Samotność Alfonsa Flisykowskiego

Podjęli walkę z nadzieją na odsiecz, która nadejść nie mogła. Czy polskie dowództwo przeznaczyło gdańskich pocztowców na symbol?

08.09.2009

Czyta się kilka minut

Grupa członków gdańskiego SA usuwa polską skrzynkę pocztową na ulicy Gdańska po wybuchu wojny. / fot. IPN (www.1wrzesnia39.pl | www.17wrzesnia39.pl) /
Grupa członków gdańskiego SA usuwa polską skrzynkę pocztową na ulicy Gdańska po wybuchu wojny. / fot. IPN (www.1wrzesnia39.pl | www.17wrzesnia39.pl) /

Rankiem 27 sierpnia 1991 r. operator koparki na gdańskiej Zaspie dostrzegł, że na pryzmie ziemi wyrosłej obok dołu, kopanego pod fundamenty przy alei Jana Pawła II, pojawiły się kości. Wstrzymano roboty. Już podczas wstępnego rozpoznania natknięto się na guzik z orłem w koronie. Potem były następne. I fragmenty tkanin. I kolejne kości. I nadzieja.

Tej nocy nie wszyscy w Gdańsku spali. Pośród tych, którzy nie mogli zasnąć, byli Henryka Flisykowska-Kledzik i Andrzej Flisykowski: dzieci zastępcy dowódcy obrony Poczty Polskiej w Wolnym Mieście Gdańsku, Alfonsa Flisykowskiego, rozstrzelanego na Zaspie w październiku 1939 r. Grobu pomordowanych tam pocztowców szukano już w latach 1947-48. Bezskutecznie. Topografia terenu zmieniła się w czasie wojny tak, że nawet trzej świadkowie egzekucji, cudem ocaleni więźniowie-grabarze, nie mogli wskazać mogiły.

Szarzy posłańcy

Wolne Miasto Gdańsk powstało 15 listopada 1920 r. na skutek postanowień traktatowych, które ustanawiały nowy ład w Europie. W 1939 r. ludność państwa-miasta wynosiła 410 tys. osób, z czego 96 proc. stanowili Niemcy. Najliczniejszą mniejszością byli Polacy, głównie pochodzenia kaszubskiego. Rzeczpospolita dysponowała szeregiem uprawnień, które de facto ograniczały suwerenność Wolnego Miasta. Jednym z nich było prawo posiadania własnej poczty do obsługi korespondencji z Polską.

Pierwszy polski urząd pocztowy powstał w marcu 1920 r. w Nowym Porcie. W roku następnym utworzono Dyrekcję Poczt i Telegrafów w Wolnym Mieście Gdańsku przy pl. Heweliusza, której podlegały trzy urzędy; największy mieścił się w tym samym budynku. W 1926 r. przemianowano go na "Polski Urząd Pocztowy Gdańsk 1". Najbardziej stabilną numerację miał Urząd Pocztowy Gdańsk 2, który nosi go po dziś dzień i mieści się w tym samym budynku, na dworcu Gdańsk Główny.

Niemiecka ludność traktowała pracowników Poczty Polskiej z największą wrogością. Franciszek Bogacki, znający sytuację z autopsji, pisał: "Na ciężkie próby narażona była przede wszystkim szara rzesza doręczycieli i posłańców, przeważnie Polaków pochodzących z Gdańska lub Kaszub, którzy nieustraszenie pełnili swoją służbę. (...) Obrzucano polskich doręczycieli kamieniami, napastowano ich na ulicach, lżono. (...) Listonosz polski w Gdańsku - przemierzający miasto wzdłuż i wszerz w polskim mundurze i ze srebrnym orzełkiem na czapce - był żołnierzem Rzeczypospolitej, pełniącym służbę na wysuniętej placówce".

Niestety, przeciwnik nie uważał go za żołnierza.

"Z dala od okien!"

Alojzy Garstka, kierownik młyna pod Kwidzynem, przebywający we wrześniu 1945 r. w zaimprowizowanym hoteliku w Gdańsku-Wrzeszczu, trochę się nudził. Dla zabicia czasu zaczął przeglądać walające się na stosach niemieckie papiery. Znalazł dokument z 3 lipca 1939 r., zatytułowany "Angriffsplan für die polnische Post" (Plan ataku na Pocztę Polską). Analizowano w nim budynek przy pl. Heweliusza, z aptekarską dokładnością opisując wejścia, płoty i warianty ataku, i szacując liczbę ludzi stale przebywających w środku na ok. 50 osób. Do udziału w ataku przewidziano kompanię policji gdańskiej, 150 ludzi. Autor planu, Polizeiobermeister (aspirant) Goertz, znał się na rzeczy. Budynek byłego szpitala garnizonowego, który przypominał literę "L", mieścił we wschodnim skrzydle Pocztę Polską, a w drugim skrzydle m.in. miejsce pracy Goertza. Policjant mógł znać pocztowców, których wolę walki wycenił na tyle wysoko, że szykował przeciw nim trzykrotnie większe siły.

W 1939 r. napięcie sięgało zenitu. Coraz częściej dochodziło do ataków bojówkarzy hitlerowskich. Polscy urzędnicy otrzymali polecenie, by wywieźć rodziny do kraju. Telegrafistka z pl. Heweliusza Irena Piechowska, żona naczelnika Urzędu Pocztowego nr 2, została wysłana do teściów pod Pelplinem. Alfons Flisykowski wywiózł żonę i dwoje dzieci pod Kościerzynę.

W ramach przygotowań do obrony polskiego stanu posiadania w Gdańsku, Warszawa oddelegowała "inspektora Konrada". Potajemnie organizował on obronę Poczty, w tym transporty broni. Jedyna żyjąca dziś pracowniczka Poczty, telegrafistka Elżbieta Szuca-Marcinkowska, wspominała: "W kwietniu przyjechał Konrad Guderski, choć wtedy nie znaliśmy jego nazwiska. Naczelnik [Józef Wąsik] przedstawił go jako swojego zastępcę i polecił, żeby udzielać mu wszelkiej pomocy. (...) Od tego czasu mężczyźni zaczęli się organizować. Spotykali się gdzieś wieczorami, teraz wiem, że odbywali szkolenia wojskowe. Kobiet w to nie wtajemniczano". Kiedyś "inspektor Konrad" zapytał telegrafistkę, jak zniosłaby widok krwi. "Odpowiedziałam - wspominała - że jestem harcerką, mam przeszkolenie w udzielaniu pierwszej pomocy, więc zniosłabym jak należy. Uśmiechnął się tylko. Poradził, że gdyby się zaczęło i padły strzały, mam się trzymać z daleka od okien".

Pocztowcy zostali też przez Guderskiego zaprzysiężeni.

Atak

31 sierpnia osoby kończące popołudniową zmianę zobowiązano do pozostania w budynku Poczty, w związku z napiętą sytuacją. Z tego obowiązku zwolniono kobiety; musiały opuścić Pocztę, często wbrew woli. Elżbieta Szuca-Marcinkowska skończyła pracę o 20; godzinę później z dyżuru zeszła jej koleżanka Wanda Kamrowska. "Zjadłyśmy kolację i poszłyśmy spać. Przed piątą obudziły nas strzały ze »Schleswiga«. W radio mówią, że wojna - wspominała Elżbieta. - Wanda zaczynała dyżur o ósmej rano. Nie wiadomo, co robić. W końcu poszłyśmy do pracy razem. Na placu Heweliusza zatrzymał nas [niemiecki] kordon, za nim była już bitwa. Wanda mówi: »Patrz, nasi chłopcy bronią Poczty«. Nogi się pode mną ugięły, bo wyglądało to strasznie".

Już ok. 4 rano pocztowcom odcięto łączność ze światem; wyłączono też prąd. W budynku znajdowało się 58 osób, wśród nich p.o. dyrektora Okręgu Poczt i Telegrafów w Gdańsku dr Jan Michoń, naczelnik urzędu Gdańsk 1 Józef Wąsik (legionista i powstaniec śląski, który w 1939 r. przeniósł się z Krakowa do Gdańska). Funkcję dowódcy placówki pełnił "Konrad". Jego zastępcą został Flisykowski, rodowity Kaszuba i podreferendarz Dyrekcji Okręgu Poczt i Telegrafów, który jako 17-letni ochotnik walczył przeciw bolszewikom i w 1939 r. był oficerem rezerwy. W budynku były też kobiety: żona 67-letniego dozorcy Jana Pipki, 53-letnia Małgorzata, oraz ich 10-letnia pasierbica Erwina Barzychowska (Barzichowska). Nie wiadomo, czy ich obecność wiązała się z niedopatrzeniem, czy też "wierny dozorca", jak go określano, nie miał w Polsce krewnych, do których mógłby odesłać najbliższych.

Gdańska policja chciała przeprowadzić atak po przebiciu wewnętrznej ściany na drugim piętrze w sąsiednim (policyjnym) skrzydle budynku. Natarciem, które zaczęło się równolegle z atakiem na Westerplatte, dowodził Willy Bethke, komendant policji porządkowej. Uderzały trzy grupy szturmowe. Dwie od strony podwórza, na które wdarły się po wyrwaniu przez ładunek wybuchowy dziury w płocie oddzielającym pocztę od dziedzińca na tyłach Krajowego Urzędu Pracy. Próbowały opanować dwa wejścia i walka zaczęła się toczyć już w środku, ale zostały odparte. Trzecia grupa atakowała boczne wejście od strony ul. Sukienniczej. Pocztowcy bronili się tak zaciekle, że jeden z esesmanów przyrównał potem budynek do "góry zionącej ogniem". Przy pomocy trzech ręcznych karabinów maszynowych, około 40 pistoletów i granatów udało im się odeprzeć napastników dysponujących potężniejszym arsenałem. Niemcy stracili 2 zabitych i 7 rannych; wśród obrońców na razie nikt nie był poważniej ranny.

Czekając na odsiecz

Atakujący ściągnęli samochód pancerny, który zaczął ostrzał; było już około dziewiątej. Po pewnym czasie Bethke zarządził przerwę w ostrzale i ewakuację mieszkańców przyległych domów. Polacy otrzymali ultimatum: jeśli nie poddadzą się w ciągu 2 godzin, budynek zostanie wysadzony. Niemcy wykorzystali przerwę na ściągnięcie posiłków.

Teren dookoła Poczty został już odcięty od miasta kordonem; motyw ten przewija się w relacjach polskich mieszkańców. Niemcy nie omieszkali jednak wpuścić za niego reporterów z mediów, kontrolowanych przez ministra propagandy: prasy i radia oraz kroniki filmowej.

W drugiej fazie ataku do walki ściągnięto haubicę 105 mm z "Grupy Eberharda", podlegającej niemieckiej 3. Armii. Gdy pocztowcy nie odpowiedzieli na ponowne wezwanie do poddania się, zaczęła ostrzał fasady i wejścia głównego. Jednocześnie ostrzał zaczęły dwa inne działa. Ich huk, terkot broni maszynowej i kłęby pyłu z częściowo zburzonego budynku - tak wyglądało pole bitwy. Na najwyższym piętrze poległ dowódca "inspektor Konrad". Zastąpił go ranny Flisykowski. Wśród obrońców, którzy przenieśli się do piwnic, nastroje się pogarszały. Dotąd liczyli na pomoc Armii "Pomorze", która w razie wojny miała wejść do Gdańska. Ale ta nie nadchodziła. Nie wiedzieli, że już wcześniej polskie dowództwo zrezygnowało z planu interwencji w Gdańsku.

Druga faza ataku doprowadziła do pata. Obrońcy nie mogli opuścić piwnic, a atakujący nie mogli przeniknąć do wnętrza bez ponoszenia dużych strat. Bethke zmodyfikował więc plan (trzecia faza ataku trwała od godziny 17), wprowadzając Oddział Wartowniczo-Szturmowy SS-Eiman i SS-Heimwehr Danzig. Jednocześnie saperzy z "Grupy Eberhardta" wydrążyli chodnik z piwnic komisariatu policji i umieścili na jego końcu ładunek, który zdetonowali. Ale obrońcy ustawili barykadę i saperom nie udało się wedrzeć do piwnic.

Dzięki relacjom współwięźniów - którym udało się przeżyć wojnę, a którzy zetknęli się z uwięzionymi już pocztowcami - wiadomo, że na tym etapie stracili już wiarę, iż przeżyją. Mimo to, podobnie jak ich dowódca Flisykowski, bronili się nadal. Decyzja wynikała może z obawy, że Niemcy nie będą brać jeńców.

"Niech sczezną polskie psy!"

Czwarta faza ataku zakończyła się "wykurzeniem" obrońców z piwnic, jak określił to Bethke, gdy składał zeznania w RFN w 1961 r. Na jego rozkaz straż pożarna sprowadziła cysternę i wpompowała do piwnic mieszankę benzyny i benzolu, którą podpalono granatem.

Funkcjonariusz zachodnioniemieckiej policji nie zapytał Bethkego, jak wyglądało "wykurzanie". Oddajmy więc głos Małgorzacie Pipce: "Jak z tych miotaczy zaczęli strzelać przez okna do piwnic, to mojemu Janowi pierwszemu oblali głowę. Wypalili mu skórę i kość do mózgu. Zmarł następnego dnia w szpitalu. Ja z Erwinką chciałam wyjść na podwórze, bo budynek płonął. Musieli to zauważyć tamci żołnierze, bo oblali mnie i Erwinkę palącym płynem, co na ciele jeszcze płonął żywym ogniem. Byłam zupełnie ślepa. Dopiero po trzech dniach odzyskałam wzrok, ale dobrze już nigdy nie widziałam. Trzymali mnie w szpitalu przez 6 tygodni. Potem trzy dni męczyli mnie w Prezydium Policji, aż wreszcie znalazłam się w więzieniu. Biedna Erwinka po 7 tygodniach strasznych męczarni zmarła w szpitalu".

Bilans "wykurzania": pięć osób spłonęło żywcem na placu boju, sześć następnych (w tym 10-letnia Erwina) zmarło w szpitalu. Nazistowska propaganda ukryła sposób, w jaki zmuszono obrońców do kapitulacji, bo miał niewiele wspólnego z oficjalnym etosem "rycerskiego" żołnierza niemieckiego".

A nie był to koniec. Gdy obrońcy nie mieli już wyjścia i jako parlamentariusz z białym ręcznikiem wyruszył dyrektor Michoń, powitały go krzyki: "To te polskie psy! Niech sczezną! Nie bierzemy jeńców!". Zginął. Następny wyszedł naczelnik Wąsik; został zastrzelony. Niektóre relacje mówią, że wcześniej podpalono go miotaczem ognia.

Katownia w Viktoria-Schule

Gdy pozostali obrońcy opuścili budynek, zostali ustawieni pod murem. Szesnastu ciężko rannych (w tym dziewczynkę) odwieziono do szpitali, pozostałych - 28 mężczyzn i poparzoną Małgorzatę Pipkową - wywieziono ciężarówką do tymczasowego obozu-więzienia w Viktoria-Schule; jego szefem był

SS-Sturmbanführer Max Pauly, potem komendant kacetu Stutthof (utworzonego 2 września). W trakcie zamieszania po kapitulacji kilku mężczyznom - w tym Flisykowskiemu - udało się niepostrzeżenie opuścić Pocztę. Jeden zawrócił i został schwytany. Dzień później na skutek denuncjacji Flisykowskiego aresztowano. Przed 7 września aresztowano kolejnego: Leona Fuza, który został rozpoznany jako obrońca Poczty i umieszczony w Stutthofie. W grudniu zamordowano go w Lasach Piaśnickich. Pozostała czwórka przeżyła wojnę.

Więzienie w Viktoria-Schule zapisało się w historii Pomorza złowieszczą sławą. Prócz pocztowców przetrzymywano w nim członków polskiej elity: księży, urzędników, kolejarzy, dziennikarzy i przeciwników reżimu nazistowskiego. Ponadto więziono tu resztkę gdańskich Żydów, którzy mimo nacisków nazistów nie zdecydowali się na emigrację. Obrońcy Poczty byli traktowani okrutnie: torturowano ich i lżono, wyzywając od "polskich świń".

Przed 8 września grupę 28 pocztowców przeniesiono do obozu dla jeńców wojennych na Biskupiej Górce. Spośród 16 rannych, których umieszczono w szpitalu gestapo (odizolowana część szpitala miejskiego) sześcioro zmarło. W szpitalu ranni byli przesłuchiwani przez Hansa-Wernera Giesecke; przesłuchanie ograniczało się do potwierdzenia udziału w walce i służyć miało zachowaniu pozorów uczciwego procesu. Potem Giesecke zlecił przenieść jeńców z Biskupiej Górki do aresztu przy ul. Kurkowej; tu ich obcesowo przesłuchiwał.

Guziki, patki, kości

Proces pierwszej grupy obrońców zaczął się 8 września przed sądem polowym "Grupy Eberhardta". Przewodniczącym sądu został gdański prawnik dr Kurt Bode, oskarżycielem dr Giesecke (wcześniej jako oficer łącznikowy, dostarczył na plac boju przed Pocztą haubicę). Sąd przychylił się do wniosku oskarżyciela i skazał 28 pocztowców na śmierć. Druga rozprawa przeciw 10 rannym (zostali dowiezieni ze szpitala) miała miejsce 29 września. Sędziowie orzekali w tym samym składzie i jak wcześniej skazali wszystkich na śmierć za uprawianie partyzantki przeciw armii niemieckiej (choć akcją dowodził policjant).

5 października na terenie policyjnej strzelnicy na Zaspie 38 obrońców Poczty zostało rozstrzelanych. Flisykowski odmówił zawiązania oczu; przed śmiercią krzyknął po polsku i niemiecku: "Niech żyje Polska!". Przy egzekucji obecny był oskarżyciel Giesecke i komendant Pauly, który ściągał pomordowanym ślubne obrączki. Ciała pochowano w zbiorowym grobie; miejsce zniwelowano, by uniemożliwić jego odnalezienie. Na tyle skutecznie, że mimo poszukiwań pozostawało nieznane ponad pół wieku.

Mogiła, odkryta przypadkowo na Zaspie w 1991 r., została przebadana przez specjalistów. W rowie znajdowało się 30 męskich szkieletów w wieku od 20 do 50 lat. Dalsze osiem szkieletów wyodrębniono z kości wyrzuconych przez koparkę. Wśród ponad 300 przedmiotów znalezionych przy szczątkach były m.in. patki i guziki od mundurów pocztowych. Szczątki bohaterów uroczyście pochowano na Cmentarzu Ofiar Hitleryzmu na Zaspie. Dzieci obrońców mogły odetchnąć.

Rozkaz nie dotarł?

Po 1945 r. nie tylko los obrońców Poczty budził pytania. Nieznane były też dzieje tych, którzy ich skazali. Dopiero Dieter Schenk, najpierw dyrektor w Federalnym Urzędzie Kryminalnym RFN, a potem pisarz historyczny wykazał, że wyrok zapadł nie tylko z naruszeniem prawa międzynarodowego, ale i ustawodawstwa hitlerowskiego. Rezultaty swych badań zawarł w książce, która ukazała się w 1995 r., wywołując konsternację. Schenk wykazał, że autorzy zabójstwa sądowego awansowali w systemie prawnym RFN, a próby pociągnięcia ich do odpowiedzialności były utrącane przez ich kolegów, którzy też mieli nazistowską przeszłość. Książka przyczyniła się też do rewizji nadzwyczajnej procesu z 1939 r. przez sąd w Lubece w 1998 r. - i uniewinnienia pocztowców.

Dotąd w literaturze przedmiotu dominuje pogląd, że do pocztowców nie dotarła informacja o zmianie planów przez polskie dowództwo. Historycy zastanawiają się, jak to możliwe, że na Pocztę nie dotarł rozkaz, który 31 sierpnia o 8.50 rano otrzymał dowódca Armii "Pomorze" gen. Władysław Bortnowski? Nakazywał on odwołanie Korpusu Interwencyjnego, który stał w okolicach Starogardu Gdańskiego i Bydgoszczy, by ruszyć na odsiecz Gdańskowi. Gdy stało się jasne, że konflikt nie będzie lokalny, nastąpiła zmiana planów: w obawie przed odcięciem Korpusu interwencję odwołano. Wiedział o tym dowódca Westerplatte, powiadomiony popołudniem 31 sierpnia przez ppłk. Wincentego Sobocińskiego, szefa Wydziału Wojskowego Komisariatu Generalnego RP w Gdańsku. Sobociński przekazał mu informację w cztery oczy; major Henryk Sucharski wrócił z rozmowy poruszony.

Znawca pomorskiej problematyki okupacyjnej prof. Andrzej Gąsiorowski 11 lat temu postawił tezę, że obrona Poczty nie nastąpiła na skutek zaniedbania (nieprzekazania rozkazu o odwołaniu walki), lecz była skutkiem decyzji polskiego dowództwa, które w obronie Westerplatte i Poczty dostrzegało aspekt polityczny ("Pomerania", nr 9/98). Niedawno prof. Gąsiorowski - którego teza nie przebiła się do opinii publicznej - wykazał ("Pomerania" nr 9/09), że "inspektor Konrad" był pracownikiem Oddziału II Sztabu Głównego Wojska Polskiego (tj. wywiadu) i specjalistą od dywersji.

"Polskie wojsko miało wkroczyć"

Konrad Guderski to postać kluczowa. Pocztowcom przedstawił się jako cywilny pracownik Ministerstwa Spraw Wojskowych. Tymczasem Gąsiorowski ustalił, że w kwietniu 1938 r. brał on udział w akcji dywersyjnej na Zaolziu o kryptonimie "Powstanie"; z zadania się wywiązał: zapasy broni przerzucane z Polski trafiły, gdzie miały trafić, a Guderski otrzymał Krzyż Zasługi. W październiku i listopadzie 1938 r. na rozkaz Oddziału II działał jako dowódca oddziału dywersyjnego na terenie Rusi Zakarpackiej (akcja "Łom"). Jego grupa opanowała miasto powiatowe Niżne Wereckie, wysadziła trzy mosty kolejowe, przerwała połączenia telekomunikacyjne i wzięła do niewoli 20 czeskich żandarmów. Autor sprawozdania o operacji "Łom", sporządzonego w 1940 r. w Paryżu, uznał Guderskiego - obok kilku innych - za "prawdziwy talent wśród dowódców partyzantek".

Zdaniem Gąsiorowskiego "od kwietnia 1939 roku stopniowo przygotowywano się do realizacji wariantu, noszącego jedynie znamiona manifestacji o charakterze wybitnie politycznym i nie mającym żadnego wojskowego uzasadnienia". I dalej: "Intencją podejmujących decyzję o obronie Poczty Polskiej było (...) uczynienie z tego epizodu symbolu polskich praw w Wolnym Mieście Gdańsku".

W czasie przesłuchania Flisykowski został zapytany, czy on i koledzy wiedzieli wcześniej, że będą bronić budynku. W niemieckim protokole zanotowano odpowiedź: "To było publiczną tajemnicą. Wszyscy mówili, nie damy się zastraszyć strzelaniną". I dalej: "Polskie oddziały miały wkroczyć. Polska nie mogła żądać, byśmy tutaj sami tę wojnę prowadzili".

Czy polskie dowództwo wkalkulowało śmierć pocztowców w rachunek strat? A może nie uwzględniono faktu, że Niemcy złamią własne prawo (gdański kodeks karny nie przewidywał kary śmierci) i prawo międzynarodowe? Pewnie nie poznamy już odpowiedzi na te pytania. Ale warto je stawiać. Także w imieniu tych, którzy walczyli - z nadzieją na odsiecz.

TOMASZ ŻUROCH-PIECHOWSKI jest historykiem, pracownikiem Muzeum II Wojny Światowej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2009