Rozbitkowie z placu Błotnego

Opozycja jest osłabiona. Ci, którzy trzy lata temu protestowali przeciw Putinowi, uciekają w prywatność lub emigrują.

15.11.2015

Czyta się kilka minut

Demonstracja antyputinowskiej opozycji, Moskwa, 20 września 2015 r. / Fot. Pavel Golovkin / AP / EAST NEWS
Demonstracja antyputinowskiej opozycji, Moskwa, 20 września 2015 r. / Fot. Pavel Golovkin / AP / EAST NEWS

Kobieta z małą rosyjską flagą stoi na końcu pustej stacji metra. Cisza trwa tylko chwilę, bo właśnie nadjeżdża nowy pociąg, z którego wysiada kilkanaście osób. Paru rozgląda się z dezorientacją, zanim ruszy w stronę samotnej kobiety. Ona szybko wyjaśnia im drogę: przejściem podziemnym na drugą stronę ulicy i drugim wyjściem na lewo. Tam czeka już dwóch mężczyzn, też z małymi flagami. Pokazują kierunek: kilkaset metrów do skrzyżowania, potem w prawo, aż do następnych wolontariuszy, którzy pokierują dalej.


Dokąd idziemy? Na demonstrację rosyjskiej opozycji.


Tu też jest Rosja!
Protest odbywa się w Marino, tzw. „spalnym rejonie” na południowo-wschodnich obrzeżach Moskwy – bo tylko na to miejsce zgodziło się merostwo. Organizatorzy pocieszają się, że mogą dzięki temu „wyjść do ludzi”. Ale to dobra mina do złej gry. Wcześniej w internecie trwały dyskusje, po co wiecować na przedmieściach; pojedynczy nawoływali do zorganizowania protestu w centrum nawet bez zezwolenia.


Ale organizatorzy decydują się działać legalnie. Wiec „na rzecz zmiany władzy” odbywa się zatem na czteropasmowej ulicy między dwudziestoparopiętrowymi blokami. Nad tłumem pełno rosyjskich flag. Rozdawane, mają pokazać, że tu także – wbrew językowi telewizyjnej propagandy – jest prawdziwa Rosja. Widać też sporo flag ukraińskich. „Sprzeciw wobec wojny”, sformułowany ogólnie, to jeden z postulatów demonstracji. Gdy pytam dwie starsze kobiety, owinięte w żółto-niebieskie flagi, czy nie bały się z nimi jechać przez miasto, patrzą jak na dziwaka. Przecież to zbyt niebezpieczne, mówią, więc przywiozły je w torebkach.


Jest spokojnie. Tylko pierwsze rzędy podchwytują hasła ze sceny. W tłumie czasem ktoś krzyknie: „Rosja bez Putina!”. Ale wygląda to tak, jakby atmosfera przedmieść demobilizowała zgromadzonych. W końcu, do kogo tu krzyczeć?
Na scenie – organizatorzy protestu i liderzy liberalnej opozycji. Wśród nich Ilja Jaszyn, wiceprzewodniczący partii Parnas (to jej szefem był zamordowany 27 lutego Borys Niemcow) i Aleksiej Nawalny, najpopularniejszy z opozycyjnych działaczy, znany z walki z korupcją (jego Partii Progresu wiosną cofnięto rejestrację). Są też inni działacze i artyści. Krytykując Putina i wojnę na Ukrainie, każdy z mówców wspomina Niemcowa. Gdy zapada minuta ciszy ku jego pamięci, słychać tylko monotonny terkot policyjnego helikoptera wiszącego nad tłumem.


Pięć tysięcy ludzi na wiecu opozycji w Moskwie to, zdaniem wielu, symbol jej dzisiejszej słabości. Garri Kasparow, jeden z jej dawnych liderów, skomentuje potem, że „to koniec ruchu protestu w Rosji w formie, jaką znaliśmy od kilku lat”. Kasparow ma na myśli tzw. „białe protesty” z lat 2011-12, gdy – po pełnych fałszerstw wyborach parlamentarnych i decyzji Putina o powrocie na Kreml – w Moskwie przez ponad pół roku na ulice regularnie wychodziły dziesiątki tysięcy ludzi.


Miejscem największych zgromadzeń był wtedy plac Błotny – symbol tamtej mobilizacji. Protesty, które rozlały się po większych miastach kraju, tliły się aż do 2013 r., do początku konfliktu rosyjsko-ukraińskiego. Odtąd, od wybuchu kijowskiego Majdanu, rosyjska opozycja jest w defensywie, a Kremlowi raz jeszcze udało się skonsolidować społeczne poparcie wokół osoby Władimira Putina.


Propaganda na prowincji
Słabość pozasystemowej opozycji (bo jest też „opozycja systemowa”) pokazały w pełni wybory regionalne, które odbyły się w Rosji we wrześniu.


Zjednoczeni jako Koalicja Demokratyczna opozycjoniści z Parnasu, Partii Progresu i kilku mniejszych ugrupowań, zdołali zebrać wystarczającą liczbę podpisów do startu w czterech regionach. Ale ich prawdziwość zakwestionowały komisje wyborcze. Tylko w jednym wypadku, w obwodzie kostromskim, sąd cofnął tę decyzję i dopuścił koalicję do startu. Stało się to jednak dopiero na trzy tygodnie przed dniem wyborów – gdy kampania kremlowskiej Jednej Rosji i „systemowej opozycji” była już w pełni.


To w Kostromie opozycja musiała zatem udowodnić, czy jest w stanie przekonać do siebie zwykłych Rosjan poza dużymi miastami.


Dmitrij Androssow był jednym ze stu członków sztabu koalicji, którzy tam popędzili. To trudny, jeden z biedniejszych rosyjskich regionów, 350 km na północny wschód od Moskwy. Ale Dmitrijowi pomagało, że sam z niego pochodzi.
– Na prowincji naprawdę czujesz działanie telewizyjnej propagandy – Dmitrij zaczyna swoją opowieść. – Podczas spotkań staraliśmy się unikać tematu Krymu i Ukrainy. Poruszaliśmy lokalne sprawy: dziurawe drogi, bezrobocie, korupcję. Ale władza zalewa ludzi Ukrainą, właśnie po to, żeby nie rozmawiali o prawdziwych problemach.
Ogolony, ubrany schludnie i elegancko, Dmitrij jest nauczycielem języka niemieckiego. Jak trafił do opozycji? Gdy wybuchł plac Błotny, wstąpił do Solidarności – stowarzyszenia koordynującego protesty. Do Parnasu przyszedł dopiero w tym roku, po zabóstwie Niemcowa. Mówienie o jego śmierci nie przychodzi mu łatwo. Gdy później znajduję Dmitrija na Facebooku, na jego zdjęciu profilowym widzę właśnie twarz zastrzelonego polityka.


Jak Dmitrij stracił pracę
Sukcesem w Kostromie byłby chociaż jeden mandat w lokalnym parlamencie. Ale Parnas dostał tylko 2 proc. głosów i wylądował poniżej 5-procentowego progu.


Ilja Jaszyn, jedynka na kostromskiej liście Demkoalicji, przyznaje, że władza nie musiała nawet fałszować wyniku głosowania. Opozycjoniści tłumaczą, że to wina zbyt późnego dopuszczenia do wyborów, nacisków władz (za rzekomą próbę przekupstwa w trakcie kampanii aresztowano szefa ich sztabu wyborczego) i czarnej propagandy (np. w rozdawanych w Kostromie ulotkach Jaszyna przedstawiano jako „proukraińskiego faszystę”).


Problemy dopadły też Dmitrija. Gdy podczas kampanii wiózł ze sobą dużą ilość partyjnych pieniędzy, aby opłacić noclegi dla obserwatorów, zatrzymała go policja. Wypuszczono go dopiero, gdy sprawę w internecie nagłośnił Nawalny.
Jednak Dmitrij nieopatrznie przyznał mediom, że jest lektorem niemieckiego na moskiewskim Uniwersytecie Łomonosowa. Po powrocie z Kostromy dostał wypowiedzenie i teraz szuka nowej pracy.


W obwodzie kostromskim nie pomogły więc dziesiątki spotkań z mieszkańcami ani nawet to, że Nawalnego i Jaszyna dopuszczono do debat przedwyborczych na pierwszym kanale telewizji publicznej, który normalnie o nich milczy.
Dmitrij przyznaje, że ich porażka to także skutek większych zmian w rosyjskim społeczeństwie: – Ostatnie dwa lata bardzo zmieniły naszą sytuację. Putinowi udało się stworzyć mit zagrożonej Rosji i przekonać do niego ludzi. Gotowość do protestu jest mniejsza niż wcześniej.


Bezrobotny lektor niemieckiego ma nadzieję, że to tylko tymczasowa sytuacja. – Przecież prawdziwe problemy Rosjan nie znikają, lecz rosną – przekonuje.


Opozycja Ukrainą podzielona
Zmiany, o których mówi Dmitrij, znajdują potwierdzenie w badaniach socjologów. Do rangi symbolu urosło już ponad 80-procentowe poparcie dla polityki Putina, które niezależne Centrum Lewady z Moskwy odnotowuje w swoich badaniach od marca 2014 r.


– Prawie codziennie słyszę komentarze, że ktoś nie wierzy w te 80 procent – gorzko uśmiecha się Lew Gudkow, dyrektor Centrum, podczas jednego ze swoich ostatnich wykładów w Moskwie.


Gudkow uważa, że zaostrzenie kursu przez Kreml to właśnie konsekwencja „białych protestów”, które wystraszyły władzę. Tłumaczy, że rozbicie opozycyjnych nastrojów – dzięki konfliktowi z Ukrainą i Zachodem oraz naciskom na społeczeństwo obywatelskie – pozwoliło na odbudowę poparcia Putina: z około 60 proc. do nawet 87 proc.
Gudkow: – Właśnie w związku z Krymem i z nasileniem propagandy widzimy upadek „teorii klasy średniej”. Protestujące w latach 2011-13 mieszczaństwo się podzieliło i w większości popiera teraz Putina. Prozachodnia, demokratyczna i liberalna część społeczeństwa zmniejszyła się i dzisiaj obejmuje tylko jakieś 8-12 proc. Upadły nadzieje, że rozwój gospodarki rynkowej pociągnie za sobą budowę klasy średniej, która będzie się domagać reform – wyjaśnia.


Jednak aneksja Krymu i wojna w Donbasie podzieliła nie tylko uczestników tamtych protestów, ale również ich organizatorów.


„Demokratyczna opozycja”, jak o nich ogólnie pisano, była bowiem w rzeczywistości zbiorem przeróżnych grup: od anarchistów, przez liberałów, po skrajnych nacjonalistów. Wtedy jednoczył ich sprzeciw wobec powrotu Putina na Kreml, ale Krym trafił w czuły punkt nawet najbardziej radykalnych przeciwników reżimu.


Zabór Półwyspu Krymskiego przez Rosję popiera więc np. Siergiej Udalcow, szef Lewego Frontu, a zarazem jeden z najważniejszych liderów placu Błotnego, odsiadujący dziś wyrok czterech lat więzienia za organizację protestów. W korespondencji zza krat nazwał aneksję Krymu „małym, ale ważnym krokiem w stronę budowy nowego Związku Sowieckiego” i namawiał mieszkańców wschodniej Ukrainy do walki przeciw „ukraińskiej juncie”.


Także wielu nacjonalistów, pozostających wcześniej w opozycji wobec Putina, porwała idea wojny za „russkij mir”. Pojedynczy opozycjoniści – jak Michaił Kasjanow, szef Parnasu – mówią publicznie o zwrocie Krymu Ukrainie. Natomiast Nawalny manewruje między tymi stanowiskami: krytykuje aneksję Krymu jako bezprawną i szkodliwą dla Rosji, ale nie mówi o jego zwrocie, tylko o konieczności przeprowadzenia tam ponownego referendum.


Zmęczeni telewizją
Coraz częściej z ust młodych ludzi w Moskwie można usłyszeć, że przestali oglądać telewizję lub w ogóle interesować się polityką. Czy to przy aprobacie polityki Kremla, czy też z powodu poczucia bezsilności i braku wpływu na sprawy publiczne – najczęstszą odpowiedzią na dzisiejszą sytuację staje się ucieczka w prywatność: koncentracja na własnym życiu i karierze, na rodzinie i ewentualnie najbliższych przyjaciołach.


Olga, 28-letnia reżyserka, która kilka lat temu regularnie chodziła na plac Błotny, wspomina ten okres z uśmiechem. – To był taki romantyczny, autentyczny protest. Jak tam byłam, to miałam poczucie, że tu są moi ludzie, moja Rosja – mówi.


Dlaczego więc dziś nie sprzeciwia się władzy? Po pierwsze, przestała wierzyć opozycji, bo wydaje jej się lekkomyślna i nieodpowiedzialna. Po drugie, przestała śledzić politykę podczas kryzysu na Ukrainie. – Każda strona mówi co innego i nie wiadomo, komu wierzyć. To było zbyt męczące, przestałam za tym nadążać – tłumaczy.


– Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale ja się czuję na maksa wolna, a moje życie bardzo mi się teraz podoba – mówi Olga. – Robię to, co lubię, i nie mam obaw o pracę, więc nie czuję się w niczym ograniczona przez Putina.
– Bardzo poprawiła się też jakość życia w Moskwie, widziałeś nowe parki? – dodaje.


Jak na ironię, rozmawiamy na świeżo odremontowanym placu Triumfalnym w centrum Moskwy. To tutaj w latach 2009-10, czyli tuż przed „białymi protestami”, spotykała się opozycja w ramach akcji „Strategia-31”. Każdego 31. dnia miesiąca domagali się tu przestrzegania 31. artykułu konstytucji, gwarantującego wolność słowa. Merostwo nigdy nie wydało na to zgody, więc kilkudziesięcioosobowe zgromadzenia rozpędzał OMON, siły specjalne milicji. Zdjęcia z tych akcji regularnie drukowały zagraniczne media, więc plac zamknięto „dla rekonstrukcji”. Zajęła pięć lat.


Do kina, nie na wiec
Z 23-letnim Vladem spotykam się z kolei w Redakcji, jednym z modniejszych moskiewskich lokali w centrum. W hipsterskich ciuchach pasuje do tego miejsca jak ulał: połowa klientów wygląda jak przeniesiona z berlińskiego Kreuzbergu. Tyle że za trzy dni Vlad naprawdę przeprowadza się do Berlina. Zaczyna magisterkę na Uniwersytecie Technicznym i mówi, że nie ma zamiaru wracać do Rosji.


– Jestem po dobrej uczelni, znam języki, więc mógłbym się tu dobrze ustawić. Ale nie chcę żyć w kraju, gdzie nie mam pewności co do najbliższej przyszłości – mówi, popijając piwo. – Najpierw przepisy przeciw mediom, potem gejom. Nie wiadomo, co wymyślą jutro. Masz poczucie, że nawet najbardziej absurdalna decyzja władz przejdzie bez problemów, a ty nie masz żadnego wpływu na cokolwiek – wyjaśnia.


W ciągu ostatnich dwóch lat Rosję opuściło wielu opozycyjnych dziennikarzy, polityków i ekonomistów. Na przykład Galina Tymczenko, była redaktor naczelna portalu Lenta.ru, zwolniona w marcu 2014 r. za obiektywne publikacje na temat Ukrainy, wyjechała ze swoim zespołem na Łotwę, gdzie prowadzi teraz rosyjskojęzyczny portal informacyjny Meduza. Kraj opuścił też Ilja Ponomarjow, jedyny deputowany Dumy, który głosował przeciwko aneksji Krymu (głosów „za” było 455). Krytykujący Putina Siergiej Gurijew, który właśnie został głównym ekonomistą Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju, wyjechał z Rosji już w maju 2013 r., gdy organy ścigania zaczęły łączyć go ze śledztwem w sprawie Yukosu. Takich historii jest coraz więcej.


Gdy pytam Vlada o wiec w Marino, krzywi się. – To był pierwszy mityng Nawalnego w Moskwie w ciągu ostatnich czterech lat, na jaki nie poszedłem – mówi. – Długo nad tym myślałem, ale uznałem, że to bez sensu, bo opozycja i tak nic nie może zmienić. Pójdziemy, pokrzyczymy i tyle, wszyscy rozejdą się do domów.


Vlad: – W 2011 r. władza autentycznie się nas bała, ale opozycja nie wykorzystała swojej szansy. Z protestów wyrzucała nacjonalistów i kiboli, czyli tych, którzy byli gotowi bić się z OMON-em. A bez nich liberałowie chodzili sobie po Moskwie, ale z tygodnia na tydzień było ich coraz mniej. I tak opozycja roztrwoniła wielki potencjał – przekonuje.
Zamiast do Marino, Vlad poszedł na festiwal alternatywnego kina amerykańskiego.


Mówi, że jest mu z tym trochę głupio. Sam przyznaje, że jest w tym coś symbolicznego.


Przywrócone poczucie siły
Pytania o kondycję rosyjskiej opozycji są ważne, bo za niecały rok, we wrześniu 2016 r., odbędą się wybory do parlamentu. A to właśnie fałszerstwa wyborów do Dumy w 2011 r. były iskrą, która wywołała falę „białych protestów”. Głównym źródłem frustracji była wtedy informacja, że Putin wróci na urząd prezydenta, i że zamiana stanowisk premiera i prezydenta z Dmitrijem Miedwiediewem była planowana od lat.


Co mogłoby być podłożem protestów za rok? Niektórzy eksperci wskazują na narastający w Rosji kryzys gospodarczy. Niskie ceny ropy i zachodnie sankcje biją w gospodarkę: rośnie inflacja, a kurs rubla jest nadal słaby. Rząd się spodziewa, że w 2015 r. realne dochody obywateli spadną o średnio 9 proc., ale niezależni ekonomiści podwajają tę liczbę. Z badań Centrum Lewady wynika, że 77 proc. Rosjan widzi kryzys, a większość oczekuje, że potrwa on przynajmniej kilka lat. Jednak nawet odczuwając trudności, Rosjanie na razie nie winią władzy.


– Nastroje są dosyć sprzeczne... – komentuje Gudkow. – Oczekiwania przyszłości są złe i pogarszają się, ale poparcie dla władzy nie spada. Oczywiście to efekt propagandy. Ale to nie wyjaśnia wszystkiego.


– Badania pokazują, że po aneksji Krymu półtorakrotnie wzrosło wśród Rosjan poczucie szacunku do samych siebie. Pojawiło się wrażenie, iż Rosja wstaje z kolan – dodaje Gudkow.


Szef Centrum Lewady wyjaśnia, że w przeszłości poczucie życia w wielkim kraju rekompensowało Rosjanom zależność od władzy i kompleks niższości: – Putin znów dał im to poczucie życia w imperium, wielkim kraju demonstrującym swoją siłę przeciw Zachodowi.


Dwunastu z partii Parnas
Na spotkaniu młodzieżówki Parnasu, w siedzibie partii, spotykam tę garstkę młodych, która chce działać. Zorganizowali się po zabójstwie Niemcowa, ale w pół roku zebrali tylko... 12 członków. Wśród nich jest Dmitrij, który przyprowadził dziś nową osobę.


Na środek małej sali konferencyjnej wychodzi Anatolij, 23-latek w czarnej skórzanej kurtce. W rękach nerwowo ściska mały czerwony notes, na który zerka, przedstawiając się. Studiuje politologię na Uniwersytecie Łomonosowa. Tak jak jego cały wydział, jeszcze do niedawna popierał władzę i w zeszłym roku świętował aneksję Krymu. Wszystko się zmieniło, mówi, gdy 27 lutego zamordowano Niemcowa.


Anatolij zapamiętał tę datę: to były jego urodziny. Trzy dni później, na spacerze z dziewczyną, przypadkowo trafił na most, na którym zginął Niemcow. Dziś, po pół roku, Anatolij nie może znieść faktu, że prawdziwi zleceniodawcy nie zostali wykryci, a w areszcie siedzi tylko kilku Czeczenów, wykonawców zabójstwa. Na pytania o gotowość do działania zapewnia, może trochę nad wyraz, że jeśli będzie trzeba, to poświęci nawet swoje studia.
Prowadzący spotkanie uśmiecha się pobłażliwie i każe mu siadać.


Pierwsza część zebrania przebiega na dyskusji, jak się ustosunkować do powstającej właśnie młodzieżówki Partii Progresu Nawalnego. Bo chociaż Parnas i Partia Progresu zawiązały koalicję wyborczą, to poza kampanią walczą ze sobą o coraz bardziej kurczący się opozycyjny elektorat. To napięcie słychać podczas dyskusji. – Oni nawet nie mają partii! – rzuca ktoś na sali. – Ale my nie mamy Nawalnego! – pada odpowiedź.


Nawalny to najbardziej rozpoznawalny i charyzmatyczny polityk opozycji. Ale to Parnas jest partią z krwi i kości, z ponad 20-letnią historią i strukturami niezbędnymi przy zbieraniu podpisów. Jedni potrzebują drugich, choć woleliby działać sami. A przy tym sondaże Centrum Lewady dają Nawalnemu 2 proc., zaś Parnasowi mniej niż 1 proc. społecznego poparcia.


Po pół godzinie dyskusja kończy się postanowieniem, żeby najpierw wysłuchać propozycji nowej młodzieżówki: niech przyjdą i powiedzą, co ich interesuje.


Gdy Anatolij pyta Dmitrija, po co tyle dyskutować, zamiast się zjednoczyć i skupić na wspólnej sprawie, ten ucina: – To niemożliwe, zobaczysz.


Gdy z kolei ja naiwnie pytam Dmitrija o siłę opozycji, odpowiada: – Tak, ludzie są rozczarowani naszymi możliwościami. Ale to ważne, aby mała grupa pozostawała aktywna i była gotowa do działania, gdy przyjdzie czas.


„Nie tego oczekiwałyśmy”
Demonstracja w Marino kończy się po dwóch godzinach. Kilka tysięcy ludzi w błyskawicznym tempie rozchodzi się do metra, jakby tylko czekali na ten koniec. Jest już ciemno. Wolontariusze zbierają flagi i opierają o barierki. Po kilkunastu minutach na miejscu zostaje tylko garstka ludzi.


Pustym chodnikiem powoli wracają dwie dziewczyny i chłopak. Diana i Weronika, 22-letnie studentki, na demonstrację opozycji przyszły dziś po raz pierwszy. Mają na sobie duże żółte koszulki z twarzą prezydenta i tekstem „Putin złodziej”. Wzór ściągnęły z internetu, wydrukowały go same. Teraz chowają je do plecaków. – Lepiej nie wchodzić z nimi do metra – tłumaczy Daria.


Tymczasem Weronika dyskutuje o proteście z Germanem, 30-letnim inżynierem. Właśnie się poznali. – Nie było żadnego buntu, żadnej złości – zaczyna niepewnie. – Oglądałyśmy wcześniej na YouTube filmy z placu Błotnego. Nie tego się tu spodziewałyśmy – mówi zawiedziona.


– Dziewczyny, przecież nie ma sensu robić teraz wielkich nielegalnych akcji – odpowiada German, a mnie się wydaje, że słyszę Dmitrija. – Nasze zadanie na teraz to udowadniać ludziom, że jesteśmy odpowiedzialni i działamy zgodnie z prawem. A przede wszystkim mówić im prawdę o tym, co się dzieje naokoło.


– I co, myślisz, że to wystarczy? – pyta Weronika. Nie otrzymuje odpowiedzi, bo rozmowę przerywa dzwonek jej telefonu. To mama.


– Spokojnie, nikt nas nie aresztował – mówi Weronika do słuchawki, nie czekając na pytanie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2015