Ładowanie...
Siłaczka
Siłaczka
Taka niepodzielna hegemonia sztuki translatorskiej może nawet nie miałaby w sobie nic niezdrowego, gdyby owo „wypełnianie” odbywało się z jednakowym skutkiem na wszystkich trzech obszarach. Ujmując rzecz inaczej: był w moim życiu taki czas, kiedy non stop tłumaczyłam książki, natchniona i biedna jak mysz kościelna.
Po paru latach zmagań z ambitną literaturą obcojęzyczną w dosyć przyziemnym kontekście rodzimego kapitalizmu przyszło mi jednak w końcu skapitulować. Stało się nieodwracalne. Przyjęłam zlecenie na całą serię norweskich romansów kioskowych. Praca to obmierzła, ale doskonale płatna i na tyle prosta, że nie wymaga porzucenia Prawdziwej Literatury. Przygotowania były gruntowne: po pierwsze pseudonim, po drugie – ideologia.
Imienia i nazwiska na pseudonim użyczył mi pewien znajomy, który później z diabelskim błyskiem w oku rozdawał wszystkim egzemplarze autorskie, szczycąc się nie tyle nieoczekiwaną znajomością norweskiego, ile dość zaskakującym repertuarem translatorskim. Z ideologią musiałam jednak radzić sobie sama (ślęczysz trzy godziny dziennie nad najpodlejszą prozą, mózg ci wapnieje, wyczucie estetyki więdnie, przykładasz rękę do masowej produkcji chłamu, napędzasz wynaturzony rynek, ogłupiasz gospodynie i zgadzasz się na nieprzyzwoite poszerzanie pojęcia „literatura” – a wszystko to dla pieniędzy?). Żeby więc nieco uspokoić rozdygotane sumienie, obmyśliłam sobie misję – porządną misję pozytywistyczną z prawdziwego zdarzenia: a właśnie że wniosę ten kaganek, gdzie trzeba! Uzbrojona w bogaty warsztat tłumacza, z zapałem godnym lepszej sprawy poczęłam przekładać tak, aby przyszłe czytelniczki, nieświadome podstępu, z wypiekami na twarzy chłonęły nie tylko nordyckie historie miłosne, lecz przede wszystkim dobrą polszczyznę. Sypnął się zatem hojnie synonim, imiesłów współczesny, uprzedni, zakwitła melodyjna fraza...
I tak, uszczęśliwiona swym wkładem w rozwój narodu, współczesna Siłaczka godziła radośnie Colette i Dagermana z pracą u podstaw. Trwałoby to może i po dziś dzień, gdyby pewnego wieczoru w jej krakowskim mieszkaniu nie rozdzwonił się telefon... Odebrała, a po chwili zbladła: „Pani tłumaczenia odbiegają od normy, proszę coś z tym zrobić. Niech sobie pani zerknie do innych tomów z naszej serii”.
Każdy chyba musi przeżyć moment, gdy przestaje wierzyć w słonie. W tym miejscu jednak nie wypada mówić o utracie wiary, ponieważ wniosków z tej historii wyciągnąć można kilka, a Siłaczka nigdy nie była bohaterką jednoznacznie pozytywną. Teraz, po latach, przypuszczam, że w gruncie rzeczy chodzi w tym wszystkim o parę podstawowych kwestii, takich jak stosunek do czytelnika, wizja tego, czym jest literatura, i rola – nie misja – tłumacza. Mimo upływu czasu, który przeważnie niesie ze sobą przewartościowania, jedno od tamtej pory się nie zmieniło: nadal wierzę w Odbiorcę, toteż żadnego morału nie będzie.
ANNA TOPCZEWSKA – ukończyła MISH w Warszawie, pracowała jako redaktor działów iberyjskiego i skandynawskiego w „Literaturze na Świecie”. Tłumaczy literaturę piękną z hiszpańskiego, francuskiego, szwedzkiego i norweskiego. Mieszka w Szwecji, gdzie pisze doktorat poświęcony prozie Roberta Bolaño.
Napisz do nas
Chcesz podzielić się przemyśleniami, do których zainspirował Cię artykuł, zainteresować nas ważną sprawą lub opowiedzieć swoją historię? Napisz do redakcji na adres redakcja@tygodnikpowszechny.pl . Wiele listów publikujemy na łamach papierowego wydania oraz w serwisie internetowym, a dzięki niejednemu sygnałowi od Czytelników powstały ważne tematy dziennikarskie.
Obserwuj nasze profile społecznościowe i angażuj się w dyskusje: na Facebooku, Twitterze, Instagramie, YouTube. Zapraszamy!
Newsletter
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]