Rozejm z wiatrakami

Jakim pisarzem jest Salman Rushdie według samego siebie? Genialnym. A jaka jest jego najnowsza powieść? Tak, ma kilka genialnych scen.

11.05.2020

Czyta się kilka minut

Salman Rushdie, 2013 r. / CHRISTOPHER ANDERSON / MAGNUM / FORUM
Salman Rushdie, 2013 r. / CHRISTOPHER ANDERSON / MAGNUM / FORUM

Mądrość pisarza wyraża się w zgodzie na to, że od momentu, kiedy jego dzieło staje się książką, nie będzie już miał nad nim żadnej kontroli. Dziecko opuściło gniazdo i zaczyna się starzeć, skazane na łaskę publiczności. I to głównie tej, która książki nie czytała albo omiotła spojrzeniem co trzecią stronę. Autor może co najwyżej zanucić refren przeboju Cata Stevensa: „Kochanie, kochanie, to dziki świat, w którym ciężko przeżyć za sam uśmiech”. Pamiętając o tych słowach zwłaszcza wtedy, kiedy Stevens, już jako Yusuf Islam, skrytykuje dzieło samego Salmana Rushdiego.

Książki płoną

W Walentynki 1989 r. do Salmana Rushdiego zadzwoniła dziennikarka BBC, zadając mu niedorzeczne pytanie, nieco podobne do tych, które się stawia skoczkom narciarskim: „Jak się pan czuł, kiedy oddawał skok?”. Tyle tylko, że sprawa była poważniejsza. „Co to za uczucie dowiedzieć się, że został pan właśnie skazany na śmierć przez ajatollaha Chomejniego?”.

Już od kilku tygodni był „szatanem ­Rushdiem”, bohaterem szkalujących go grafik i słownych oszczerstw ze strony radykalnych środowisk islamskich. Jego „Szatańskie wersety” najpierw zostały ­zakazane w Indiach, autora zaś pozbawiono prawa do wizy, a w sercu Anglii, w Bradford, spalono egzemplarz powieści. „Tam, gdzie pali się książki, w końcu będzie się palić ludzi” – Rushdie przypomniał sobie przepowiednię Heinricha ­Heinego. W Indiach i Pakistanie w trakcie ulicznych protestów zginęło kilka osób, a w Londynie pisarzowi sugerowano pokorne przeprosiny, które udobruchają prezydenta Iranu Ali Chameneiego. Rushdie nie przeprosił, w czerwcu 1989 r. Chomejni zmarł, ale widmo fatwy nie zbladło.

W autobiografii z 2012 r., pisanej w trzeciej osobie – jej tytuł, „Joseph Anton”, łączy postacie Josepha Conrada i ­Antoniego Czechowa – kompromituje stereotypowy obraz bluźniercy, opluwającego w szaleńczym zrywie święte księgi. Podkreśla za to swoją pozycję dżentelmena. Urodził się w roku uzyskania przez Indie niepodległości, w Willi Windsor na wzgórzach Bombaju, który w trakcie ukrywania się Rushdiego, w 1995 r., oficjalnie zmienił nazwę na Mumbaj. Jego ojciec był absolwentem Cambridge, który swego czasu zmienił nazwisko na przyjemniejsze dla europejskiego ucha. „Rushdie” pochodzi od Ibn Ruszda, XII-wiecznego komentatora Arystotelesa, znanego w Europie jako Awerroes. Ta etymologia stała się dla przyszłego pisarza zobowiązaniem do podjęcia wielowiekowego sporu między literalnym a racjonalnym podejściem do tekstów, na których ufundowano islam.

Zanim to nastąpiło, opuścił ojczyznę, targaną konfliktem z Pakistanem o Kaszmir, i przeszedł inicjację w Rugby School i King’s College w Cambridge. Poznał tam E.M. Forstera, autora „Drogi do Indii”. Był też jedynym studentem kursu o narodzinach islamu. To ostatnie lata, kiedy dżentelmeni mogli nic nie wiedzieć o tej religii, ale za to znali się na literaturze wschodnioeuropejskiej. Odniesienia do niej są stałym motywem prozatorskiej erudycji Rushdiego.

Jego dziennik czasów fatwy czyta się jak łotrzykowską powieść rozgrywającą się w świecie pisarzy, tak jakby John le Carré w roli agentów i figurantów obsadził członków PEN Clubu. Rushdie ukrywa się w wiejskim domku Iana ­McEwana, z dziesięcioletnim synem spotyka się u Harolda Pintera i Antonii ­Fraser. Susan Sontag organizuje maraton czytania jego powieści, a nieuchwytny Thomas Pynchon umawia się z nim na kolację.

Jak na człowieka ukrywającego się dużo podróżuje. Występuje przed Akademią Szwedzką, a gdy przemawia przed Académie Universelle des Cultures, Francuzi zamykają dla bezpieczeństwa cały Luwr. Kiedy w trzecim roku fatwy ma wygłosić odczyt na Uniwersytecie Columbia, leci do Nowego Jorku prywatnym samolotem szefa Time Warner, z taką ochroną, jaką wcześniej dostał ­Jasir Arafat. Korzysta też z uroków epoki wystawnych przyjęć, w Ameryce bawi się w towarzystwie Czesława Miłosza, Angeli Davis, Toni Morrison, Robina Williamsa czy… Harveya Weinsteina.

Wspomnienie tego, że z powodu powieściopisarza Iran zerwał stosunki dyplomatyczne z Wielką Brytanią, może wywoływać niezdrową nostalgię za lepszymi dla literatury czasami. Ale one nie były lepsze.

Początkowo część środowiska odsunęła się od Rushdiego. Wspierało go jednak grono czytelników, do których ­apelował: „Wolność pisania jest ściśle związana z wolnością czytania i ani duchowieństwo, ani żadna Społeczność Oburzonych nie będzie Ci wybierała, klasyfikowała ani cenzurowała tekstów do czytania. Od kiedy to dzieło sztuki definiują ci, którym się ono nie podoba?”.

Przeżywał też osobiste dramaty. W trakcie dekady ukrywania rozpadło się jego drugie małżeństwo, a kolejne było w rozsypce. Urodził się drugi syn, ale odchodzili krewni z Indii, na których pogrzeby nie mógł pojechać. Zginął jego japoński tłumacz, postrzelono skandynawskiego wydawcę. Rushdie stał się też bohaterem „International Gorillay”, pakistańskiego filmu o jego śmierci. Fatwa nigdy nie została jednoznacznie odwołana, mimo że w 1998 r. prezydent Mohammad Chatami uznał sprawę pisarza za zakończoną.

Książki się starzeją

W czasach fatwy został celebrytą, niedoszłym aktorem (miał zagrać w „Lulu na moście” Paula Austera) i jednym z najlepiej zarabiających pisarzy Starego Kontynentu. Drobiazgowo wypominał krytykom niepochlebne recenzje, a problematyzowanie przez kolegów pisarzy stosowności „Szatańskich wersetów” uważał za tchórzostwo. Pewnie miał rację, ale z jego docinków pod adresem m.in. Arundhati Roy czy Johna le Carrégo sączy się kropla próżności.

Sam z trudem wracał do pisania. Dla starszego syna napisał „Haruna i Morze Opowieści” (1990), książkę po długiej walce o jej wydanie dobrze przyjętą, ale na kolejną dorosłą powieść, „Ostatnie westchnienie Maura”, trzeba było poczekać pięć lat.

Jakim pisarzem jest Rushdie według samego siebie? Genialnym. Z wrodzonym talentem do snucia opowieści, które przychodzą do niego nawet we śnie. Suchej nitki nie zostawia tylko na swoim debiucie, fantastycznym „Grimusie” (1975), w którym eksplorował możliwość przełożenia języka religii na jakąś formę duchowego esperanto.

Sukces przyniosły mu „Dzieci północy” (1981), magiczna historia pierwszego pokolenia wolnych Indii, która współgrała z rodzącą się w bólach wielokulturową wrażliwością Starego Świata i przyniosła mu Nagrodę Bookera. Doceniona została także kontynuacja, „Wstyd” (1983), poświęcona Pakistanowi i zakazana w tym kraju przez prezydenta Muhammada Zia ul-Haqa. Najnowszą, wydaną właśnie w Polsce powieść Rushdiego warto czytać na tle wcześniejszych, których motywami są sława, miłość i potępienie – tematy zmiksowane właśnie w „Quichotcie”.

Najmniej łaskawie czas obszedł się z jego najsławniejszym dziełem. „Szatańskie wersety” zestarzały się z uwagi na modelowo postmodernistyczną formę i postkolonialną treść. Wciąż zachwycają wielowarstwowością odniesień kulturowych, chociaż połowy z nich niespecjalista nie będzie w stanie wyłuskać. Dziś „Wersety” są mniej pamfletem, a bardziej dokumentem czasów ucierania się debaty o islamie. O nim i jego wyznawcach nie mówią już nic, czego nie wiedziałaby światowa publiczność współczesnych konfliktów religijnych. Pokazują jednak, że punkt zapalny nie musi iskrzyć.

Przewiną bohaterów jest bowiem samo powątpiewanie w objawienie Mahometa i autorytet Koranu – oraz opisanie ich w porządku Realpolitik, a nie transcendencji. „Nie ma goryczy większej niż gorycz człowieka, który odkrywa, że wierzył w cienie” – mówi sprawca całej katastrofy, Pers Salman, podpowiadający politycznie kalkulującemu prorokowi trefne wersety o czci dla przedislamskich bogiń.

Powieścią, która przetrwała próbę czasu, jest „Ziemia pod jej stopami” (1999). Została napisana z premedytacją, tak aby się podobać pod każdą długością geograficzną. I to się udaje, jej gorzki kosmopolityzm wciąż działa. Jest tu miejsce na rock’n’roll, wichry namiętności i postkolonialną drogę do Indii.

Rushdie nie ukrywa, że wypadek księżnej Diany, która zginęła w dzień jego ślubu z trzecią żoną, wpłynął na to, jak przedstawił śmierć Winy Apsary. Charyzmatyczna gwiazda muzyczna ginie w trzęsieniu ziemi, w Dzień św. Walentego 1989 r., kiedy na pisarza rzucono fatwę. Losy Apsary, jej partnera w sztuce i męża Ormusa Kamy oraz narratora i kochanka stają się symbolem dozgonnej walki między sensualną siłą przetrwania a kastracją dokonywaną na wrażliwości Wschodu przez rozkapryszony Zachód.

Wywodzący się z Bombaju bohaterowie „Ziemi”, krążący między Indiami, Ameryką a Anglią, rozpaczliwie próbują wyzbyć się wschodniości, a w konsekwencji siebie nawzajem i własnego głosu w muzyce. Rushdie unika jednak łatwego przeciwstawienia Wschodu i Zachodu. Nieodłączną cząstką tożsamości powieściowych postaci jest także zachodniość, a dominantą ich osobowości – nieprzynależność do określonego miejsca. Problemy mnożą się wtedy, gdy zachodniość zaczyna sobie rościć prawa do ich całego „ja”.

Ramą opowieści o Winie Apsarze i Ormusie Kamie staje się mit o Orfeuszu i Eurydyce. Nie odgrywa ona jednak roli interpretacji natarczywie narzucanej czytelnikowi. Jest raczej klamrą, która spina różne gatunki: romans, sagę, środowiskowy reportaż i psychodramat. Kiedy na scenę wkracza sobowtór Winy, mit pozwala emocjom uruchomionym na kilkuset stronach swobodnie opaść.

Nie udało się to w „Furii”, którą zapowiadały już „Szatańskie wersety” kończące się eksplozją złości jednego z bohaterów. Amerykańska premiera powieści została zaplanowana na 11 września 2001 r. Tragiczny splot okoliczności uczynił historię snującego się po Manhattanie historyka idei i lalkarza Malika Solanki anachroniczną już w punkcie wyjścia.

Pisarz tym razem rozliczał się z końca trzeciego małżeństwa i porzucenia synka dla mrocznej hollywoodzkiej gwiazdy, dodając do fabuły przepisaną od Jonathana Swifta szczyptę fantastyki. Czytelnikowi składa w imieniu Solanki obietnicę, że „z furii rodzi się tworzenie, inspiracja, oryginalność, pasja, lecz także przemoc, ból, czysta nieustraszona destrukcja, wymierzanie i przyjmowanie ciosów, po których nigdy się nie podnosimy”. Jednak ta furia jest zimna. Solanka stał się pełnoetatowym lalkarzem, patrzącym na kobiety i dzieci jak na żywe lalki. Dziecko też sam sobie wystrugał. Do motywu Dżepetta i Pinokia pisarz powróci w najnowszej powieści, dając kolejnemu wcieleniu wielokulturowego everymana jeszcze jedną szansę.

Książki dają ocalenie

W swojej dwunastej powieści Salman Rushdie próbuje zawrzeć pakt z literaturą. Tylko ona potrafi ocalić artystów i szaraczków przed czasami, w których wszystko się może zdarzyć.

„Quichotte” zaczyna się jak baśń. Ismail Smile, ogłupiony telewizją dżentelmen o indyjskich korzeniach i śmiesznym nazwisku, pracuje jako przedstawiciel handlowy firmy produkującej uzależniający opioid. Skoro jest rycerz, musi być i księżniczka. I tak pan Smile „zapałał niezdrowym, bo całkowicie jednostronnym uczuciem do pewnej osobowości telewizyjnej, pięknej, dowcipnej i ubóstwianej panny Salmy R.”. Zainspirowany nagraniem opery Jules’a Masseneta „Don ­Quichotte” postanawia zdobyć jej miłość zacnymi uczynkami. Przybiera pseudonim Quichotte i wierząc w to, co usłyszał w telewizji – że żyje w Erze Wszystko Się Może Zdarzyć – rusza w podróż z Atlanty do Nowego Jorku, wymyślając jeszcze kompana Sancza i obsadzając go w roli syna-pomagiera.

Kunsztowna powieść jest swobodną wariacją na temat XVII-wiecznego arcydzieła i nie ma ambicji, by mu dorównać ani je komentować. Motywacja autora nie jest do końca jasna – Rushdie bezwstydnie recyklinguje wątki i formy z poprzednich książek. Sampluje pomysły nawet z nieudanego „Grimusa” i „Furii”, ponownie sięga po motyw Dżepetta i Pinokia, rozpisując relację Quichotta z wymyślonym synem. Nowe dzieło ratuje tylko niezawodne poczucie humoru.

Rushdie wziął na warsztat sam akt pisania; za ten wątek odpowiada przede wszystkim postać Pisarza, który staje się realnym Bratem fikcyjnego bohatera tworzonej przez siebie fabuły. Oto podrzędny autor powieści szpiegowskich kreśli alternatywną wersję własnej tożsamości, relacji rodzinnych i społecznych, które wyhodował jako imigrant z Indii. Pisze więc Rushdie też o sobie samym, a kobieca protagonistka wprost przypomina jego byłą czwartą żonę, a przynajmniej to, jak ją opisał we wspomnianej autobiografii. „Jak w rodzinie jest pisarz, to koniec z rodziną” – Pisarz-Brat nieprzypadkowo przywołuje słowa Czesława Miłosza. To nie Cervantes jest głównym patronem tej powieści, lecz Bergman.

W kolejnych rozdziałach kopiowanej na wiele sposobów rodzinnej sagi znajdzie się kilka scen genialnych. Jedną z nich jest ta, gdy Salma R., gwiazda o indyjskich korzeniach, czyta w talk show listy od Ameryki i jako nowa Oprah koi bolączki kontynentu, który kilka wieków wcześniej był uważany za Indie. Drugą historią godną Rushdiego jest dygresja o zarazie mastodontozy trawiącej prowincję i prowadzącej do zapaści ekonomicznej oraz moralnej. Opowieść o tajemniczej przemianie zwykłych ludzi w mastodonty stanowi przejrzystą, ale błyskotliwą metaforę klasowych i etnicznych podziałów w trumpowskiej Ameryce.

Te perełki nie uzasadniają jednak zamysłu przepisania eposu Cervantesa na czasy współczesnego zamętu tożsamościowego. „Armageddon w oczach” ­Quichotte’a i jego Brata-Pisarza przyspiesza w drugiej części książki i przynosi katastrofę tak postaciom, jak i opowieści o nich. Niepotrzebny wątek wzorowanego na Elonie Musku milionera albo międzynarodowej afery hakerskiej z udziałem (prawdziwego) syna Pisarza-Brata obniża temperaturę psychologicznego konfliktu i utwierdza czytelnika w przekonaniu, że trzyma w rękach skrawki pięknej, lecz niepozszywanej koronki.

„Impulsy narracyjne Rushdiego są odśrodkowe; polegają na dorzucaniu celebryckich epizodów i literackich aluzji, wprowadzeniu na orbitę nowych wątków w nadziei na to, że użyczą blasku i ciężaru dziełu, które desperacko ich potrzebuje i wymaga związania ze światem, uzgodnienia i wyczucia realizmu, nie magii” – trafnie punktuje „Quichotte’a” Parul Sehgal w „The New York Times”. Może jednak należy za dobrą monetę przyjąć słowa pisarza z wywiadu, jakiego w 2000 r. udzielił Jerzemu Jarniewiczowi: „Realizm to sprawa intencji: to próba ukazania w dziele jak najwięcej prawdy o świecie za pomocą wszelkich koniecznych do tego środków, a ponieważ świat jest, jaki jest, środki te mogą być czasami wyjątkowo ekstremalne”. Niestety w literaturze, jak w życiu, liczą się nie intencje, lecz konsekwencje.

Współczesny błędny rycerz nie chce stawać do walki, tylko dokonać samooczyszczenia. Przeprawia się przez Amerykę, co rusz wpadając w sidła rasistów-islamofobów i ledwie wychodzi żywy. Moralnie też jest poobijany. Do ukochanej dociera nie jako nowy sir Galahad, lecz jako diler opioidów, ale i uzależniona oblubienica okazuje się niegodna swojej legendy.

Żyjący od dwóch dekad w Ameryce Rushdie, niczym Tarantino w „Pewnego razu… w Hollywood”, daje swoim bohaterom, skazanym na unicestwienie w realnym świecie, szansę na nowe życie. Choć i ona może okazać się fikcją, to i tak jest najlepszym zakończeniem, jakie mogło im się przytrafić. ©

Salman Rushdie QUICHOTTE, przeł. Jerzy Kozłowski, Rebis, Poznań 2020

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 20/2020