Same znaki zapytania

Skądś to znamy: niejawne powiązania, kuglowanie przepisami powstającej ustawy, lepkie relacje między ludźmi władzy a ludźmi szemranego pieniądza... Już była taka komisja śledcza.

26.01.2010

Czyta się kilka minut

Komisja przegrała, komisja zawiodła, komisja niczego nie ustaliła, nie ma oczekiwanego przełomu, nic nowego się nie dowiedzieliśmy - głoszą po pierwszym tygodniu widowiskowych przesłuchań nie tylko politycy Platformy Obywatelskiej, ale również całkiem pokaźne grono komentatorów. Nie zgadzam się z nimi.

Pamiętacie Rywina?

Po pierwsze, tym komentatorom przydałaby się lepsza pamięć. Bo jak wyglądały początki badania afery Rywina? Najpierw pierwsze spektakularne przesłuchania takich tuzów jak Adam Michnik, Robert Kwiatkowski, Włodzimierz Czarzasty i Leszek Miller, a po nich poza wrażeniem, że zajrzeliśmy za kulisy polityczno-biznesowo-medialnego teatru, pojawiło się także inne - że komisja pomimo błyskotliwości Jana Rokity i uporu Zbigniewa Ziobry odbija się od ściany.

Co z tego, że wiemy, kto się z kim kiedy spotykał, kiedy nie znamy treści rozmów? Co z tego, że widzimy fragmenty mozaiki, kiedy nie układają się one w żaden ostateczny kształt? Komisji zaczęły się zdarzać kiksy (jak wezwanie senatora Longina Pastusiaka na podstawie źle zidentyfikowanych billingów) i pojawiły się nawet gromkie wezwania, aby z dochodzeniem jak najszybciej kończyć. Między innymi i ja przestrzegałem wtedy: ostrożnie, to śledztwo ma jeszcze przyszłość.

Potem po blisko pół roku pokazano nam mailową korespondencję między Aleksandrą Jakubowską a Agorą, wezwano raz jeszcze Jakubowską. Rokita zrekonstruował ścisłe zależności między negocjacyjnymi ruchami pani minister a manewrami Lwa Rywina. I choć na tej podstawie nie dało się ostatecznie nikogo skazać, samą historię poznaliśmy całkiem dobrze. Na tyle dobrze, że na łamach "Newsweeka" razem z Michałem Karnowskim opisaliśmy ją tak, jakbyśmy znali grupę trzymającą władzę z imienia i nazwiska. Jeszcze zanim Rokita, Ziobro i Tomasz Nałęcz ogłosili swoje raporty.

A wszystko to działo się wprawdzie w warunkach obstrukcji lewicowej parlamentarnej większości, ale takiej, która była niczym wobec obecnych manewrów przewodniczącego Mirosława Sekuły i jego dwóch kolegów z PO, wspieranych przez aparat propagandowy i organizacyjny tej partii. Śledczy opozycji z komisji hazardowej przypominają w tej sprawie ludzi, którym związano ręce i kazano walczyć. Bez części materiałów łącznie z billingami, bez podstawowych narzędzi poznawania prawdy, besztani i zagłuszani przez Sekułę, mają w tydzień zaspokoić żądania kapryśnej, a często po prostu sprzyjającej Platformie opinii publicznej. Nie macie konkretów? Nie rozwikłaliście zagadki? To po co zawracacie nam głowę? - tak zdają się mówić krytycy i sceptycy.

Lekcja "Sobiesiaklandu"

Czy rzeczywiście nic nie zrobili? Wystarczy przypomnieć, że już po przesłuchaniu byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego na łamach "Faktu" profesor Ireneusz Krzemiński, człowiek bliski ideowo PO, ale zdecydowanie niestadny w swoich odruchach, ogłosił, że zmienił zdanie na temat afery hazardowej. Wcześniej ją bagatelizował, teraz uznał za poważną sprawę szkodzącą partii Tuska.

Myślę, że Krzemiński nie kierował się tylko reakcją na poszczególne informacje, także te zdecydowanie nowe - na przykład pierwszą próbę rekonstrukcji łańcuszka, który zakończył się wyciekiem informacji z kancelarii premiera do jej bohaterów. Jako człowiek żywo niegdyś reagujący na aferę Rywina rozpoznał przypuszczalnie podobne mechanizmy - niejawnych powiązań, kuglowania przepisami powstającej ustawy, lepkich relacji między ludźmi władzy a ludźmi pieniądza, na dokładkę - nieco szemranych. Ja próbuję na własny użytek wyrazić tę myśl określeniem "Sobiesiakland", nawiązującym rzecz jasna do sławnego "Rywinlandu". Do tego, aby to pokazać, wcale nie potrzeba złapać kogoś za rękę i zaprowadzić do kryminału. Więcej nawet: zadaniem komisji śledczych jest w mniejszym stopniu znalezienie odpowiedzi na pytanie: "Kto ukradł?". Bardziej - prześwietlenie i napiętnowanie nagannych, patologicznych mechanizmów. I to zadanie komisja już w jakiejś mierze spełniła.

Posłowie PO broniący kolegów krzyczą o Zbigniewie Chlebowskim, a zapewne wkrótce zakrzykną i o Mirosławie Drzewieckim: "niewinny!". Ale już minister Jacek Cichocki z otoczenia premiera Tuska przyznaje, że śledztwo CBA odsłoniło praktyki niegodne publicznych funkcjonariuszy. Jeśli tak, to warto je odsłonić przed oczami Polaków tak szeroko jak tylko się da, nawet jeśli nie złapaliśmy żadnego z polityków na wzięciu łapówki. Ba, nawet i wówczas, jeśli łapówki w dosłownym znaczeniu w ogóle nie było, jedynie system wzajemnego świadczenia przysług (myślę, że kluczem do sprawy jest rola Drzewieckiego jako skarbnika partii).

Przeciekowy klincz

Warto te praktyki odsłonić, aby nie dochodziło do nich na przyszłość. Dyskusje o nich są dziś trochę zakłócone debatą na temat przecieku. Opozycja z całkiem zrozumiałych powodów rzuciła się na ten wątek. Jest on bardziej drastyczny niż jakikolwiek inny, mamy tu bowiem ślad ewidentnego przestępstwa, o który można podejrzewać bez intelektualnego błędu samego premiera. Zarazem i Platforma Obywatelska najchętniej debatuje o przecieku, jest on przecież nie tylko najcięższym zarzutem, ale i najtrudniejszym do udowodnienia. Więc zamiast tłumaczyć się z gorliwości posła Chlebowskiego i ministra Drzewieckiego, można się do woli pooburzać próbą skompromitowania potencjalnego kandydata do prezydentury.

Ta historia może mieć oczywiście kilka różnych wersji. Jest możliwe, że Donald Tusk po prostu powiedział (zasugerował), najpewniej Mirosławowi Drzewieckiemu, z którym spotkał się jako z pierwszym i z którym był najbliżej, że jego nerwowe zainteresowanie ustawą hazardową to efekt aktywności służb specjalnych. I jest także możliwe, że sam fakt podjętych nagle rozmów na temat hazardu włączył ostrzegawczą lampkę w głowach polityków Platformy, do których Tusk nie miał do tej pory zwyczaju monitować w sprawie tak egzotycznego tematu. Dominika Wielowieyska podjęła się udowodnić w "Gazecie Wyborczej" tę drugą wersję, wskazując na to, że biznesmeni z branży hazardowej stali się co prawda nieco ostrożniejsi, ale najwyraźniej wcale nie wiedzieli wszystkiego. Ich gorączkowe manewry nie ustały bowiem do końca.

Ale przecież tak czy inaczej pozostaje kwestią otwartą, jak dalece posunął się Tusk w swojej nieostrożności. Już sam fakt, że jego pierwszym rozmówcą nie był gospodarz procesu legislacyjnego wiceminister Jacek Kapica, tylko właśnie zaprzyjaźniony z nim Drzewiecki, musi budzić poważne wątpliwości. A gdy wczytujemy się w utrwaloną w stenogramach podsłuchów rozmowę Chlebowskiego z lekarzem występującym niedługo po domniemanym przecieku jako emisariusz Sobiesiaka, uderza odwoływanie się na różne sposoby do zasad konspiracji. Coś jednak wyciekło.

Oczywiście, jest możliwe, że Donald Tusk nie miał złych intencji, że nawet w pewien sposób znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Prawdopodobnie samo nieoczekiwane wtrącenie się w prace nad ustawą hazardową, czy w historię z rekomendowaniem córki Sobiesiaka do Totalizatora Sportowego, mogło spełnić rolę swoistej przestrogi, której nikt formalnie nie wygłosił. W tym sensie teza o pułapce zastawionej przez Kamińskiego, który miał przecież całkiem inny polityczny interes od Tuska, nie brzmi bezsensownie.

Ostateczny morał

Co jednak począć, gdy późniejsze ruchy premiera (ich sens ginie w wokółprzeciekowym zgiełku) nie przemawiają zanadto na jego korzyść? Dlaczego powiadomiony za pośrednictwem ministra Cichockiego o przecieku, de facto unika rozmowy na ten temat? Jego spotkanie z szefem CBA w dniu 16 września poświęcone jest wyłącznie prokuratorskim zarzutom wobec Kamińskiego. Premier najwyraźniej (wynika to także z zeznań życzliwego mu Cichockiego) dążył wręcz do jak najszybszego przerwania tej wymiany zdań. Nie był w ogóle ciekaw tego tak kłopotliwego dla siebie tematu? Wygląda to dziwnie.

Dlaczego też nadal, początkowo bardzo konsekwentnie, premier broni Drzewieckiego? Próbuje nie dopuścić do jego dymisji, a jeszcze całkiem niedawno, w wywiadzie Piotra Najsztuba zrobionym dla "Przekroju" ręczy za jego uczciwość. Przecież z relacji Cichockiego wynika, że ustaleń CBA w żadnym momencie nie kwestionował. Taką postawą utwierdza nas w przekonaniu, że kierował się przede wszystkim grupową solidarnością i grupowym interesem. Nawet gdyby założyć, że sam stał się po części ofiarą niejasnej rozgrywki Kamińskiego, to przecież nie wykorzystał tej okazji, aby zrobić porządki we własnym domu. Zaczął je robić później, pod przymusem sytuacji i nigdy do końca.

Czy powinniśmy tego od niego oczekiwać? Wydaje mi się, że tak i że to może wręcz najważniejszy morał z tej historii. Niezależnie od tego, czy poznamy jeszcze więcej faktów dotyczących więzi łączących posła Chlebowskiego i ministra Drzewieckiego z hazardowymi lobbystami (ten pierwszy lobbował nawet przed komisją: cytowane przez niego ekspertyzy krytykujące dopłaty zostały, jak odkrył publicysta "Newsweeka" Andrzej Stankiewicz, zamówione przez Związek Pracodawców Prowadzących Gry Losowe i Zakłady Wzajemne, czyli przez organizację Jana Koska). I niezależnie też od tego, czego się dowiemy o innych aspektach tej historii. Czy - na przykład - tajemnicze podjęcie prac nad nową ustawą pod koniec lipca 2009 r. nie oznaczało, że Tusk dowiedział się o kłopotach z lobby hazardowym już wcześniej, zanim przyszedł do niego Kamiński? Jeżeli tak, to skąd? Pytania można mnożyć.

Czy pojawią się przed komisją nowe dokumenty, czyjeś kluczowe zeznania, czy ktoś położy na stole coś, co nas zaskoczy? Nie wiem. Jeżeli tak, mam nadzieję, że zmanierowani zwolennicy tezy "niczego się nie dowiemy" nie uśpią zawczasu do końca zainteresowania obywateli.

Duch demokracji

Na efekt porównywalny z aferą Rywina rzecz jasna bardzo nie liczę, nie te czasy, nie ta atmosfera. Nie liczę zwłaszcza, skoro śledczy zainteresowani dopadnięciem Chlebowskiego, Drzewieckiego, a może Schetyny czy Tuska (nie zapominajmy też o tajemniczym Marcinie Rosole), sami reprezentują formacje w sprawie hazardowego lobbingu bynajmniej nie bezgrzeszne.

Zamówiony przez telewizyjne "Wiadomości" sondaż nie daje jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, jak reagują na to, co oglądają, zwykli Polacy. Kim jest 31 procent, które w następstwie dochodzeń "zmieniło zdanie o politykach PO na gorsze"? Stopniowo rozczarowującymi się zwolennikami tej partii. A może stronnikami ugrupowań opozycyjnych, zwłaszcza PiS-u, którzy od początku uważali Tuska za złego człowieka, a udzielają takich odpowiedzi nie dlatego, że naprawdę zmienili zdanie, a tylko po to, aby mu dodatkowo zaszkodzić. Jeśli to drugie, to oznacza, że układ partyjny trwa nadal zakonserwowany, zasadniczo nienaruszony, wręcz zamrożony, niby w okowach arktycznego niżu Teodoryk. Równocześnie bowiem aż 50 procent ogłosiło, że ich opinie nie uległy na skutek afery zmianie.

Na razie można mieć niewielką, ale jakąś nadzieję na co innego. Na takie niezależne głosy jak ten profesora Krzemińskiego. I na to, że każdy taki spektakl, nawet niezakończony definitywnymi ustaleniami i wyraźnymi sondażowymi sygnałami, odgrywa rolę cokolwiek odstraszającą na przyszłość. Że nikt nie zechce być pudrowanym jak poseł Chlebowski przez kolegów, pozostając równocześnie na pograniczu własnego politycznego niebytu. Politycy będą bardziej ostrożni? A może jednak bardziej bezgrzeszni? Nawet obłuda bywa hołdem składanym cnocie.

Choć Platforma robi dziś bardzo wiele, aby panować (czasem bardzo brutalnie) nad sytuacją, nie wszystko przebiega po jej myśli. To stwarza na przyszłość jakąś szansę obywatelskiemu duchowi demokracji. Jakąś...

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2010