. Jeśli ktoś zaczyna mówić do mnie kalkami, przestaję słuchać. To zresztą łączy się z jeszcze jednym tematem, który mnie bardzo zajmuje: czy możemy przejść do takiego świata, w którym będziemy myśleć bardzo indywidualistycznie i równocześnie tworzyć silne wspólnoty, dobrze współpracujące, solidarne? Myślę, że znaczna część sztuki, w tym literatura, przygotowuje nas do budowy takiego świata.

Literatura powinna przynosić ulgę?

Bardzo lubię porównanie, którego użył kiedyś Franz Kafka: że literatura powinna być jak uderzenie siekiery w lód. Chodzi o to, żeby przebić się przez tę zmarzlinę w człowieku. Ale można też zapytać, czy słońce nie poradziłoby sobie z roztopieniem tego lodu szybciej?

Zapytałam Cię o jasność, bo kiedy czytam Twoje wiersze, mam wrażenie, że jasność zagląda w ciemność. I ta ciemność też mnie ciekawi.

Nie wiem, czy zagląda. Może ona się tam rodzi? Jest ciemno, więc ktoś musi zapalić światło. Oddałem teraz do wydawnictwa książkę, która będzie nosić tytuł „Dziennik pocieszenia”. Wyjdzie w lutym przyszłego roku. To kolejny niby-dziennik, w którym trochę piszę o tych sprawach.

Na jednym ze spotkań autorskich ktoś zapytał, jak to jest możliwe, że jestem takim pogodnym człowiekiem, a piszę takie smutne wiersze. Nie potrafię tego wyjaśnić. Nie wiem, gdzie są źródła tej ciemności. Zresztą nie wszystkie moje wiersze są smutne.

Zatrzymajmy się więc przy zapalaniu światła.

Mogę powiedzieć, że moi rodzice, ale też dziadkowie, nie wychowywali nas do rozpaczy. Nie wyniosłem z domu poczucia, że człowiek jest bezradny. Owszem, przychodzą kryzysy, nawet głębokie. Ale każdy człowiek zawsze może coś zrobić, żeby świat był lepszy.

Rozmawiałem niedawno z kobietą, która w pierwszych dniach po wybuchu wojny rozdawała jedzenie uchodźczyniom na granicy polsko-ukraińskiej. Codziennie patrzyła na kobiety siedzące w śniegu i próbujące ogrzać swoje dzieci. Czuła rozpacz, ale nie poddała się jej, wybrała działanie. Kiedy wydawało się, że rozpacz ją złamie, z pomocą pospieszyły jej własne dzieci. Świat można uratować tylko w ten sposób. Dlatego kiedy mówię o zatrzymaniu się, to nie mam na myśli bezczynności. Nie przyjmuję do wiadomości takiej postawy, że niezależnie od tego, co zrobimy, wszystko skończy się źle. Jak wyglądałby nasz świat, gdyby każdy z nas zaangażował się na rzecz choć jednej dobrej sprawy?

Czasami jestem nawet zły, że rodzice przekazali mi gen społecznika. Mógłbym zająć się pisaniem, a mnie ciągle nosi, żeby coś robić.

To przeszkadza w pisaniu?

Od wybuchu wojny w Ukrainie przez ponad rok nie potrafiłem napisać ani jednego wiersza. To, co się dzieje tam, ale też w innych miejscach, choćby w Białorusi czy w Afryce, o której łatwo zapominamy, sprawia, że trudno mi skupić się na pisaniu. Wojna mnie zablokowała. Ale paraliżuje mnie też to, jak łatwo godzimy się ze śmiercią ludzi w lesie, czy z tym, jak wiele osób w naszym kraju umiera, bo nie otrzymują na czas pomocy medycznej. Na badania i zabiegi czeka się latami, a władza urządza sobie pikniki z orkiestrą i kiełbaskami z grilla. No i boli mnie, że osoby z niepełnosprawnością intelektualną – a mam trochę takich przyjaciół – wciąż są traktowane jako gorsze, niezasługujące na prawdziwe uznanie i wsparcie.

„Z twarzą poszarpaną / Jakby szedł przez drzewo / Jakby spadając ustami / Czepiał się gałęzi / Mówi – Niepokój wam – / A temu który nie wierzy / Skacze do gardła” – w Twoich dawnych wierszach jest niepokój, także wojenny. Czy o ciemność, której sami nie przeżyliśmy, pyta się inaczej?

Urodziłem się w Oświęcimiu i to miejsce mocno wpłynęło na moje wyobrażenie świata. Może stamtąd ta ciemność? Byłem dzieckiem mocno ciekawskim, wszystkim się interesującym, dość wcześnie dowiedziałem się, czym było Auschwitz: coś zobaczyłem w telewizji, coś przeczytałem, coś wyłapałem z rozmowy. Rodzice nie wtajemniczali nas specjalnie w te ciemne historie, ale też niczego przed nami nie ukrywali. Przeżyli wojnę jako dzieci, doświadczyli strachu o bliskich, głodu, wysiedlenia. Mój ojciec jako mały chłopiec został zatrzymany w lesie przez żandarma, bo próbował z bratem ściąć suche drzewko na opał. Żandarm w biały dzień prowadził go pod bronią na posterunek. Mama z lękiem wspominała, jak przez jej rodzinną wieś przechodziły obce wojska. Kiedyś z hukiem otwarły się drzwi, do środka wszedł rosyjski żołnierz, rozejrzał się po kuchni, zdjął wiszący na gwoździu zegarek i wyszedł.

Rodzice opowiadali o tym?

W naszym domu sporo mówiło się o wojnie. Może dlatego, że nie były to wspomnienia bardzo dramatyczne. Ojciec najadł się strachu, ale poważniejszych konsekwencji nie było. Z naszej najbliższej rodziny nikt nie trafił do obozu, rodziny nie zostały rozdzielone.

Strach nie musi być przekazany w opowieściach. 

Ciemne przenika w człowieka różnymi drogami. Pamiętam, że we wczesnym dzieciństwie przeżyłem silny lęk o ojca. Był rok 1968, dostał powołanie do wojska, w domu mówiło się, że może zostanie wysłany do Czechosłowacji. Byłem maleńki, nie mogłem przecież tego rozumieć, ale został ślad w postaci jakiegoś podświadomego lęku.

Wojciech Bonowicz: „Wolność to świadomość, że wolność jest zagrożona” [Punkt zwrotny]

Wojciech Bonowicz: „Moje doświadczenie z Broniewskim, bardzo wczesne, to oczywiście wiersz »Bagnet na broń«, który właściwie, gdyby go dzisiaj przetłumaczyć na ukraiński, byłby narodowym wierszem za naszą wschodnią granicą. Bo o czym jest ten wiersz? O tym, że są w ojczyźnie rachunki krzywd, ale teraz trzeba stanąć do obrony”.

Kiedy wprowadzono stan wojenny, mama była przerażona. Myśmy z bratem na głos komentowali to, co się działo, a ona mówiła: „Cicho, cicho”. Denerwowała się, kiedy tata słuchał Wolnej Europy. Czołgi na ulicach, podobnie jak pewnie wielu innym ludziom, przypomniały jej okupację. Miałem wtedy kilkanaście lat, dobry wiek, żeby wyjść na ulice i naparzać się z milicją. 

Wyszedłeś? 

Ani ja, ani mój brat nie wyszliśmy. Przytrzymał mnie w domu właśnie lęk mojej mamy, z którym nie wiedziałem, co zrobić. Zobaczyłem wtedy, że jest w niej wciąż tamta dziewczynka, która przed laty przestraszyła się wojny. Mimo że niczego strasznego nie doświadczyła bezpośrednio, bała się tego, co słyszała i co mogło się wydarzyć. Stan wojenny odświeżył tę traumę. Nie pamiętamy dzisiaj o tym, ale jego ślady, moim zdaniem, wciąż mają wpływ na nasze życie społeczne, na polityczne wybory, także na to, jak reagujemy na wojnę w Ukrainie.

Mówisz o spokoju, który czułeś na wsi, w domu babci i dziadka, którzy przeżyli wojnę jako dorośli. Ten spokój jest też w wierszach – dwie kobiety idą przez wieś, trzymają się pod ręce, odchodzą.

Emilia i Maria, moje babcie. Byłem z nimi bardzo związany. Dziadek Wincenty, ojciec mojej mamy, zmarł, gdy miałem siedem lat. Dziadek Józef, ze strony taty, odszedł cztery lata później. Oni akurat o wojnie mówili mało, zresztą byłem trochę za mały, żeby pytać. Babcie z kolei miały inne zajęcia. W tym wierszu, o którym wspominasz, obie przekraczają granice wsi, odchodzą. To moje pożegnanie z nimi. I ze światem, którego już nie ma.

Oczywiście, takie pożegnania same z siebie nie tworzą jeszcze literatury. Sentyment jest złym doradcą, pamięć też, zwłaszcza że – jak często przypomina Myśliwski – sama bywa zafałszowana. Literatura zaczyna się tam, gdzie człowiek znajduje formę na opowiedzenie o swoim doświadczeniu. Formę, która może nawet dla niego samego będzie zaskoczeniem. Lubię, kiedy w wierszu jest więcej i coś innego, niż się spodziewałem. Mam jakąś ogólną ideę, jakieś zdanie, zaczynam pisać – i nagle okazuje się, że to zmierza w zupełnie innym kierunku.

W wierszu „Noc” próbujesz uchwycić ten moment, kiedy wiersz staje się autonomiczny wobec autora.

Bo gotowy wiersz jest czymś odrębnym, już nie moim. W pewnym momencie przestaję nad nim panować, nie mogę nawet powiedzieć, że to moja zasługa, iż powstał. Niby redaguję zdania, ale trochę tak, jakbym poprawiał na kimś ubranie, które się przekrzywiło czy pomarszczyło.

Mam oczywiście notatki, szkice, jednak w samym procesie pisania najistotniejsze jest to, żeby puścić się każdej liny, która miałaby być zabezpieczeniem. Tylko odwaga daje wolność. Oczywiście, to, co powstanie, nie musi być jakoś rewoltujące, może być całkiem grzecznym wierszem czy opowiadaniem, ważne, żeby coś się w nim „wydarzyło”. Czasem chodzi o jakiś drobiazg, przesunięcie jednego czy drugiego słowa. Czasem o obraz, który okazuje się sugestywny i niejednoznaczny. Zmagając się z językiem, podejmujemy ryzyko, że to, co napiszemy, nie będzie nic warte. Ale samo podjęcie ryzyka jest czymś niesłychanie wyzwalającym.

„Znalazłem wiersz / Sprzed dwudziestu lat / Czy na pewno mój? / Chciałbym / Lecz ten kto go napisał / Od dawna milczy”.

Bardzo bym nie chciał stracić w życiu jednej rzeczy – dystansu do siebie. Nawet gdybym przestał pisać wiersze, chyba bym aż tak nie żałował, jak wtedy, kiedy straciłbym poczucie humoru. Umieć śmiać się z własnych błędów to dla mnie jeden z warunków udanego życia. Jak mi ktoś zwraca uwagę, że to czy tamto mógłbym zrobić lepiej – a ludzie, jak wiadomo, bardzo lubią to robić – chętnie przywołuję anegdotę, której bohaterem jest Artur Rubinstein. Kiedyś jeden z dziennikarzy muzycznych zagadnął go: „Panie Rubinstein, pan się przecież ciągle myli”. I padła genialna odpowiedź: „No tak, mylę się. Ale poza tym dobrze gram”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”. Doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do 2012 r. dziennikarka krakowskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Laureatka VI edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego (… więcej
Poeta, publicysta, stały felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Jako poeta debiutował w 1995 tomem „Wybór większości”. Laureat m.in. nagrody głównej w konkursach poetyckich „Nowego Nurtu” (1995) oraz im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego (1995), a także Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 50/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Schodzę z ulicy Urwańskiej