Skłamana tradycja

Cóż my właściwie czcimy w ten majowy czas? Receptę wypisaną po zgonie pacjenta? Świadectwo nadążania za duchem dziejów, mimo własnej mizerii i słabości? Przecież "świetne tradycje konstytucyjne" w Polsce to pasmo pięknych porażek.

02.05.2011

Czyta się kilka minut

Fot. Karolina Adamska/East News /
Fot. Karolina Adamska/East News /

Witaj maj, trzeci maj, dla Polaków błogi raj" - brzmi pierwszy refren pieśni poświęconej Konstytucji, a ułożonej w czasach powstania listopadowego; pieśni, która weszła do kanonu hymnów patriotycznych. Problem w tym, że dla niektórych Polaków Konstytucja trzeciomajowa nie była "rajem" - i to niekoniecznie dla tych, którzy byli na rosyjskich pieniądzach.

Jędrzej Kitowicz, gruntowny patriota, bystry obserwator i staranny pamiętnikarz tego czasu, bynajmniej nie wykazywał zrozumienia dla wyjątkowości Konstytucji. W swoich "Pamiętnikach czyli Historii polskiej" zostawił wrażenie - własne, a zapewne i jego otoczenia - że było to przede wszystkim zapewnienie sukcesji królowi (poza wolną elekcją). Drugą rzeczą, która rzuciła się mu w oczy, była wolność miast. O sanacji władzy wykonawczej, o trójpodziale władz i tych wszystkich rzeczach, o których dziś wspominamy z dumą - ani słowa.

Konstytucja 3 maja została ogłoszona bowiem w kraju, w którym, żeby jeszcze raz przywołać Kitowicza: "jedni trzymają z Moskwą, drudzy z Prusami, trzeci z Rzeczpospolitą, czyli z prawdziwym dobrem Ojczyzny, którychże jest najmniej". Samo przyjęcie Konstytucji świadczy o słabości stronnictwa patriotycznego: był to właściwie zamach stanu przygotowywany w tajemnicy, rodzaj rewolucji prawnej połączonej ze złamaniem wszelkich reguł, pod rygorem których obradował Sejm Czteroletni. Jak zaświadcza (a właściwie podsumowuje badania historyczne) Bartłomiej Szyndler w maleńkiej książeczce pod znamiennym tytułem "Czy Sejm Czteroletni uchwalił Konstytucję 3 maja?", sam moment przyjęcia dokumentu to właściwie qui pro quo: oto w burzliwej dyskusji po raz czwarty chce zabrać głos król, by odpowiedzieć jednemu z przeciwników projektu, i podnosi rękę. Gest ten część deputatów przyjmuje jako wstęp do zaprzysiężenia Konstytucji - w ogólnej wrzawie takie nieporozumienie to rzecz zwykła. Stanisław August pisał później: "A to nasi wzięli za znak już mojej przysięgi. Rzucili się hurmem do tronu, a ja widząc, że się rzecz daje zrobić, zrobiłem". Żadnej uchwały izby, żadnego liczenia głosów, potem kościół i Te Deum laudamus...

Detonator nieszczęścia

Nic dziwnego, że przeciwnicy Konstytucji podnosili jej "nieprawość". Nawet dla ówczesnego narodu obywatelskiego, czyli (maksimum) dziesiątej części mieszkańców Rzeczypospolitej owa rewolucja była zrozumiała tylko przez mniejszość. Dla reszty siewców "tatarki" (czyli gryki) było to złamanie zasad wolności, a w najlepszym przypadku rzecz obojętna. Rzeczy wielkie nie muszą przecież znajdować uznania w oczach współczesnych, a o ich randze decydują bardziej późniejsze skutki niż współczesne opinie.

Ale i tu jest pewien kłopot. Konstytucja 3 maja była detonatorem nieszczęścia, w wyniku którego odpalona została ostateczna decyzja o likwidacji państwa polskiego, w złowrogim łańcuchu naszych słabości połączonych z ościenną drapieżnością: ciągu przyczyn i skutków, których już nikt w Polsce odwrócić nie umiał. Interwencja rosyjska, drugi rozbiór, insurekcja kościuszkowska, finis Poloniae.

Gdybyż jeszcze twórcy i inspiratorzy dzieła 3 maja potrafili pięknie umrzeć, krwią potwierdzając swoje przywiązanie do zasad na kartach Ustawy Rządowej zawartych... Niestety, zarówno król, jak i jego współpracownicy przystąpili do Targowicy, podrzynając tym samym gardło swojemu własnemu dziecięciu - chciałoby się powiedzieć "Kitowiczem". Tenże pozostawił nam dość posępny obraz owej zmienności, gdy opisywał homagium, czyli zhołdowanie ziem polskich monarchiom rozbiorowym: "Widzieliśmy w tym jednym roku przysięgających Polaków najprzód na utrzymanie Konstytucji 3 maja, sławnej w całej Europie z osobliwości i nieszczęścia swego, drugi raz na zniszczenie tejże Konstytucji; gdyby kto mocniejszy wypędził króla pruskiego z państw Rzeczpospolitej zabranych, z taką łatwością wyrzekliby się Polacy teraźniejszej przysięgi [owego homagium - BS], z jaką ją wypełnili. Nie masz nad czym skrupulizować, przysięgamy posłuszeństwo mocy, więc gdzie się moc przenosi, tam i za nią przysięga".

Prawny bubel

Konstytucja 3 maja obowiązywała czternaście miesięcy, właściwie w projektowanym sensie nie weszła w życie, bo Rzeczpospolita od momentu jej przyjęcia musiała organizować obronę własnej całości i bytu. Wychwalana za nowoczesność, w istocie była kompromisem niedotykającym zbyt mocno kwestii podstawowych: miała wzmocnić władzę wykonawczą, lecz wikłała ją w sprzeczności zauważalne w samych zapisach, a co dopiero gdyby miały wejść w życie. Niby powoływała rząd, ale to Sejmowi przyznawała prawo mianowania urzędników, którymi rząd (Straż Praw) miał rządzić. Nie dotykała fundamentalnej kwestii społecznej i ekonomicznej zarazem: wolności osobistej chłopów i całego systemu gospodarczego wsi, bardziej przypominającej niewolnictwo na plantacjach karaibskich niż stosunki europejskie. Na koniec, zdradzona przez swoich twórców, Konstytucja pozostała osobliwością prawną na mapie historycznej Europy, osobliwością, którą - powiedzmy to sobie szczerze - tylko Polacy wspominają.

Cóż więc czcimy w ów majowy czas? Receptę wypisaną właściwie po zgonie pacjenta? Świadectwo nadążania za duchem dziejów, mimo własnej mizerii i słabości? Czy po prostu lekcję nadziei, że w zupełnym upadku ziarno patriotyzmu rzucone, wydawałoby się, w glebę zupełnie jałową, przynosi po czasie plony wolności? W tym ostatnim, najbardziej rozpowszechnionym rozumieniu, pokolenie Sejmu Czteroletniego to most łączący Polskę upadającą z Polską dążącą do wskrzeszenia.

Ale równie dobrze można powiedzieć, że obchody tej rocznicy to rodzaj rekompensaty, jaką sobie fundujemy po wiekach: czy moglibyśmy myśleć o pierwszej Rzeczypospolitej z szacunkiem, gdyby jej końca nie znaczyły próby podźwignięcia się z upadku, zryw insurekcyjny, symboliczne protesty w kraju skazanym na nieistnienie? Na razie zostańmy przy takim rozumieniu naszego święta.

Napoleon podnosi poprzeczkę

Nie sposób jednak nie przypomnieć faktu, jaki zaistniał zaledwie paręnaście lat po upadku i Konstytucji, i Pierwszej Rzeczypospolitej. Oto mamy lipiec roku 1807, Napoleon Bonaparte przyzywa do Drezna delegację polskiej Komisji Rządzącej, ciała powołanego ad hoc w Księstwie Warszawskim. "Macież jaki projekt konstytucji?" - pyta, jak zwykle obcesowo. Na to Potocki zaczyna coś dukać z ułożonego wcześniej stanowiska, ale Napoleon mu przerywa. Chodząc po pokoju, ten najsłynniejszy perypatetyk świata dyktuje zręby Konstytucji Księstwa Warszawskiego w tempie tak prędkim, że sekretarzujący mu Maret ledwie nadąża notować. Wchodzi na to Talleyrand, Napoleon do niego: "Wiele wygody potrzebujesz, a ja już nadanie konstytucji nowemu krajowi kończę", by dodać to, co najistotniejsze: "Zniosłem odwieczne poddaństwo w Polsce". Całość audiencji trwała około godziny. Oktrojowana konstytucja po dwóch dniach od tego wydarzenia była gotowa.

Biorąc pod uwagę, że ówczesnym Polakom marzył się powrót czy nawiązanie do Konstytucji 3 maja, trzeba powiedzieć, że Napoleon podniósł wysoko poprzeczkę świadomości prawnej i ustrojowej w Polsce. Osobista wolność dla wszystkich, równość wobec prawa, reprezentatywność organów przedstawicielskich, jasne określenie władzy wykonawczej, pierwszy od czasów Kazimierza Wielkiego zaprojektowany na nowo nowoczesny aparat urzędniczy - wszystko to lakonicznie, suchym językiem prawa, bez ozdobników w postaci preambuły, odwołań do systemów wartości i innych elementów, tak lubianych do dziś nad Wisłą. Witajcie Rodacy w nowoczesności, chciałoby się powiedzieć. Nadszedł rok 1812, a potem... wiadomo.

Od koterii do pułkowników

Jeśli przypominam Konstytucję Księstwa Warszawskiego, to po to, by przy okazji przyjrzeć się bliżej często funkcjonującemu przekonaniu, wywodzącemu się właśnie z Konstytucji 3 Maja, o wyjątkowo "świetnej tradycji konstytucyjnej" w Polsce. Ileż razy można to sformułowanie spotkać, szczególnie w pismach konstytucjonalistów! Z tym pojęciem wiąże się zupełny zanik rozumienia prawa nie jako konstrukcji mierzonej doktrynami i na tej skali wyznaczającej doskonałości ustaw zasadniczych, ale jako mechanizmu politycznego, na którym zawieszone jest państwo i jego los. A gdyby przyłożyć właśnie skutki polityczne, to "świetne tradycje konstytucyjne" w Polsce można by uznać właściwie za pasmo pięknych porażek. O majowej już wyżej wspomniano, pora przyglądnąć się temu, co się działo dalej, gdy Polacy mogli znów stanowić własne prawa.

Uchwalona w fantastycznym tempie Konstytucja marcowa z 1921 r. powstała na przecięciu dwóch mentalnych procesów: bezmyślnego naśladownictwa rozwiązań zachodnich (III Republiki Francuskiej) oraz aktualnych sojuszy i lęków przed Piłsudskim. Z zupełnym ignorowaniem potrzeb nowo odrodzonej Rzeczypospolitej.

Efekt był piorunujący: zawłaszczenie reprezentatywności Sejmu przez koterie partyjne, udział w parlamencie każdej skrajnej formy bytów politycznych, a tym samym rozdrobnienie partyjne, niezdolność do wyłonienia stabilnego rządu (zaledwie dwa gabinety pod rządami tej Konstytucji miały za sobą większość parlamentarną, a średnia trwania gabinetu to sześć miesięcy). Oto niepojęta suma błędów, której efektem był nie tylko przewrót majowy, ale i późniejsza nowela konstytucyjna i wreszcie Konstytucja kwietniowa z 1935 r.: odłożona w czasie reakcja na problemy pierwszych lat niepodległości.

Prawem wahadła tworzyła ona zupełne przeciwieństwo marcowej. Jej polityczną funkcją naczelną było tyleż naprawienie błędów poprzedniczki, co zabezpieczenie władzy obozu rządzącego. Fundamentem "kwietniowej" była zatem nie tylko pewna prawna doktryna, ale także cień procesów brzeskich i Berezy Kartuskiej. Doprawdy, nie ma się czym chwalić, ale kiedy ostatni prezydent rządu na uchodźstwie przekazywał insygnia władzy pierwszemu prezydentowi wybranemu w wolnych wyborach odrodzonej III RP, przecież nikt nie pamiętał i nie wyrzucał, że działo się to na gruncie Konstytucji kwietniowej, "uszytej" przez sanacyjnych pułkowników, legalizującej autorytarny charakter tej władzy.

Jeśli chodzi o Konstytucję z 1952 r., możemy od razu darować sobie wszelkie próby wpisywania jej w "świetne tradycje konstytucjonalizmu polskiego".

Władza szkodzenia

Na takim tle Konstytucja z 1997 r. jawi się wyjątkowo dobrze. Po pierwsze, obowiązuje już czternaście lat, a razem z nią państwo polskie trwa i rozwija się jak nigdy przez ostatnie dwa stulecia. Po drugie, ustabilizowała system polityczny, tworząc ramy obliczalności i stabilności władzy państwowej. Po trzecie wreszcie - przeszła pomyślnie "chrzest bojowy" po ubiegłorocznej katastrofie smoleńskiej: płynne zapewnienie kontynuacji władzy i sterowności całej państwowej nawy było doprawdy sprawdzianem Konstytucji zdanym celująco.

Pozostaje jednak pytanie: czy te wszystkie pomyślne sprawy to jej zasługa, czy też szczęśliwych okoliczności, jakich doświadczamy w tym pokoleniu? Czy w przypadku rzeczywistego kryzysu, niepewności - rzec by można - egzystencjalnej, nadal będzie to dobre narzędzie, by się złemu czasowi przeciwstawić?

Krytycy obowiązującej ustawy zasadniczej, liczni i pochodzący z różnych politycznych obozów, podkreślają nie tyle jej niedoskonałości (przeregulowanie, przegadanie, pakiet socjalny wpisany w prawa i powinności obywatelskie, fatalne usytuowanie wymiaru sprawiedliwości, zapisane curiosa w rodzaju Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji czy Biura Bezpieczeństwa Narodowego), ile fundamentalną niespójność. Dzieli ona bowiem władzę wykonawczą między rząd a prezydenta, tworząc nieustające zarzewie "stanu zapalnego" między tymi ośrodkami. Tworzona podobnie jak Konstytucja marcowa, z lękiem przed silnym przywódcą (Lechem Wałęsą), równocześnie szuka kompromisu i systemu równowagi, który udać się nie może.

Prezydent z mocą szkodzenia (wetem), bezradny w kwestii pozytywnego rządzenia i obdarzony równocześnie powszechnym mandatem społecznym z wyborów bezpośrednich. Rząd wyłaniany pośrednio (przez większość parlamentarną), który posiada wszelkie instrumenty władzy wykonawczej, z wyjątkiem tych, które mogą mu być odebrane przez prezydenta - ustaw i wpływu na obsadę kluczowych stanowisk w armii. A sam prezydent, który ma być uosobieniem majestatu Rzeczypospolitej, ukazujący obywatelom, że państwo to coś więcej niż poszczególne rządy, jest wybierany w toku niszczącej kampanii wyborczej, odzierającej go na wstępie z jakichkolwiek atrybutów dostojeństwa.

Przypomnijmy, że "wojna o krzesła" w Brukseli, która rozegrała się parę lat temu między premierem a prezydentem, gorsząc Polaków i bawiąc świat, to także dzieło tej Konstytucji. Pal licho krzesła, ale co się stanie, gdy rzecz będzie dotyczyć znacznie poważniejszych kwestii, jak obronność i niepodległość? Dzielenie władzy wykonawczej w kraju, który dwukrotnie tracił suwerenność, kraju rozpiętym od wieków między dwoma potężnymi narodami o "apokaliptycznym charakterze", jak napisał pewien rabin i filozof, zdaje się być lekkomyślnością.

Konstytucja 3 maja, która pełna była dydaktyczno-objaśniających fragmentów, ze szczególną uwagą zajęła się władzą wykonawczą, uzasadniając to następująco: "zaniedbanie tej części rządu nieszczęściami napełniło Polskę". Obecna Konstytucja właśnie takiego zaniedbania dokonuje. Jeśli jakiegoś znacznego nieszczęścia z tego do tej pory nie było, to przecież nie zasługa tej ustawy zasadniczej, lecz pomyślnej koniunktury.

Oczywiście, konstytucjonaliści biorący udział w opracowaniu obowiązującej Konstytucji (np. prof. Piotr Winczorek) będą jej bronić do krwi ostatniej, lecz umówmy się - to nie jest poważna przeszkoda. Przeszkodą jest fundamentalny spór w Polsce, powodujący, że albo któraś ze stron odniesie przygniatające zwycięstwo (nie zanosi się na to), albo dojdzie do porozumienia między dwiema głównymi siłami sceny politycznej, co przy ich dotychczasowej "odmienności aksjologicznej" zdaje się wykluczone. Toczące się więc obecnie w parlamencie prace nad zmianą konstytucji mogą zakończyć się sukcesem w kwestiach minimalnych: ograniczeniu immunitetu parlamentarnego czy dostosowaniu obowiązującej ustawy zasadniczej do wymogów związanych z członkostwem w UE. Będziemy żyli dalej z naszą obecną Konstytucją. I z nadzieją, że czas będzie równie spokojny jak do tej pory.

***

Zatem raz jeszcze: co czcimy właściwie 3 maja? Jeśli skupimy się tylko na tym rocznicowym święcie - to nie bardzo wiadomo. Ale mamy dwa święta państwowe, obydwa ze sobą związane, obydwa będące ilustracjami tej samej opowieści, zamykającej ją w przejmującą klamrę: 3 maja i 11 listopada. Opowieści o utracie państwa i jego odzyskaniu, o rdzeniu bycia Polakami, czyli niepoddawaniu się okolicznościom i woli wolności trwającej przez wieki. Doprawdy, to znacznie poważniejsze przesłanie niż zachwyty nad "drugą konstytucją w świecie".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2011