Śliwkowy sad

Sto pięćdziesiąt. Na tyle kilo węgierek muszę znaleźć chętnych, i to w kilka dni.

19.09.2017

Czyta się kilka minut

 / MAGDA BRAVO
/ MAGDA BRAVO

Bo jak nie, to będę musiał anulować rok 2017 – i to nie dlatego, że hydra pisowskiej dyktatury zlikwidowała sądy, gimnazja, Stary Teatr i niemal równie stary festiwal w Opolu. Po prostu bez powideł powstaje w mojej kuchni wyrwa czasoprzestrzenna.

Ale zacznijmy od początku. Już w lipcu nieoceniony poseł Piechociński, którego erudycję statystyczną mieliśmy tu okazję sławić, donosił o spodziewanym nieurodzaju w temacie śliwek. Ale kto by tego słuchał, kiepski rok, beznadziejne plony i wizja pójścia z torbami to lejtmotyw rozmów z każdym, kto – działkowiec czy plantator – uprawia cokolwiek jadalnego.

Nie martwiłem się zanadto, czas przeciekał, rodzina co prawda donosiła z lekkim niepokojem, że na targu, owszem, pojawiły się pseudowęgierki, takie wczesne mutanty, im większe, tym bardziej mdłe, ale nie widać jakoś, by na ich miejsce nadchodziły prawdziwe. Poznaje się je przede wszystkim po tym, że pestka odchodzi łatwo od miąższu. Co ma niebagatelne znaczenie, kiedy się chce oskubać parę kilo. Czynność to żmudna, acz prosta, czyli akurat z gatunku tych, które są świetnym pretekstem do pracy z bliźnimi, wśród śpiewów, plotek i brzęku szkła. Odzywa się właśnie do mnie przyjaciółka, namawia: zróbmy w niedzielę drylowanie! Ruszam zatem na dwa pobliskie targowiska, jedne z ostatnich na obrzeżach Warszawy, gdzie zdarza się spotkać normalnego sadownika – albo spod Grojca, albo spod Łowicza, bo dwie są w pobliżu strefy owocowe. Nędza, resztki, drogo i brzydko. Idę do swojego ulubionego sprzedawcy, w pierwszych słowach mi mówi: węgierek nie mam, słabo urosły, a potem od wrześniowych deszczy pogniły (potrzaskały, jak to się mówi w żargonie) na drzewach.

Trwoga. Jeszcze tego samego dnia odszukałem w czeluściach miasta jedynego człowieka, który wie, skąd i jak ściągnąć dowolny produkt, jaki rodzi polska ziemia. Nie ma takiej rzeczy, której Zbyszek by nie umiał na zamówienie sprowadzić, choćby to był jakiś rzadki grzyb, rosnący tylko w jednej gminie Roztocza, albo przynajmniej by wiedział, które koło gospodyń wiejskich ostatnio miało to na sprzedaż. Mówię mu: ratuj, powiedz, czy gdzieś w Polsce był urodzaj na węgierki? Wylicza: sprawdźmy Krzeszów nad Sanem, patrzę w internecie, tamtejsze święto powideł było już tydzień temu, równolegle ze świętem kapusty w Charsznicy, o którym była już tu mowa, widzę zresztą w programie ten sam zespół muzyczny i zaczynam się bać, że w tej opresji wszystko mi się plącze... Skoro już świętowali, to pewnie śliwek nie ma na drzewach. Cała nadzieja w dolinie dolnej Wisły, wegetacja jest tam opóźniona. Mam się zgłosić jutro, będzie coś wiadomo. Sto pięćdziesiąt kilo ci załatwię, mówi Zbyszek, mniej się nie opłaca, możesz tam sam się wybrać samochodem, ale jak zajedziesz do sadu po jedno wiadro śliwek, to wszyscy cię wyśmieją.

Nie odpuszczam. Matematyka jest prosta: rozsądna ilość śliwek to jakieś pięć kilo. Wychodzi na to, że po odliczeniu mojego domostwa, które weźmie podwójny przydział, oraz sąsiadów, muszę znaleźć 27 rodzin, które nie popukają się w głowę, kiedy zaproponuję im na szybko kubełek węgierek. Rodzin zatem, które rozumieją, czym jest ten szczególny smak i dlaczego dla jego przeżycia warto czasem podjąć niestandardowe działanie, ponieść koszt zaburzonej rutyny – bo nie żaden istotny koszt finansowy, mówimy tu przecież o parunastu złotych.

Szukam, liczę, dochodzę do dziesięciu i na tym koniec. Czuję się, jakbym trafił w środek świata z „Fahrenheita 451”. Jego bohater Guy Montag trafia na ludzi, którzy są książkami, tzn. podtrzymują ich zakazane urzędowo istnienie przechowując je w pamięci. „Nie jesteśmy niczym więcej niż obwolutami książek, i tyle tylko znaczymy” – mówi Montagowi człowiek, który przedstawia się jako „Państwo” Platona.

Wyjście do bliźnich z pytaniem: co jesteś w stanie zrobić dla smaku prawdziwych, późnych, gorzko-korzennych węgierek, wydało mi się nagle czymś niestosownym. Bardziej niż pytanie o wybory polityczne, stosunek do wiary czy zarobki. Chodzi o coś więcej niż sentymentalną i wyeksploatowaną komercyjnie nostalgię za smakami dzieciństwa; chodzi o to, że udział w takich mikro­wspólnotach wokół rzeczy lub idei krążących z rąk do rąk, który zmusza niekiedy do nieszablonowego działania, wyrywa nas ze świata, gdzie narodowy kolektywizm narzucany przez państwo nakłada się na równie duszne ujednolicanie gustów przez rynek.

Jesteśmy niczym więcej jak naczyniami smaków i tyle tylko znaczymy. U Bradbury’ego wyrzutkowie gromadzili się wzdłuż torów kolejowych. A nas szukajcie po zmroku w śliwkowym sadzie. ©℗

O smażeniu powideł pisać nie ma sensu, bo robią się same, ważna jest tylko kwestia naczynia i źródła ciepła: na gazie czy w piecu, w kamionce czy w miedzi? Radzę wam za to skutecznie rozproszyć jesienny spleen wesołą dla oczu i ciepłą dla ust potrawą z dyni zrobioną na wzór owocowego crumble. Rozkrajamy małą dynię hokkaido, usuwamy nasiona, obieramy ze skóry, trzemy na tarce o małych oczkach. Dodajemy 150 ml śmietanki 30% i garść wędzonego boczku pokrojonego w kostkę (albo wędzone tofu dla wegetarian). Potem idzie sól, pieprz, wędzona papryka albo np. gałka muszkatołowa. Wykładamy do natłuszczonych ramekinów na wysokość ok. 4 cm. Na wierzch idzie posypka uzyskana ze zmieszania ok. 120 g białej mąki, garści nasion słonecznika, 5 łyżek oliwy (ma być jej tyle, żeby wyszedł nam „piasek”, nie za tłusto) i garści grubo startego ementalera – ale nie chodzi o to, żeby zrobić serową skorupę. Zapiekamy w 180 stopniach ok. 40 minut, aż się ozłoci od wierzchu. Najlepsze na gorąco.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 39/2017