Selfie z pupą

Berlińskie Biennale Sztuki Współczesnej pokazuje sztukę pokolenia wychowanego w świecie cyfrowym, globalnej wymiany informacji i mediów społecznościowych. Tytuł: „Teraźniejszość w przebraniu”.

04.07.2016

Czyta się kilka minut

Simon Fujiwara, The Happy Museum, 2016 / Fot. Piotr Kosiewski
Simon Fujiwara, The Happy Museum, 2016 / Fot. Piotr Kosiewski

Klaus Biesenbach, twórca pierwszego Biennale – w 1998 r. – podkreślał, że celem organizowanej co dwa lata nad Sprewą imprezy jest uchwycenie globalnego obrazu sztuki swojego czasu. Jednocześnie berlińska impreza od samego początki była zanurzona w mieście, w jego przeszłości i teraźniejszości.
Koncepcję dziewiątego już Biennale powierzono założonemu w 2010 r. nowojorskiemu kolektywowi DIS, jednej z najbardziej znanych grup artystycznych, wydawcy m.in. „DIS Magazine”, organizatora sesji modowych i prowadzącego bazę fotografii stockowej. Jego członkowie (Lauren Boyle, Solomon Chase, Marco Roso i David Toro) centralnym punktem wydarzeń uczynili gmach Akademie der Künste przy Pariser Platz. Dopiero po zjednoczeniu Niemiec odtworzono zarys słynnego placu, którego centralny punkt stanowi Brama Brandenburska – jako jedyna pozostała z dawnej zabudowy. W pozostałych gmachach, projektowanych przez znanych architektów, w tym Franka Gehry’ego i Christiana de Portzamparca, mieszczą się obecnie ambasady i siedziby korporacji. Stoi tu również legendarny Hotel Adlon, niegdyś goszczący m.in. Charliego Chaplina, Alberta Einsteina, Josephine Baker i Marlene Dietrich.

Na szlaku Biennale znalazł się gmach The European School of Management and Technology (ESMT), czyli dawna siedziba Rady Państwa NRD, a nawet odpowiednio przekształcony przez artystów statek Blue-Star, płynący typową trasą turystyczną, pokazującą miasto z perspektywy Sprewy. W tym wyborze miesza się przeszłość ze współczesnością, publiczne z prywatnym, powaga z trywialną rozrywką.
Punkty na mapie Biennale to także symbole współczesnego Berlina, jego kultury i historii. Miasta, które zamarzyło sobie stać się centrum artystycznym kontynentu. Wybór tych miejsc chwilami przypomina wycieczkę turystycznym autobusem pod hasłem: w ciągu jednego dnia poznasz stolicę Niemiec. Jakby DIS chciał podkreślić: nie traktujmy wszystkiego zbyt poważnie.

Młodość

DIS zaprosił do udziału przede wszystkim artystów urodzonych w latach 70. i 80. ubiegłego stulecia. Starsi należą do wyjątku. Próżno na Biennale szukać też wielkich gwiazd współczesnej sztuki, a wielu twórców znanych było dotąd dość wąskiemu gronu specjalistów. Co więcej, na Biennale licznie pokazano działalność rozmaitych kolektywów czy artystów, którzy w sposobie funkcjonowania przypominają przedsiębiorstwa, ale też zaproszono do udziału firmy przejmujące strategie artystów. Styk sztuki i działalności komercyjnej nie jest tu problemem, lecz – czego przykładem jest DIS – zdaje się być irytującą oczywistością.

Na równych prawach są tu obecni artyści wizualni i dizajnerzy, architekci, projektanci mody i twórcy stron internetowych. Manekiny z ubraniami sygnowane nowojorską marką Telfar są częścią ekspozycji (podobnie jak obsługa imprezy, ubrana w stroje tej marki), a na tarasie gmachu Akademie der Künste zaaranżowano nawet niewielką siłownię. Znalazło się miejsce zarówno dla konceptualnych interwencji Adrian Piper, klasyczki konceptualizmu, w swych działaniach nieustannie podejmującej kwestie wykluczenia, inności i rasizmu, jak i dla Ei Arakawy, który specjalnie dla Biennale skomponował... musical o ponadczasowych kwestiach, czyli miłości, wierności, poszukiwaniu szczęścia i zdradzie (z ważną rolą zarezerwowaną dla komputera o imieniu Set). Jest nawet klasyczny obraz – jeden! – autorstwa Nicolása Fernándeza. Płótno, utrzymane w stylistyce z przełomu XIX i XX w., przedstawia matkę karmiącą i jednocześnie uprawiającą jogę. Dominują jednak instalacje i nowe media.

Krytyk „Guardiana” Jonathan Jones określił imprezę przygotowaną przez nowojorczyków jako „LOL biennial”: „Wszystko jest tu traktowane zbyt lekko, nawet ludzkie dramaty”. Wszystko, używając obecnego slangu, jest „LOL”.

DIS chciał pokazać rzeczywistość zrozumiałą, wręcz oczywistą dla osób, które nie pamiętają świata bez telefonów komórkowych, tabletów, sieci i mp3. Jest to też świat start-upów i ekonomii 2.0. Dlatego łatwo uznać to Biennale za pokoleniową manifestację. Z jednym zastrzeżeniem. Jak zauważył Karol Sienkiewicz, pisząc o tej imprezie: „Jest to głos mieszkańców wielkich miast”.

Manifestacja mieszczaństwa

Biennale próbuje uchwycić ten postinternetowy świat. „Zamiast prowadzić rozmowy o lęku, wywołajmy wśród ludzi niepokój, zamiast sympozjów o prywatności, wystawmy ją na niebezpieczeństwo, zamiast mówić o kapitalizmie, wypaczmy go (...) zamiast demaskować teraźniejszość, pokażmy teraźniejszość w przebraniu” – ogłosiła Lauren Boyle z DIS.

Można jednak odnieść wrażenie, że Biennale ogranicza się do pokazania tego świata, powiedzenia: tak jest. Dzisiaj – przekonuje DIS – świat wirtualny staje się światem realnym, narody są traktowane jako marki, ludzie jako dane, a kultura jako kapitał. Zapewnienie dobrostanu zostaje utożsamione z polityką, poziom szczęścia zaś ma zastąpić PKB. W tym świecie – jak podkreśla uważnie dziś czytany przez młodych filozof i teoretyk polityki Armen Avanessian – dominuje teraźniejszość lub przeszłość. Zagubiliśmy gdzieś przyszłość. Nie dyskutujemy o niej ani nie kreślimy wizji tego, jak przyszłość powinna wyglądać, zaś prawica i lewica proponują jedynie powrót do tego, co już było.

Część przestrzeni Akademie der Künste zajął bar zaprojektowany przez Debora Delmar Corp. Jest w nim sprzedawany zielony sok MINT, wyprodukowany z warzyw, bez chemicznych konserwantów. Promocja zdrowego trybu życia? Nietania, bo jego niewielka buteleczka trochę kosztuje. MINT to akronim od nazw krajów uznawanych za wschodzące rynki: Meksyku, Indonezji, Nigerii i Turcji. Lifestyle zostaje usprawiedliwiony społecznym przesłaniem stojącym za nabywanym produktem.

Czy jest to krytyka pozornego zaangażowania? Czy, przeciwnie, pokazanie, że drobne, często motywowane modą działania wpływają nie tylko na obyczaje, ale też postrzeganie świata, z czasem zaś mogą przyczynić się do jego zmiany? Taka opowieść o społecznym zaangażowaniu nie brzmi zbyt porywająco. Ba, nawet jest nudna. Ale gdzieś w tyle głowy kołacze się myśl, że tegoroczne Biennale w istocie jest manifestacją nowego, XXI-wiecznego mieszczaństwa, z jego przekonaniami i przywiązaniami do wartości może niezbyt heroicznych, ale zapewniających innym funkcjonowanie w trochę lepszym ze światów.

Jedną z prac na Biennale szczególnie przykuwających uwagę jest „The Happy Museum” Simona Fujiwary. W jednym pomieszczeniu zgromadził on przedmioty kojarzone ze szczęściem. Są tu drzwi do świadczącej usługi dla niepełnosprawnych agencji towarzyskiej Agentur Paradies i pęczek szparagów, pojemnik do segregowania odpadów i zdjęcie kota (co prawda zaginionego). Wielki domek z piernika i półnagi model z namalowanym farbą na skórze strojem. Rzeczy małe, zwyczajne. Łatwo je wykpić. Z tego dążenia do szczęścia wyśmiewa się także w Polsce lewica i prawica… Jednak, jak przypomina brat artysty, Daniel, ekonomista i założyciel organizacji Simetrica, nawet takie szczęście ma wartość integracyjną i może służyć budowaniu wspólnoty.

Pozy, maski

Tegoroczne Biennale, przekonują jego twórcy, ma pokazać dominujące dziś ideologie, które manifestują się poprzez estetykę (i za nią się ukrywają).

W tym nagromadzeniu wielości przebrań, masek i póz gubi się sama teraźniejszość, nasze codzienne doświadczenie kryzysów, konfliktów, dramatów. W pamięci pozostaje szereg mniej lub bardziej dziwnych czy zaskakujących obrazów. Świat realny wydaje się odległy, niemalże nieobecny.
Ostatecznie – i to być może najważniejsza lekcja – podstawowe znaczenie ma w tym świecie wizerunek. Reszta, czyli to, jacy jesteśmy poza obiektywem aparatu czy kamery, staje się jedynie mało istotnym dodatkiem. Największą chyba uwagę w Berlinie przyciągnęły rzeźby Anny Uddenberg, realistyczne przedstawienia młodych kobiet, wyćwiczonych, przyjmujących zaskakujące, erotyczne pozy. Zdjęcie jednej z tych rzeźb, przedstawiającej kobietę robiącą selfie swoich wypiętych pośladków, stało się niemalże znakiem rozpoznawczym tegorocznej imprezy, nieustanie reprodukowane w mediach tradycyjnych, a zwłaszcza społecznościowych. Trudno o bardziej ironiczne podsumowanie dzisiejszego świata. ©

Współpraca Robert Zakrzewski

9. Berlińskie Biennale Sztuki Współczesnej, kurator DIS, czynne do 18 września.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk sztuki, dziennikarz, redaktor, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Laureat Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy za 2013 rok.

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2016