Wojna sprawia, że Zachód zmienia się radykalnie

Rzeczywistość przyspieszyła. To, co pół roku temu było nie do wyobrażenia, staje się faktem.

04.07.2022

Czyta się kilka minut

Drzewa pozbawione liści po rosyjskim ataku rakietowym. Serhijiwka w obwodzie odeskim, 1 lipca 2022 r. / MAKSYM VOITENKO / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES
Drzewa pozbawione liści po rosyjskim ataku rakietowym. Serhijiwka w obwodzie odeskim, 1 lipca 2022 r. / MAKSYM VOITENKO / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES

Koniec czerwca stał pod znakiem ważnych decyzji gremiów zachodnich. Miały być one reakcją na wyzwanie spowodowane największą od trzech pokoleń wojną na kontynencie europejskim.

Najpierw, 23-24 czerwca, szczyt Rady Europejskiej w Brukseli zgodził się na przyznanie Ukrainie oraz Mołdawii statusu państw kandydujących do Unii. Chwilę później, 28-30 czerwca, w Madrycie obradował najważniejszy od dekad szczyt NATO. Zatwierdził on nową strategię Sojuszu, uznającą Rosję za największe zagrożenie dla jego bezpieczeństwa. Uzgodniono też rozszerzenie obecności NATO na jego wschodniej flance.

Unijna ofensywa Kijowa

Mijał piąty dzień rosyjskiej inwazji na Ukrainę, gdy 28 lutego prezydent Wołodymyr Zełenski zdecydował się na krok, który na pierwszy rzut oka wydawał się szaleńczy. Kijów złożył wniosek o członkostwo w Unii Europejskiej – na co przecież nie decydował się przez długie osiem lat, które minęły po rewolucji godności na Majdanie. Wcześniejsze sygnały płynące z Brukseli oraz z większości kluczowych państw unijnych nie pozostawiały bowiem wątpliwości, że jest na to zbyt wcześnie.

Tym razem władze ukraińskie świetnie wyczuły koniunkturę zarówno na arenie zagranicznej, jak i wewnętrznej. To drugie było nawet ważniejsze, gdyż Zełenski – mający wyjątkowo rozwinięty słuch społeczny – rozumiał, że w obliczu egzystencjalnego zagrożenia Ukraińcy potrzebują wzmocnienia pozytywnego mitu o „narodzie powracającym do Europy”, aby ostatecznie odciąć się od imperialistycznego sąsiada.

Początkowo ukraiński wniosek nie został potraktowany poważnie. W Europie mało kto wówczas wierzył, że Ukraina może się obronić i zachować suwerenność. Tymczasem im więcej czasu mijało od początku pełnowymiarowej rosyjskiej inwazji, tym bardziej stawało się jasne, że siły ukraińskie mają potencjał do skutecznej obrony. Zarazem poparcie społeczeństwa dla integracji z Unią wzrosło do 87 proc., co jest bodaj najwyższym poziomem w Europie. Przeciwko członkostwu opowiada się dziś zaledwie 4 proc. Ukraińców, podczas gdy jeszcze rok temu odsetek ten wynosił ponad 30 proc.

Konsensus co do integracji ze strukturami europejskimi, a także euroatlantyckimi (76 proc. ukraińskich respondentów popiera wejście do NATO, 10 proc. jest przeciwko) panuje w każdym regionie Ukrainy – także na wschodzie i południu, co jest zmianą iście rewolucyjną. Niech to będzie miarą przewrotu, który w ukraińskich głowach wywołał Kreml swoją decyzją, aby „pełzającą” przez osiem lat wojnę w Donbasie rozszerzyć na całą już Ukrainę.

Przełamany sceptycyzm, ale…

Kijów postanowił więc wykorzystać koniunkturę międzynarodową i uzyskać status kandydacki, którego odmawiano mu przez wiele lat.

A jednak – wbrew pozorom – również i teraz nie było to wcale przesądzone. Wiele państw unijnych – m.in. Niemcy, Francja, Austria, Szwecja i Dania – pozostawało mniej lub bardziej otwarcie sceptycznych co do uznania europejskich aspiracji Ukrainy. Samo poparcie ze strony Polski i innych państw naszego regionu było niewystarczające.

Sprawę przesądziła dopiero deklaracja kanclerza Scholza i prezydenta Macrona, wygłoszona podczas ich wizyty w Kijowie (wspólnie z liderami Włoch i Rumunii). Skoro Berlin i Paryż uznały, że Ukrainie należy się status kandydacki, to trudno było zakładać, że okoniem stanie któreś z mniejszych państw.

Kijów mógł odtrąbić „historyczny sukces”, którego waga – w realiach wojennych zmagań – jest niebagatelna. Podnosi bowiem morale społeczeństwa ukraińskiego, pokazując, że Ukraina ma swoje miejsce w Europie.

Jednak patrząc realistycznie, droga do członkostwa jest bardzo daleka. Najpierw trzeba rozpocząć rozmowy akcesyjne, otworzyć kilkadziesiąt rozdziałów negocjacyjnych i przeprowadzić fundamentalne zmiany w większości aspektów funkcjonowania państwa. A zanim się to stanie, niezbędne jest wygranie wojny.

Nie należy mieć też złudzeń – większość państw Unii wcale nie czeka z otwartymi ramionami na Ukrainę. Już sam fakt, że uzyskała ona status kandydacki po tak wielu latach zabiegów, jest wiele mówiący.

Traktaty europejskie stanowią, że do Unii może przystąpić każdy kraj europejski szanujący wartości demokratyczne. Głównym argumentem przeciwko Ukrainie była „niegotowość” do złożenia wniosku. Teraz w retoryce m.in. Berlina słychać, że przed kolejną falą rozszerzenia Unii musi nastąpić przykładowo reforma jej systemu głosowania (czyli rezygnacja z systemu opartego na zgodzie wszystkich).

Mnożenie takich i podobnych warunków to sposób na blokowanie akcesji Ukrainy czy państw Bałkanów Zachodnich. Wielu z największych unijnych graczy zdaje sobie sprawę, że ukraińskie członkostwo w fundamentalny sposób zmieniłoby obecny układ sił na korzyść regionu Europy Środkowej – i na niekorzyść tzw. starych członków.

Wygrać wojnę

Są to jednak rozważania na odległą przyszłość. Dzisiaj Ukraina wciąż walczy z nacierającymi siłami rosyjskimi, a końca wojny nie widać.

Po tygodniach walk Rosjanie zdobyli Siewierodonieck, naciskają na Łysyczańsk i opanowanie przez nich całości obwodu ługańskiego wydaje się już tylko kwestią czasu. Ciężkie walki trwają również w pozostałej części Donbasu. Codziennie dochodzi też do rosyjskich ataków rakietowych na cele w różnych ­regionach całej Ukrainy. 27 czerwca rakieta trafiła w centrum handlowe w Krzemieńczuku, zabijając bądź raniąc prawie stu ludzi. W miniony piątek, 1 lipca, kolejne rakiety uderzyły w bloki mieszkalne w Odessie; kilkudziesięciu cywilów zginęło lub odniosło rany. Potwierdza to, że Rosja nie rezygnuje z ataków o charakterze terrorystycznym, wymierzonych w ludność cywilną.

Kijów regularnie skarży się na niewystarczające dostawy ciężkiego uzbrojenia z Zachodu. Zarazem armia ukraińska dokonuje cudów męstwa, starając się utrzymać pozycje w obliczu tak nierównego potencjału, gdy idzie o artylerię, czołgi i lotnictwo. Nieprzypadkowo właśnie teraz, w obliczu intensywnej rosyjskiej ofensywy w powietrzu, prezydent Zełenski co i rusz apeluje o dostarczenie jego krajowi systemów obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej. Ważnym sukcesem Ukrainy jest doprowadzenie do wycofania garnizonu rosyjskiego z Wyspy Wężowej – ważnej strategicznie, gdyż położonej w pobliżu Odessy.

Odpowiedź na stawiane przez chyba wszystkich pytanie, jak długo może potrwać ta wojna, zależy w dużej mierze od tego, jak szybko i w jakich ilościach państwa zachodnie będą mogły (i chciały) dostarczyć Ukrainie właśnie artylerię, broń przeciwlotniczą, czołgi, wozy bojowe, amunicję oraz inne zaopatrzenie, jak np. paliwo czy wsparcie dla szpitali wojskowych, które w coraz szybszym tempie zapełniają się rannymi.

Bez wszystkich tych dostaw siły ukraińskie nie będą w stanie stawiać skutecznego oporu agresorowi, nie mówiąc już o przejściu do kontrataku i wyzwoleniu okupowanych terenów.

„Najważniejsze i bezpośrednie zagrożenie”

W cieniu trwającej wojny odbywał się oczekiwany od dawna szczyt Sojuszu Północnoatlantyckiego.

Jeszcze przed rosyjską inwazją z 24 lutego wiadomo było, że w Madrycie zostanie przyjęta nowa koncepcja strategiczna NATO – było to nieuniknione w obliczu wydarzeń z ostatnich ośmiu lat (aneksja Krymu, wojna w Donbasie). Natomiast jej kluczowe zapisy zostały w ostatnich miesiącach wzmocnione. Teraz dokument stawia sprawę jasno: „Rosja jest najważniejszym i bezpośrednim zagrożeniem dla bezpieczeństwa Sojuszu oraz pokoju i stabilności na obszarze euroatlantyckim”. Biorąc pod uwagę, że w poprzedniej strategii z 2010 r. za główne zagrożenie uznano terroryzm, z Moskwą zaś zamierzano budować partnerstwo, mamy do czynienia ze zmianą fundamentalną – nawet jeśli w obecnej sytuacji naturalną.

Aby nie było wątpliwości, w nowej strategii mowa jest też o tym, że NATO nie szuka konfrontacji z Rosją i nie stanowi dla niej zagrożenia. Zarazem jednak obiecuje odpowiedź na rosyjskie zagrożenie i na wrogie działania, w tym poprzez wzmocnienie obrony i odstraszanie.

Jednak z punktu widzenia najbardziej zagrożonych sojuszników, czyli państw bałtyckich, Polski i innych krajów wschodniej flanki, ustalenia szczytu – choć idące w dobrą stronę – są niewystarczające.

Stany Zjednoczone, bez których Europa nie byłaby w stanie zapewnić sobie bezpieczeństwa, zapowiedziały zwiększenie swoich sił w Europie (prawdopodobnie do 100-120 tys. żołnierzy), a liczebność natowskich sił wysokiej gotowości, wykorzystywanych w razie zagrożenia, ma wzrosnąć z 40 tys. do 300 tys. ludzi. Z punktu widzenia Polski kluczowa jest decyzja o umieszczeniu części dowództwa V Korpusu armii amerykańskiej w Poznaniu wraz z batalionem wsparcia. Choć polskie oczekiwania były dalej idące, i tak oznacza to pierwszą stałą (a nie rotacyjną) obecność USA na polskim terytorium. Ponadto do Rumunii ma trafić dodatkowo brygada wojsk lądowych, a do Niemiec i Włoch kolejne elementy systemu obrony powietrznej.

Długa konfrontacja

Rozczarowani mogą być Bałtowie, którzy zabiegali o znaczące zwiększenie wojskowej obecności sojuszników na swoim terytorium, co udało się tylko częściowo. Stało się tak, choć przed szczytem władze trzech państw bałtyckich postawiły na alarmistyczną retorykę – co najlepiej oddają słowa premier Estonii Kaji Kallas, że w wyniku działań rosyjskich jej kraj „może zostać wymazany z mapy”.

Ważne jest również wycofanie przez Turcję weta w sprawie zaproszenia Finlandii i Szwecji do Sojuszu. Nie oznacza to jeszcze automatycznie przyjęcia obu tych państw – proces ratyfikacji przez obecnych członków NATO zajmie wiele miesięcy. Niewątpliwie jednak obecność Finów i Szwedów znacząco zwiększy bezpieczeństwo obszaru Morza Bałtyckiego, w tym przede wszystkim Litwy, Łotwy i Estonii.

Dla Kijowa ważne jest potwierdzenie przez szczyt NATO dalszego wzrostu wsparcia w formie dostaw uzbrojenia i szkoleń. Odpowiedzialne za to będą jednak poszczególne państwa, a nie Sojusz jako taki. Słowa prezydenta Joego Bidena w Madrycie – o dalszym wspieraniu Kijowa aż do zwycięstwa – są istotnym sygnałem, że Waszyngton wciąż jest gotów nieść pomoc Ukraińcom. Nie ma natomiast mowy o ewentualnym przyszłym członkostwie Ukrainy. Jest jasne, że dopóki trwa wojna, temat nie istnieje.

Ustalenia madryckie potwierdzają, że NATO przygotowuje się do długiej konfrontacji z agresywną Rosją, licząc się z tym, że działania militarne mogą się rozlać poza Ukrainę. Moskwa jest – słusznie – traktowana jako przeciwnik nieprzewidywalny. Szczególnie że z Kremla płyną wojownicze sygnały, które nie pozostawiają wątpliwości, iż jego celem jest nie tylko zawładnięcie Ukrainą, ale też gruntowna przebudowa systemu bezpieczeństwa w Europie zgodnie z rosyjskim ultimatum z grudnia 2021 r. Rosja chce, aby państwa wschodniej flanki były strefą buforową.

Trudniej o jedność

Kluczowym arsenałem rosyjskim pozostaje wojenna retoryka. Propagandowe media oraz politycy z Kremla regularnie straszą Europę rozpętaniem konfliktu na dużą skalę i możliwością użycia broni nuklearnej. Na lidera agresywnej narracji wyrósł były prezydent Dmitrij Miedwiediew, który okazuje się „godnym” następcą zmarłego niedawno Władimira Żyrinowskiego – miał on ugruntowaną opinię największego klauna rosyjskiej polityki.


Czytaj także: Ukraina się broni, ale za coraz wyższą cenę. Ludzie na tyłach drżą o bliskich na froncie.


 

Prowadząc działania wojenne na Ukrainie i regularnie strasząc Europę, Rosjanie stawiają zarazem na postępujące zmęczenie Zachodu wojną. Niestety Kreml nie jest bez szans. Rosnące ceny energii, możliwy deficyt gazu i węgla, wysoka inflacja i wzrost cen – wszystko to sprawia, że w zamożnych społeczeństwach zachodnioeuropejskich narasta przekonanie, iż wojnę trzeba zakończyć możliwie szybko. Nawet za cenę ukraińskich ustępstw – i to, w opinii niektórych, nie tylko terytorialnych, lecz także dotyczących jej niezależności od Rosji.

O ile w Polsce i państwach bałtyckich powszechne jest przekonanie, że jest to również „nasza wojna” – gdyż jej skutki dotykają nas w bardzo wielu wymiarach – o tyle w Niemczech czy Francji sytuacja jest diametralnie inna. Wciąż brakuje tam zrozumienia, że chodzi nie tylko o Ukrainę, lecz że to stawka o wiele wyższa – jest nią przyszłość porządku międzynarodowego.

Rosyjskie „niespodzianki”

Kreml próbuje wzmacniać te tendencje, choć – na szczęście – wiele jego działań przynosi efekt dokładnie odwrotny do zamierzonego. Codziennie rosyjskie ataki na cele cywilne na Ukrainie sprawiają, że wojna pozostaje czołowym tematem w mediach zachodnich, dobijając się do zachodnich sumień. Z kolei działania Gazpromu, ograniczające dostawy gazu dla odbiorców unijnych (w przypadku Niemiec i kilku innych państw spadły one w ostatnich tygodniach o 40 proc.), nie tyle wywołują gotowość do „dogadania się”, lecz potwierdzają, iż kraje długo postrzegane jako „tradycyjnie rusofobiczne” – zwłaszcza Polska i Bałtowie – miały wiele racji, ostrzegając w minionych latach przed rosyjskim zagrożeniem.

Elity i społeczeństwa zachodnioeuropejskie nie mogą się nadziwić, że Moskwa, robiąc Zachodowi kolejne „niespodzianki”, zdecydowała się działać – jak jest to postrzegane – wbrew własnym interesom. Raz jeszcze dowodzi to, że niemal nierozwiązywalnym problemem jest nieumiejętność postrzegania Rosji taką, jaką ona jest, a nie taką, jak wciąż wyobraża sobie wielu Europejczyków.

Możemy być pewni, że w kolejnych miesiącach Rosjanie postarają się maksymalnie utrudnić życie społeczeństwom zachodnim, w tym – co jest coraz bardziej prawdopodobne – wstrzymując dostawy gazu. Instrument energetyczny jest bowiem jedynym (jeśli nie liczyć tego militarnego), który Moskwa posiada wobec Europy. I jak już pokazała, nie zawaha się go użyć.

Po pierwsze, konsekwencja

Za sprawą rosyjskich działań Europa znalazła się w wyjątkowo niebezpiecznym momencie. Słowa premiera Hiszpanii, który na szczycie NATO mówił, iż widzimy „tektoniczne zmiany w porządku międzynarodowym”, dowodzą, że właściwie wszyscy są dziś świadomi wyzwań, przed jakimi stanął Zachód. Inna sprawa, że trudno o jedną receptę na podołanie zagrożeniom i rozwiązanie problemów wywołanych przez Moskwę. A można mieć pewność, że nie jest to koniec, lecz dopiero początek radykalnych zmian.

Europa jest bowiem w punkcie zwrotnym: system międzynarodowy podlega głębokim zmianom, zmierzając w stronę nowej epoki politycznej. Jej ostateczny kształt i treść wciąż są niejasne i będą uzależnione od stopnia determinacji Zachodu w obronie Ukrainy. Jeśli Europa ma wyjść obronną rękę z obecnego kryzysu, niezbędna jest też konsekwencja w działaniu. Rosja zakłada, że swoimi działaniami militarnymi i pozamilitarnymi zmęczy w końcu Europejczyków, a tym samym – mimo wysokiej ceny – osiągnie zwycięstwo. Z historii wiadomo, że Rosjanie umieją działać konsekwentnie.

Ważnym punktem wyjścia są słowa prezydenta Bidena z Madrytu, że „atak na jedno z państw jest atakiem na nas wszystkich”, i że „będziemy bronić każdego cala terytorium NATO”. W ostatnich miesiącach słychać je było kilkukrotnie i dobrze, że one powracają. Polityka skutecznego odstraszania jest niezbędna, aby w Moskwie nikt nie uznał, iż można zaryzykować i przetestować gotowość NATO do zrealizowania tych deklaracji.

Od Madrytu po Odessę

Rosja liczy się bowiem tylko z silnymi i pogardza słabymi. Jak długo będzie uznawać, iż Zachód pozostaje jednością w sprawach fundamentalnych, tak długo nie zaryzykuje bezpośredniego starcia militarnego.

Wciąż jednak będzie podrywać jedność Zachodu i generować dla niego rozliczne problemy, gospodarcze i w efekcie społeczne. Trzeba być gotowym, aby im przeciwdziałać – równocześnie zwiększając wysiłek na rzecz ukraińskiego zwycięstwa w wojnie. Nigdy wcześniej w historii przyszłość porządku międzynarodowego w Europie nie kształtowała się na wschód od linii Dniepru. Czyż jest lepsze potwierdzenie, że Ukraina zasługuje na pełne uznanie jej ambicji? Zarówno tych unijnych, jak też tych zupełnie elementarnych – jak wybór własnej drogi, życie w wolności i demokracji.

Im szybciej zachodnioeuropejskie społeczeństwa zrozumieją, że stabilność kontynentu zależy nie tylko od sytuacji na Półwyspie Iberyjskim, w delcie Dunaju, nad Wisłą i w okolicach estońskiej Narwy, ale również w Krzemieńczuku czy Odessie, tym bezpieczniejsi będziemy my wszyscy. ©

Tekst ukończono 1 lipca.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich im. Marka Karpia w Warszawie. Specjalizuje się głównie w problematyce politycznej i gospodarczej państw Europy Wschodniej oraz ich politykach historycznych. Od 2014 r. stale współpracuje z "Tygodnikiem Powszechnym". Autor… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Punkt zwrotny Europy