Mija 20 lat od afery starachowickiej. To wtedy politycy nauczyli się, że nie opłaca się wyjaśniać afer

20 lat temu, w lipcu 2003 r., polską polityką wstrząsnęła afera starachowicka – druga po sprawie Rywina afera polityczna tamtych lat, która przyczyniła się do upadku Sojuszu Lewicy Demokratycznej.

15.07.2023

Czyta się kilka minut

Poseł Andrzej Jagiełło po przesłuchaniu w Prokuraturze Okręgowej w Kielcach. 6 lipca 2003 r.  / DARIUSZ GACEK / REPORTER
Poseł Andrzej Jagiełło po przesłuchaniu w Prokuraturze Okręgowej w Kielcach. 6 lipca 2003 r. / DARIUSZ GACEK / REPORTER

Gdy patrzymy dziś na tę historię, nasuwa się jeden wniosek: to wtedy politycy różnych partii nauczyli się, że nie opłaca się otwarcie wyjaśniać afer. To bowiem, przy mniejszych lub większych oporach, zrobił wtedy SLD – i wobec afery Rywina, i tej starachowickiej.

Na obu tych przykładach elity polityczne nauczyły się, że bardziej opłaca się zamiatać sprawy pod dywan, zaprzeczać w żywe oczy, a do błędów przyznawać się dopiero, gdy nie ma już innego wyjścia. Czyli robić to, co partie rządzące robiły w późniejszych latach, a co perfekcyjnie zaczęło stosować PiS podczas swoich rządów po 2015 r.

Coś się dzieje na mieście

Wszystko zaczyna się 26 marca 2003 r. O dziesiątej rano do starosty starachowickiego Mieczysława Sławka dzwoni poseł SLD ze Starachowic Andrzej Jagiełło. Mówi, że podobno w mieście dzieją się jakieś złe rzeczy z przestępcami, i że wie o tym „od Sobotki”.

Telefon do starosty, który za chwilę zostanie aresztowany przez policyjne Centralne Biuro Śledcze wraz ze starachowickimi gangsterami, jest na podsłuchu. Policja nagrywa rozmowę. Potem podczas wielomiesięcznego śledztwa policjanci ustalą, że wbrew temu, co mówił staroście, Jagiełło nie rozmawiał ze Zbigniewem Sobotką (wtedy wpływowym wiceministrem spraw wewnętrznych), lecz że podczas narady SLD dzień wcześniej rozmawiał tylko z liderem świętokrzyskiego SLD Henrykiem Długoszem.

Śledczy połączą fakt, że tenże Długosz podczas tej samej narady przed rozmową z Jagiełłą rozmawiał z Sobotką. Z kolei Sobotka nieco wcześniej dowiedział się o planowanej w Starachowicach akcji CBŚ od swego podwładnego, komendanta głównego policji Antoniego Kowalczyka. To stało się podstawą późniejszego skazania Sobotki, Długosza i Jagiełły, a także kilku procesów Kowalczyka, zakończonych uniewinnieniem go przez Sąd Najwyższy.

Układy z politykami

Starachowice na przełomie wieków XX i XXI to miasto-ofiara transformacji. Główny zakład, Fabryka Samochodów Ciężarowych, ma coraz większe problemy ze zbytem i co rusz zwalnia ludzi, co skutkuje wielkim bezrobociem. Rośnie przestępczość, miastem zaczynają rządzić gangsterzy. W przeciwieństwie do zwykłych ludzi mają pieniądze – na tyle duże, by załatwiać sobie przychylność lokalnej policji, a nawet władz samorządowych.

Politycznie niemal całe Świętokrzyskie jest wówczas we władaniu SLD. Sojusz ma tu poparcie, bo ludzie z sentymentem myślą o PRL-u, gdy nie było bezrobocia, a starachowicka fabryka funkcjonowała bez problemów. Lokalni gangsterzy, jeśli chcą mieć układy z politykami, muszą wejść więc w bliskie relacje z miejscowym Sojuszem.

Gangsterzy na tyle rozwijają działalność (handel narkotykami i kradzionymi autami), że zwracają uwagę Centralnego Biura Śledczego – powołanego w 2000 r., by zwalczało przestępczość zorganizowaną. Nie informując miejscowej policji, CBŚ kieruje do gangów starachowickich tzw. przykrywkowców. To oni byliby najbardziej zagrożeni, gdyby informacja o akcji CBŚ dotarła do gangsterów – telefon Jagiełły do Sławka wystawia ich na olbrzymie ryzyko.

Na szczęście już po kilku godzinach od ich rozmowy gangsterzy są zatrzymani (zostaną potem skazani). Do aresztu trafiają też starosta i wiceprzewodniczący rady miasta Marek Basiak. Później usłyszą wyroki m.in. za wyłudzanie ubezpieczeń.

Przeciek prasowy i sejmowa debata

W skali ogólnopolskiej afera zostaje upubliczniona, gdy kilka miesięcy później, 4 lipca, dziennik „Rzeczpospolita” publikuje tekst Anny Marszałek „Poseł SLD ostrzegł o akcji policji”. Autorka ujawnia fakt telefonu Jagiełły i pisze, że źródłem przecieku mógł być nadzorujący policję wiceminister Sobotka. Po aferze Rywina i działalności komisji śledczej, która ją bada na oczach całego kraju, opinia publiczna jest wyczulona – sprawa odbija się szerokim echem. Opozycja – czyli PO i PiS, wtedy działające ramię w ramię – dostaje polityczny prezent.

Ujawnienie tej sprawy w gazecie ma na celu – w zamyśle osób z policji, które przekazały informację o niej do „Rzeczpospolitej” – niedopuszczenie do zamiecenia jej pod dywan. Że takie ryzyko jest, dowodzi szef klubu PO Jan Rokita, gdy kilka dni później występuje w Sejmie podczas debaty zorganizowanej w związku z aferą starachowicką.

„Przez trzy i pół miesiąca minister sprawiedliwości i prokurator generalny nie zaangażował w tę sprawę najwyższych czynników prokuratury, nie wpłynął wniosek o uchylenie immunitetu pana posła Jagiełły, nic takiego nie stało się przez trzy i pół miesiąca. A od publikacji w dniu 4 lipca minęło sześć dni i w ciągu tych sześciu dni wszystkie te rzeczy się stały. Inaczej się dzieje, jak coś jest napisane w gazetach, a inaczej, jak czegoś nie ma w gazetach” – mówi w Sejmie Rokita. Przemysław Gosiewski z PiS przekonuje, że „afera starachowicka jak w soczewce pokazała ciężki kryzys rządów SLD w Polsce”.

Liderzy SLD bronią się, że nie ma tu analogii do afery Rywina, bo władze od początku podeszły do sprawy z powagą. Podczas debaty minister sprawiedliwości i prokurator generalny Grzegorz Kurczuk informuje, że prokuratura już w kwietniu wszczęła śledztwo z urzędu.

Szef MSWiA Krzysztof Janik dodaje, że już 27 marca komendant główny policji informował go o przecieku, i że 2 kwietnia wraz z Sobotką zlecili przekazanie akt sprawy prokuraturze. Kurczuk twierdzi też, że Sobotka nie mógł być źródłem przecieku, bo nie znał szczegółów sprawy. Premier Leszek Miller przekonuje, że „publikacja [„Rzeczpospolitej” – red.] nie wywołała tego postępowania, a jedynie je upubliczniła”.

Łaska prezydenta Kwaśniewskiego

Przez kolejne miesiące temat nie schodzi z czołówek mediów i ma kilka momentów zwrotnych.

W październiku 2003 r. media podają, że komendant Kowalczyk zmienił swoje zeznania i przypomniał sobie, że jednak rozmawiał z Sobotką o kieleckiej akcji CBŚ (wcześniej temu zaprzeczał). Wolta komendanta podważa wiarygodność Sobotki, który cały czas zapewnia, że o przecieku dowiedział się dopiero 27 marca. Gdy prokuratura zwraca się o uchylenie Sobotce immunitetu, ten podaje się do dymisji ze stanowiska wiceszefa MSWiA.

W końcu prokuratura stawia Sobotce, Długoszowi i Jagielle zarzuty dotyczące przecieku. Najpoważniejsze Sobotce: ujawnienia tajemnicy państwowej i służbowej, podczas gdy Długosz i Jagiełło mają jedynie zarzut utrudniania postępowania.

W styczniu 2005 r. sąd w Kielcach wydaje wyrok: nie tylko zgadza się w pełni z prokuraturą, ale orzeka wobec Sobotki wyrok wyższy, niż żądał prokurator – trzy i pół roku więzienia. Długosz otrzymuje karę dwa i pół roku, Jagiełło półtora roku. „Jestem niewinny i myślę, że z tego wyroku będzie się ktoś jeszcze tłumaczyć” – komentuje poruszony Sobotka.

Jednak w listopadzie 2005 r. Sąd Apelacyjny potwierdza wyrok Sobotki, obniżając o pół roku kary Długosza i Jagiełły. W ostatnim akcie na scenę wchodzi prezydent Aleksander Kwaśniewski: w grudniu 2005 r., pod koniec swojej drugiej kadencji, obejmuje Sobotkę aktem łaski, zamieniając mu wyrok bezwzględnego więzienia na rok w zawieszeniu.

Kto był źródłem przecieku

Tyle fakty. Sprawa ma też od początku pewien aspekt, który po 20 latach jest lepiej widoczny.

Największy dysonans występuje wtedy między opinią o Sobotce w bliskich mu kręgach (gdzie uważa się go za człowieka krystalicznie uczciwego) a zarzutami prokuratury i wyrokami sądów. Brak wiary w winę Sobotki u wielu tych, którzy go znali, to powtarzający się element sprawy. Jego współpracownicy wskazują, że Sobotka był z MSW związany od 1994 r. i nie było wobec niego nigdy zarzutów o niedyskrecję – choć okazji, by dokonać przecieków w interesie kolegów z SLD, miał wiele. Uchodził on za milczka, który nawet tego, co powinien, często nie mówił zwierzchnikom. Jest niemal niemożliwe, by o akcji CBŚ powiedział komuś takiemu jak Długosz – można dziś jeszcze usłyszeć od jego dawnych kolegów z SLD.

Prokuratura i sąd opierały się na poszlakach: na tym, że Jagiełło wymienił Sobotkę w rozmowie ze Sławkiem (twierdził potem, że to był blef), a Długosz rozmawiał z nim na naradzie SLD (twierdził, że o straży pożarnej). A także na tym, że Jagiełło powtórzył ten sam błąd, który był w raporcie CBŚ dla Kowalczyka – że zatrzymanych ma być 28 osób (samorządowców i gangsterów), a nie, jak w rzeczywistych planach, 27. Kowalczyk przyznał wprawdzie, że z Sobotką rozmawiał tylko ogólnie (że dobrze, iż zmieniono szefa kieleckiego oddziału CBŚ, bo odtąd „ma ono sukcesy”). Ale te okoliczności i łańcuch poszlak wystarczyły prokuraturze i sądom kolejnych instancji.

Jedna z osób wówczas zaangażowanych w sprawę przyznaje jednak, że Sobotka nie musiał być źródłem przecieku, i że mógł on wyjść np. z kieleckiej policji, która mogła dać cynk Długoszowi, lokalnemu baronowi SLD. Prokuratura nie zbadała dokładnie tego wątku – mówi dziś ta osoba.

SLD pod lupą

Na to, jak afera została rozegrana, wpływ miała atmosfera w kraju. Po sprawie Rywina rządzący SLD był na cenzurowanym. Uchodził za partię podatną na afery, media co rusz donosiły o łamaniu ustawy antykorupcyjnej przez osoby związane z rządem i SLD, a także o innych pomniejszych aferach.

Nie bez znaczenia była postawa ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego Grzegorza Kurczuka. Choć sam poseł i polityk Sojuszu, był bezwzględny dla przestępców z SLD. – Kurczuk miał kompleks afery Rywina, bo ciągle ktoś mu wypominał, że nie wszczął w tej sprawie na czas postępowania. Postanowił odegrać się przy okazji afery starachowickiej i za wszelką cenę wykazać, że nie chroni partyjnych kolegów – mówi jedna z osób zaangażowanych w tamte wydarzenia. Podobną motywację, twierdzą uczestnicy wydarzeń, mógł mieć zastępca prokuratora generalnego ­Kazimierz Olejnik, który był gwiazdą ówczesnej prokuratury i istotnym rozgrywającym w sprawie starachowickiej.

Kurczuk zapewnia dziś, że nie ingerował w śledztwo prokuratury i zajmował się sprawą o tyle, o ile musiał np. referować ją w Sejmie. Pytany, czy wierzy, że Sobotka dopuścił się przecieku, odpowiada: – Tak rozstrzygnął sąd, który wziął to na swoje sumienie.

Sądom musiała udzielić się ogólna atmosfera, skoro zapadły, zwłaszcza w przypadku Sobotki, takie wyroki. – Zadziałał częsty mechanizm w wymiarze sprawiedliwości, znany choćby ze sprawy Tomasza Komendy. Jak mamy nawet śladowe materiały, które pozwalają skazać człowieka, to go skazujemy, żeby mieć sprawę zamkniętą i odhaczoną. Zwłaszcza jeśli dotyczy historii, która bulwersuje opinię publiczną. To, że prawda może być inna, nikogo za bardzo nie interesuje, zwłaszcza jeśli dochodzenie do niej jest utrudnione i nie pozwala na szybki i spektakularny sukces – mówi osoba związana z wymiarem sprawiedliwości. – Choć trudno przesądzić, czy akurat tak było w tym przypadku – zastrzega się.

Później

Jakie były dalsze losy uczestników tej afery? Jagiełło i Długosz w lutym 2006 r. trafili do więzień – pierwszy w Radomiu, drugi w Nowej Hucie. Już w październiku opuścili je, z tym że Jagiełło do niego już nie wrócił, a Długosz otrzymał zgodę na przerwę w odbywaniu kary z powodów zdrowotnych. Wrócił na krótko do półotwartego zakładu karnego w Nowej Hucie w lipcu 2007 r., by w październiku definitywnie go opuścić.

Obaj próbowali potem wrócić do działalności publicznej. W 2013 r. Długosz został przez jedno z kół w Kielcach przywrócony do SLD, ale wyższe instancje partyjne to podważyły. Jagiełło zaczął działać w ruchu emeryckim, a w 2014 r. kandydował w wyborach samorządowych w świętokrzyskiej gminie Brody, lecz dostał tylko 7 proc. głosów.

Sobotka zniknął z polityki. Podjął pracę w jednej z firm należących do przedsiębiorcy Józefa Wojciechowskiego, która jednak popadła w kłopoty. Dziś nadal nie chce rozmawiać z mediami.

Poza polityką jest Kurczuk, który, jak przyznaje, jest tylko zwykłym członkiem Nowej Lewicy. – Starej żony się nie zostawia – mówi. Jego zastępca Olejnik, zwany „polskim Falcone”, w 2005 r. miał wypadek samochodowy. Potem wrócił do prokuratury, ale na niższe stanowiska. Poza polityką jest Janik; zajmuje się pracą naukową.

Lekcja ze Starachowic

Afera miała poważne skutki dla życia politycznego: nauczyła jego uczestników, że nie opłaca się wyjaśniać afer, bo tylko się na tym traci. Dzisiejsi partyjni spece od PR-u pewnie umarliby ze śmiechu, widząc ówczesne postępowanie SLD.

W późniejszych latach partie rządzące już nie pozwalały sobie na transparentność – choć jeszcze w czasach pierwszych rządów PiS (2005-07), w aferze gruntowej, gdzie istotą też był przeciek, PiS poświęciło szefa MSWiA Janusza Kaczmarka (był on jednak spoza politycznego jądra tej formacji). Inaczej było później w przypadku skazanych za sprokurowanie tejże afery gruntowej szefów CBA Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika – zostali ułaskawieni przez prezydenta Andrzeja Dudę po wygranych przez PiS wyborach parlamentarnych w 2015 r., jeszcze przed uprawomocnieniem się ich wyroku.

W czasach swoich rządów Platforma musiała borykać się zwłaszcza z aferą hazardową z jesieni 2009 r. Politycznie zapłacił za nią najbardziej obciążony szef klubu PO Zbigniew Chlebowski. Ówczesny premier Tusk zwolnił też kilku współpracowników, na czele z szefem MSWiA Grzegorzem Schetyną. Jednak nad pracami sejmowej komisji śledczej, która badała tę sprawę, Platforma zachowała pełną kontrolę – inaczej niż SLD przy aferze Rywina.

Po 2015 r. PiS nie pozwalało już sobie na przyznawanie się do afer. Jednym z wyjątków była dymisja marszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego w 2019 r., gdy okazało się, że używał rządowego samolotu do prywatnych celów. Tak nie było już w przypadku ministra Jacka Sasina, odpowiedzialnego za stratę kilkudziesięciu milionów złotych przy okazji niedoszłych tzw. wyborów kopertowych w 2020 r. Nikt nie odpowiedział za nadużywanie oprogramowania Pegasus do śledzenia opozycji, a minister Przemysław Czarnek zignorował zarzuty o nietransparentne wydanie publicznych środków. To niektóre z licznych spraw.

Na gorsze

Inaczej działają dziś też media, zwłaszcza publiczne. W 2003 r. Telewizja Polska i Polskie Radio informowały o kolejnych etapach afery starachowickiej, choć kierowały nimi osoby związane z SLD. Wprawdzie różne wydarzenia z tego okresu były inaczej przedstawiane w mediach komercyjnych, a inaczej w publicznych – jednak gdy dziś ogląda się np. materiały z tych ostatnich na temat afery starachowickiej, można uznać je za rzetelne. Zwłaszcza w zestawieniu z obecną praktyką.

Przypomnienie afery starachowickiej pokazuje, jak w ciągu tych 20 lat zmieniła się polityka w Polsce. Z punktu widzenia interesu publicznego – niestety na gorsze. ©

 

Autor jest dziennikarzem PAP.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Z wykształcenia biolog, ale od blisko 30 lat dziennikarz polityczny. Zaczynał pracę zawodową w Biurze Prasowym Rządu URM w czasach rządu Hanny Suchockiej, potem był dziennikarzem politycznym „Życia Warszawy”, pracował w dokumentującym historię najnowszą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Politycy i gangsterzy