Rzeka dzieciństwa

Jak jakaś sawanna to wyglądało. Płaska jak stół kilometrami, wyschnięta, z wysokimi drzewami, trochę ruda, trochę popielata. Szeleściło pod stopami wyłożoną trawą.

11.01.2016

Czyta się kilka minut

Andrzej Stasiuk /
Andrzej Stasiuk /

Ale gdzieś, pod spodem, uginało się lekko, bagiennie. Więc nie sawanna, tylko łęg nadrzeczny, i nie akacje czy baobaby, ale wierzby wielkie i bezlistne. A tam, gdzie wyjeżdżone koleiny, czarne błoto się pokazywało. No ale trochę jednak jak sawanna, jakbyśmy kontynent zmienili. Antylop odruchowo wypatrywałem, słoni, jak wędrują czujnie do wodopoju, do rzeki, która w trzcinach meandrowała. Blisko brzegu kończyła się czarna ziemia i piachy zaczynały. Sama woda miała kolor ciemnego szkła. Niby przejrzysta, ale pochłaniała światło i nic w głębi nie było widać. Tylko tę niby przezroczystość jak w starych butelkach brązowego szkła. No ale słoni ani antylop, ani żyraf nigdzie nie było. Tylko ślady po dzikach gdzieniegdzie.

Tak kończył się kraj. Kończył się, jak Pan Bóg przykazał: pokorniał i zanikał. W monochromatycznym krajobrazie, jak – nie przymierzając – z japońskiego drzeworytu, słup graniczny wyglądał wręcz głupio i nieprzyzwoicie. Jak jakaś reklama. Nawet trawę wykosili u podstawy. Ale widać tak trzeba, żeby się potem ten czy ów nie tłumaczył, że przypadkiem się znalazł, bo nie zauważył.

Po drugiej stronie trochę gustowniej to wyglądało: żółć dawno spełzła, a błękit wyblakł i teraz przypominał umiarkowanie pogodne niebo. Bobry natomiast urzędowały i po jednej, i po drugiej stronie. Strużyny, wióry, kęsy, odarte z kory i zaostrzone w ołówek końce powalonych drzew jaśniały w burościach i brązach zarośli jak rzeczy dopiero co porzucone albo zgubione. Pomyślałem, że nadejdzie czas, nadejdzie wystarczająco długa noc i przegrodzą rzekę. Cóż to w końcu jest dla porządnego bobra dwadzieścia metrów nurtu? Przegrodzą i podniosą lustro wód ponad obydwa brzegi i ponad graniaste słupy. Naciągną pni, kłód, korzeni, namieszają błotnej zaprawy wzmocnionej trzciną, tatarakiem, trawą, naplotą wiklinowej faszyny, przyturlają głazy z pól i tama za tamą, grobla za groblą będą piętrzyć rzekę na dziesiątki metrów, aż wypełni pradolinę, a potem wyżej i wyżej, by w końcu zalać pofalowaną krainę, wsie, miasteczka, drogi, drzewa, dukty, samotne zagrody w kępach wysokich topól, kościoły, cerkwie, cmentarze, wszystko na wieki wieków skryć pod zwierciadłem odbijającym bezkres nieba. Po jednej i po drugiej stronie zresztą.

Od paru godzin snułem się wzdłuż brzegu i marzyłem. Zupełnie jak w dzieciństwie. Nad tą samą rzeką, tylko jakieś trzysta kilometrów w dół szerszego już biegu. Wtedy patrzyłem na drugi brzeg i wyobrażałem sobie, że tam jest inny kraj, a może nawet inny kontynent. Na płaskiej, bezdrzewnej równinie pasło się bydło i konie. Wyobrażałem sobie jeźdźców. Może naprawdę tam byli – wiejskie chłopaki w moim wieku pędzący na oklep pławić konie w rzece. Ale wyobrażałem sobie również, że po tamtej stronie ziemia nie ma końca. Że ciągnie się pofalowana równiną daleko za horyzont i opada w dół razem z krzywizną planety. I że żyją tam tylko zwierzęta i jeźdźcy. I że można przemierzać pejzaż, który nigdy się nie skończy. Tak w wieku lat dziesięciu wyobrażałem sobie wieczność.

I teraz znowu roiłem. Widać, przez czterdzieści pięć lat rzeka nie utraciła swojej mocy. Oglądałem podwodne krainy, którymi rządzą przemyślne zwierzęta, a ludziom pozostaje przystosowanie oraz wiara w kogoś na wzór bobrzego boga.

Z miłych marzeń wyrwał mnie daleki odgłos diesla. Zbliżał się. Stawiałem na defendera i się nie pomyliłem. Wyjechał z zarośli, przepisowo zielony, z niebieskim kogutem. Wysiadło dwóch postawnych, w taktycznych kamizelkach, gdzie po kieszeniach mieli poupychane wszystkie środki przymusu bezpośredniego. Na powitanie podali ręce. Bardzo się ucieszyłem, bo ten zwyczaj do tej pory był mi znany tylko z Kazachstanu. Tam, zanim mundurowi skroją cię na bakszysz, też przybijają piątkę. Ale ci robili to w ramach ocieplania wizerunku i, zdaje się, po ludzku. „Coś późno – powiedziałem. – Ze trzy godziny tu się kręcę”. „To, że pan nas nie widzi, nie znaczy, że my pana też” – powiedział wyższy. „Turystyka?” – zapytał niższy. W jego głosie była i sugestia, i pojednawczość, i coś w rodzaju cichej nadziei. „Tak – odpowiedziałem – sentymentalna”. Wyjął notes i poprosił o dokumenty: „Ale napiszemy, że zwykła. Dobrze?”. „Dobrze” – odpowiedziałem. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2016