Dzień apokalipsy

Pamiętam to z dzieciństwa: coroczne akademie ku czci żołnierzy Armii Czerwonej - wyzwolicieli mego rodzinnego Tczewa. W szkole panował radosny nastrój, dyrekcja wręczała nam czerwone chorągiewki. W domu było zupełnie inaczej. Do 1989 roku żyłem w świecie pękniętym na dwie połowy.

25.05.2010

Czyta się kilka minut

Ruiny Gdańska, przez Armię Czerwoną niszczonego także już po zajęciu miasta; 1945 r. / Zbigniew Kosycarz / KFP /
Ruiny Gdańska, przez Armię Czerwoną niszczonego także już po zajęciu miasta; 1945 r. / Zbigniew Kosycarz / KFP /

Nie rozumiałem, czemu dziadkowie nie podzielali radości z rocznic wyzwolenia, a o żołnierzach radzieckich mówili "Rusy" (lub w sposób, który nie nadaje się do cytowania). Dlaczego babcia ze śmiechem wspominała wyczyny swego szwagra, który już po zakończeniu działań wojennych, pytany w Gdańsku o drogę przez czerwonoarmistów, wskazywał im kierunek - zawsze przeciwny niż ten, którego szukali. Tak się traktuje wyzwoleńczą armię?

Z upływem czasu musiałem posklejać dwie prawdy w całość. Niczym archeolog, który odtwarza kształt wydobytego z ziemi naczynia, mając do dyspozycji tylko fragmenty.

Pod nosem gestapo

Na kilku rodzinnych fotografiach, wykonanych w Gdańsku w czasie wojny, widać typowe mieszczańskie wnętrze z biedermeierowskim kredensem zastawionym porcelaną. Wśród ludzi przy stole siedzi zasuszona staruszka o łagodnych oczach i ciepłym uśmiechu. Obok stoi mężczyzna o nalanej twarzy (przypomina sienkiewiczowskiego Zagłobę w kreacji Mieczysława Pawlikowskiego).

Starowinka to moja polska praprababka Marianna Dombrowska. Spotkało ją wielkie szczęście: zanim Danzig stał się Gdańskiem, co nie obyło się bez komplikacji, zmarła we własnym łóżku,. "Zagłoba" to jej zięć: mistrz piekarski Karl Probst. Był rodowitym danzigerem, luteraninem; z miłości do ciotki Weroniki przeszedł na katolicyzm. Nie znał słowa po polsku.

Zdjęcie wykonano w mieszkaniu wujostwa na Kassubischer Markt 1d (telefon 258-66). W tym samym lokalu przez ponad trzy lata ukrywał się mój dziadek przed branką do Wehrmachtu. Na wsi łatwiej było wyłuskać mężczyznę w wieku poborowym, więc dziadek zadekował się u wuja - Niemca. W centrum hitlerowskiego Gdańska, skąd było zaledwie 20 minut spacerem do centrali gestapo. Zabawa w kotka i myszkę udawała się do momentu, gdy rodzice dziadka zaalarmowali go, że grozi im "przeprowadzka" do Stutthofu.

Poprosiłem kiedyś babcię, żeby pokazała mi, gdzie jest dawna piekarnia i mieszkanie Probstów na Targu Kaszubskim. - Nie ma. Nic nie ma. Ruskie spalili - odrzekła.

- Chyba Niemcy? - próbowałem ją wtedy poprawiać. Dziś już nie próbuję.

Kacet stworzony dla Polaków

Wojenne dzieje grodu nad Motławą trudno rozpatrywać w oderwaniu od losu, który stał się udziałem więźniów obozu koncentracyjnego Stutthof. Kacet ten położony był u ujścia Wisły, 35 km na wschód od Gdańska, w pobliżu brzegu Bałtyku - w otoczeniu ze względów naturalnych redukującym możliwość ucieczki niemal do zera. Jedyna droga lądowa do wolności wiodła przez terytorium całkowicie niemieckie, nieprzyjaźnie nastawione do "przestępców".

Początkowo był to obóz niemal wyłącznie dla Polaków. Już 2 września 1939 r. osadzono w nim pierwszych więźniów: przedstawicieli najbardziej patriotycznie nastawionej części gdańskiej Polonii. Zmuszono ich do wznoszenia własnymi rękami miejsca kaźni. W Stutthofie znalazło się też wielu Pomorzan z III grupą volkslisty, osadzonych tam za Widerstandsbewegung (udział w ruchu oporu). Ci, którzy przeżyli, byli podwójnie skrzywdzeni: jeśli po 1945 r. NKWD nie wywiozło ich na Kołymę, nosili do końca życie piętno folksdojczów.

W drugiej połowie 1944 r. Stutthof włączono do systemu "ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej". Więziono tam obywateli 23 krajów. W 1945 r. Polacy stanowili zaledwie 35 proc. więźniów, co wiązało się z dynamiczną rozbudową kombinatu śmierci, który w końcowej fazie istnienia zajmował powierzchnię 120 hektarów. Przez Stutthof przewinęło się łącznie 110 tys. ludzi, z czego 65 tys. zginęło. Część cywilnej ekipy obozu rekrutowano do pracy przez ogłoszenia prasowe, a więźniowie byli "wypożyczani" okolicznym rolnikom do prac polowych - przynajmniej niektórzy mieszkańcy Gdańska musieli się więc orientować, co działo się za ich opłotkami.

Obóz czeka na wyzwolenie

Już 23 i 24 stycznia 1945 r. nacierająca Armia Czerwona zbliżyła się do Elbląga i Malborka, dochodząc 40-50 km na południe od Stutthofu. W nocy 25 stycznia komendant Paul Werner Hoppe wydał rozkaz ewakuacji: po tygodniu pieszej wędrówki więźniowie dotrzeć mieli do odległego o 140 km na zachód Lęborka. Postanowiono, że więźniowie maszerować będą w kolumnach po tysiąc osób, osobno mężczyźni i kobiety, pod eskortą. Na miejscu mieli pozostać jedynie chorzy i niezdolni do marszu oraz część załogi, która miała zatrzeć najbardziej kompromitujące pozostałości obozu.

Plan nie przystawał do realiów. Mróz sięgał minus 20 stopni, polne drogi tonęły w zaspach, silny wiatr przenikał nędzne odzienie więźniów. Poza tym drogami pchali się na zachód cywilni uchodźcy i oddziały Wehrmachtu. W tych warunkach nawet ci więźniowie, którzy opuścili obóz w relatywnie dobrej kondycji, szybko osiągali kres wytrzymałości. Zabijał ich głód, mróz, choroby. I esesmani, dobijający tych, którzy nie mogli wytrzymać tempa.

W czasie tej przeprawy głównego obozu i jego filii zginęło 16,5 tys. osób. Liczba ofiar byłaby większa, gdyby nie bezinteresowna pomoc udzielana przez Kaszubów, którzy podrzucali więźniom jedzenie i pomagali w ucieczce, jeśli nadarzała się okazja.

Później, 14 kwietnia, Reichsführer SS Heinrich Himmler wydał rozkaz mówiący, że "żaden więzień nie może wpaść żywy w ręce wroga". Ponieważ okolice Gdańska były już wtedy okrążone przez Armię Czerwoną, zaczęła się ewakuacja więźniów drogą morską. Przewożeni na barkach, a nawet kutrami rybackimi ginęli dziesiątkowani przez głód, tyfus, strażników i naloty: lotnicy nie mogli rozpoznać, czy statek przewozi więźniów, czy niemieckich cywilów, do których zazwyczaj strzelali. Ta faza ewakuacji kosztowała życie 2 tys. więźniów.

Pierwszy sowiecki żołnierz przekroczył bramę obozu dopiero 9 maja 1945 r., już po powtórnym podpisaniu aktu kapitulacji przez III Rzeszę w berlińskiej dzielnicy Karlshorst. Równie dobrze mógłby wcale się tam nie zjawiać - resztki załogi, przebrane w cywilne ubrania, zdołały rozpłynąć się w powietrzu. Trzy i pół miesiąca zwlekania przez Armię Czerwoną z oswobodzeniem Stutthofu - z militarnego punktu widzenia był dla niej bez znaczenia - kosztowało życie 18 tys. więźniów (warto jednak pamiętać, że to nie Rosjanie ich wymordowali i w ostatecznej rachubie nie oni ponoszą winę za ich los).

Wojna wraca do Gdańska

Choć II wojna światowa zaczęła się w Gdańsku, dla większości niemieckich gdańszczan jej początek nie wiązał się z niedogodnościami. W 1939 r. w samym mieście działania militarne przeszły bokiem - nie licząc walk na peryferyjnie położonym Westerplatte i o Pocztę Polską. Potem pierwszy nalot aliancki w nocy z 12 na 13 lipca 1942 r. zniszczył ledwie jedną kamienicę. Jeszcze na początku lata 1944 r. życie na ulicach płynęło spokojnie - punktualnie kursowały tramwaje, działała poczta i telefony, wychodziła prasa. 2 sierpnia Teatr Miejski wystawił "Fausta" Goethego; w podtytule sztuki było prorocze słowo "tragedia".

Sielankowy nastrój skończył się jesienią 1944, gdy Sowieci przekroczyli przedwojenną granicę Rzeszy w Prusach Wschodnich. Wojna wróciła do kraju, którego przywódcy ponosili odpowiedzialność za jej wywołanie - i uderzyła w zwykłych obywateli jego wschodnich prowincji, którym dotąd oszczędzone było piekło alianckich nalotów dywanowych. "Nie działa to raczej uspokajająco na ludność naszego okręgu, gdy przed nimi stanęli nagle uciekinierzy, którzy nawet nie zdołali się porządnie ubrać, tylko w ostatniej chwili zarzucili na siebie płaszcz i wycofywali się wraz z niemieckimi czołgami" - pisano w październiku 1944 r. w raporcie do kierownika propagandy Okręgu Gdańsk-Prusy Zachodnie.

W tym samym miesiącu zaczęto kopanie rowów przeciwczołgowych, do czego zagoniono nawet starców. Ogłoszono też powszechną mobilizację: mężczyźni w wieku od 16 do 60 lat nie mogli opuścić miasta bez zezwolenia. Tych, którzy wątpili w sens oporu, na razie zagrzewały transparenty: "Lepiej zginąć, niż być niewolnikiem".

Mimo zakazu słuchania zagranicznych rozgłośni (groziła za to śmierć), plotki o nadchodzących "Rusach" rozchodziły się szybko. Trwoga rosła. Jeszcze przed Bożym Narodzeniem 1944 Gdańsk opuściła pierwsza wielka fala uciekinierów. Wyjeżdżali niekoniecznie ci, którzy powinni: funkcjonariusze SS i gestapo dbali przede wszystkim o odesłanie w głąb Rzeszy własnych rodzin. Ci sami, którzy wzywali innych do zostania na posterunku i bezlitośnie karali śmiercią nastoletnich żołnierzy podejrzanych o defetyzm - często niewiele starszych od ich własnych dzieci.

Gdański "kocioł"

Na początku lutego gdański gauleiter (szef NSDAP) Albert Forster wezwał wszystkich mężczyzn do obrony "twierdzy Gdańsk", grożąc opornym powieszeniem. Tymczasem do pierwszych tygodni marca 1945 w rękach Sowietów znalazły się Elbląg i Malbork na wschodzie, zaś na zachodzie zajęli oni znaczną część Kaszub; dalej, w Kołobrzegu, doszli do Bałtyku. Marszu Sowietów na Berlin nic już nie mogło powstrzymać - taki był ich główny cel - zaś zdobywanie otoczonych miast i likwidację "kotłów" chwilowo odkładali.

Także Gdańsk z resztą Trójmiasta oraz Mierzejami Helską i Wiślaną stały się pułapką. W gdańskim "kotle" prócz niemieckich oddziałów znalazło się co najmniej półtora miliona cywilów. Wkrótce dołączyło do nich sto tysięcy rannych, uciekających z Kurlandii, Prus Wschodnich i z linii frontu. Jedyna droga wydostania się z oblężenia wiodła przez morze.

Rosjanie zaatakowali rejon Gdańska 14 marca.

Ich celem było rozerwanie niemieckiej obrony, dlatego główne natarcie skierowali na umocnione wzgórza Wielkiego Kacka, między Gdynią i Sopotem. Intensywne ataki lotnicze Sowietów (i zachodnich aliantów) przemieniły Gdańsk w ocean ognia; towarzyszył temu ostrzał artyleryjski.

Mimo to większość świadków jest zgodna, że główna siła nalotów skierowana była na obiekty przemysłowe, jak port czy stocznia. Samo miasto, mimo licznych szkód, do wejścia Sowietów było zachowane w niezłym stanie.

"Do ostatniego żołnierza!"

23 marca Sowieckie Biuro Informacyjne wydało komunikat: "Wojska 2. Frontu Białoruskiego, postępując w kierunku Gdańska, zdobyły miejscowość Sopoty i wyszły na brzeg Zatoki Gdańskiej między Gdynią i Gdańskiem, rozbijając tym samym okrążone wojska niemieckie na dwie części".

Dzień później sowieckie samoloty zrzuciły ulotki wzywające żołnierzy Wehrmachtu w Gdyni i Gdańsku do zaprzestania oporu, gwarantując im zachowanie życia i własności osobistej. Kolejnym krokiem było ultimatum, które Niemcy odrzucili 25 marca na skutek telegramu od Hitlera do nowo mianowanego dowódcy niemieckiej 2. Armii gen. Dietricha von Sauckena: führer nakazywał obronę do ostatniego żołnierza. Warto o tym pamiętać, gdy rozpatrujemy problem odpowiedzialności za los Gdańska i jego mieszkańców.

Dowództwo niemieckie nad Bałtykiem zdawało sobie sprawę z niemożności długiej obrony i skoncentrowało się na ewakuacji drogą morską jak największej liczby ludności. Dość skutecznie: w 1944-45 r. Niemcy ewakuowali przez Bałtyk - łącznie z Pomorza, Prus Wschodnich i Kurlandii - aż 2 mln ludzi. Jak na taką liczbę, straty - sięgające dwudziestu paru tysięcy (to głównie ofiary trzech wielkich statków zatopionych przez Sowietów: "Gustloffa", "Goi" i "Steubena") ? były niewielkie.

Ale nie wszyscy mogli albo chcieli uciec.

"Frau, komm!"

W nocy z soboty na niedzielę 24/25 marca Armia Czerwona wkroczyła do Oliwy - dzielnicy Gdańska położonej ok. 9 km od śródmieścia. W niemieckim i protestanckim Gdańsku stanowiła ona niewielką, ale znaczącą enklawę polskości. Większość zamieszkałych tu Polonusów była Kaszubami religii rzymskokatolickiej. Katedra oliwska, kryjąca prochy książąt pomorskich, to dla Kaszubów miejsce szczególne: Wawel, Al-Kaaba, Tadż Mahal i Święte Świętych. Rosjanie potraktowali ją jak część "przeklętej Germanii".

Wieże katedry oliwskiej podpalono. Oddajmy głos proboszczowi parafii katedralnej, ks. dr. Antoniemu Behrendtowi, który był świadkiem wdarcia się Rosjan do kaszubskiej nekropolii: "Jakie okrucieństwa i spustoszenie w tym świętym miejscu! (...) Nasza czcigodna katedra pokryta jest brudami, zbeszczeszczona i całkowicie wyplądrowana przez postępki wyuzdanej soldateski. Żadne okno nie jest całe (...) nie zachował się żaden krzyż. Kielichy mszalne używano do picia wody i wódki, część z nich skradziono. (...) Grobowiec opatów rozbity, a trumny zmarłych przekopane w poszukiwaniu skarbów".

Zaczęła się orgia bezsensownych podpaleń. Pastwą płomieni padł m.in. Pałac Biskupi. W oliwskiej parafii ewangelickiej czerwonoarmiści splądrowali dom pastora. Jego cenna biblioteka i zbiory malarstwa posłużyły do rozpalenia ogniska, przy którym żołnierze raczyli się wódką.

Tysiące mieszkanek Gdańska od pierwszych chwil wyzwolenia padło ofiarą gwałtów, często zbiorowych. "Jeszcze gorsze staje się żądanie »Frau komm!« [kobieto, chodź!] - pisano w jednej z relacji. - Tu nie ma mowy o zwlekaniu, o wzbranianiu się. Mężczyźni, którzy chcą bronić kobiet, są bici kolbami lub wywlekani na zewnątrz. Niektórzy na zawsze. (...) Podczas gdy żołnierze przeznaczają jeszcze jedno pomieszczenie na miejsce gwałtu, przed którym stoją w kolejce, inni zaczynają tracić cierpliwość i gwałcą matki na oczach ich dzieci".

Nie oszczędzano nastoletnich dziewcząt ani sześćdziesięcioletnich kobiet. Ślepa machina terroru nie miała względu na narodowość. Żołdaków nie interesowało, czy gwałcą Niemkę, czy Polkę. Wiele kobiet odbierało sobie życie, skacząc np. do Motławy.

Szpital w ogniu

Po południu w Niedzielę Palmową sytuacja większości mieszkańców oblężonego miasta uległa dramatycznemu pogorszeniu. Na skutek alianckiego nalotu na elektrownię (na wyspie Ołowianka) miasto zostało pozbawione prądu. Przestały działać wodociągi, niemożliwe stało się zapanowanie nad pożarami. Zatrzymały się też wentylatory w podziemnym schronie na placu Dominikańskim obok Hali Targowej i urządzenia odprowadzające wodę; udusiły się tam i potopiły setki ludzi. Inny schron, kilkaset metrów dalej, trafiony został bombą; zginęły dziesiątki ludzi. Ze schronu przy dzisiejszej ul. Toruńskiej, też trafionego, nikt nie wyszedł żywy.

26 marca zaczął się decydujący bój, który doprowadzić miał Sowietów do śródmieścia. W godzinach popołudniowych Armia Czerwona dotarła w okolice koszar we Wrzeszczu, gdzie toczyły się zacięte walki. Następnego dnia Niemcy opuścili okolice Politechniki. W jej budynku pozostawiono szpital polowy, a w nim kilkuset rannych. 28 marca sowieccy oficerowie zabrali lekarza opiekującego się rannymi. Wracając z przesłuchania, lekarz dostrzegł z przerażeniem, że szpital się pali. Żołnierze Armii Czerwonej strzałami w głowę dobijali każdego, kogo udało się wynieść z płomieni. Oficerowie nie reagowali. W salach, których nie ogarnął ogień, też znaleziono rannych zabitych strzałami w czaszkę. Gdy jesienią 1945 polscy naukowcy porządkowali gmach Politechniki, natknęli się w zgliszczach na 800 zwęglonych ciał. Przy okazji okazało się, że pożar nie rozprzestrzeniał się samorzutnie - spłonęły wyłącznie sale z chorymi.

Wieczorem 27 marca Sowieci dotarli do gdańskiego Dworca Głównego. W nocy niemieckie czołgi wycofały się na wschód za Motławę. Obrona stała się chaotyczna, część jednostek przeniosła się na Wyspę Sobieszewską i Westerplatte. Nie bez satysfakcji można wspomnieć, że niemieckie oddziały wytrwały tam ledwie kilka godzin, wycofując się w kierunku Stogów, gdzie wśród lasów sosnowych kryły się niedobitki oddziałów i cywilni uciekinierzy. Walki o tę część miasta zakończyły się dzień po Wielkanocy - 2 kwietnia.

Gehenna nie tylko niemieckiej ludności dopiero się zaczynała. Uderzała głównie w niewinnych: większość nazistowskich zbirów zdążyła uciec na zachód.

Plama krwi

Na planie dołączonym do jednego z powojennych przewodników, zniszczenia w śródmieściu zaznaczono kolorem czerwonym. Plan przypomina wielką plamę krwi, którą przecinają tylko błękitne arterie Kanału Raduni i Motławy. Śródmieście uległo zniszczeniu w ponad 90 proc. - z czego co najwyżej połowa szkód była rezultatem wcześniejszych nalotów, ostrzału artylerii i walk w mieście. Także większość gdańskich kościołów (protestanckich i katolickich) spłonęła w wyniku celowych podpaleń. 28 marca żołnierze Armii Czerwonej wtoczyli do znajdującego się nieopodal Dworca Głównego kościoła św. Józefa beczkę benzyny. W świątyni znajdowało się około setki wiernych, w tym kobiety i dzieci. Próbujących wydostać się z płomieni zawracał żołnierz z pepeszą. Nikt nie wyszedł żywy.

Nie wiedzieć dlaczego ocalał dominikański kościół św. Mikołaja. Być może Rosjanie oszczędzili go ze względu na patrona, darzonego przez prawosławnych szczególnym kultem. Świadkowie twierdzą, że ks. proboszcz Magnus Bruski - trochę Kaszub, trochę Niemiec, mówiący ponoć także po rosyjsku - dogadał się z sowieckim oficerem, do którego wyszedł negocjować, ryzykując życie. Schronieni w kościele ludzie ocaleli. Ks. Bruski umrze kilka miesięcy później, niosąc posługę potrzebującym w czasie epidemii tyfusu.

Epilog

Pierwszy transport Polaków wygnanych z Kresów przybył do Gdańska 24 kwietnia. Pozostała w mieście ludność niemiecka skazana była na głód, choroby i bezprawie. W czerwcu zaczęły się wywózki Niemców, które zmieniły całkowicie etniczny charakter miasta: do lutego 1946 r. wygnano 90 tys. Niemców, a w tym samym czasie osiedliło się tu 85 tys. Polaków. Danzig umarł, z ruin rodził się Gdańsk.

Kamienica na Targu Kaszubskim, w której pod numerem 1d znajdowało się mieszkanie wujostwa Probstów, zakończyła żywot w płomieniach. Babcia nie mogła odżałować porcelany, która, choć zabezpieczona w piwnicy, spłonęła, i dziś widoczna jest jedynie na fotografii. Pewnie teraz stałaby u niej w kredensie. Wątpię bowiem, czy wuj Karl i ciotka Weronika zabraliby ją na kuter, który ze Świnoujścia przemycił ich na Zachód.

Stare małżeństwo zdecydowało się na opuszczenie ziemi ojczystej, gdy dorobek ich życia poszedł z dymem, zaś za samo odezwanie się po niemiecku można było stracić życie. Po powrocie od Andersa dziadek pomógł zorganizować ich ucieczkę z polskiego już Gdańska. Choć w ten sposób mógł odwdzięczyć się za lata, gdy wuj Karl pomagał mu się migać przed niemieckim wojskiem.

Korzystałem m.in. z: M. Żakiewicz "Gdańsk 1945. Kronika wojennej burzy"; W. Kowalski "W cieniu wyzwolenia - Gdańsk 1945" (Biuletyn IPN nr 5-6/05); S. Bogdanowicz "Bo przemoc widzę w mieście i niezgodę"; D. Schenk "Albert Forster - gdański namiestnik Hitlera".

TOMASZ ŻUROCH-PIECHOWSKI (ur. 1974) jest historykiem i publicystą, pracuje w Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2010