NATO wraca z dalekiej podróży

Justyna Gotkowska, wicedyrektorka Ośrodka Studiów Wschodnich: Dla Kremla NATO nigdy nie przestało być wrogiem numer jeden. To Zachód w pewnym momencie polubił wizję, że Rosja mu już nie zagraża.

05.03.2024

Czyta się kilka minut

Manewry wojsk NATO w Żaganiu. 18 czerwca 2015 r. / fot. Sean Gallup / Getty Images
Manewry wojsk NATO w Żaganiu, 18 czerwca 2015 r. / Fot. Sean Gallup / Getty Images

Marek Rabij: Rozmawiamy w chwili, gdy z NATO wita się Szwecja. Liczba członków sojuszu wzrosła do 32, z czego już 18 deklaruje, że w tym roku osiągnie lub przekroczy uzgodniony próg wydatków na obronność w wysokości 2 proc. PKB. Z kolejnych stolic płyną zapewnienia o solidarności sojuszniczej. A Donald Trump mówi, że NATO się kończy.

Justyna Gotkowska: Mamy rzeczywiście rozchwianą dyskusję o przyszłości NATO i bezpieczeństwie wschodniej flanki. Rozpatrujemy scenariusze, kiedy i jak Rosja nas zaatakuje. Emocje są duże i w Polsce, i w Europie.

A co naprawdę się za nimi kryje?

Uważam, że obecnie NATO skutecznie powstrzymuje Rosję od agresywnych działań wobec swoich członków. Sojusz wrócił na ścieżkę obrony i odstraszania. Ten proces zaczął się jeszcze w 2014 r., po aneksji Krymu, ale po 24 lutego 2022 r. cała aktywność NATO skupiła się już wokół wzmacniania obrony zbiorowej. Mamy powrót do regionalnych planów obronnych, trwa reforma struktur sił sojuszniczych i dowodzenia. Na wschodniej flance już teraz stacjonuje blisko 20 tysięcy natowskich i amerykańskich żołnierzy. Nigdy nie było ich tutaj więcej. Poza tym nadal mamy silną współpracę transatlantycką i jedność sojuszu. Oczywiście, borykamy się z masą problemów, część krajów nadal nie wydaje na obronność tyle, ile powinna, ale z naszej środkowoeuropejskiej perspektywy najważniejsza jest zmiana kierunku myślenia wewnątrz sojuszu. NATO nazwało wreszcie po imieniu największe zagrożenie, jakim jest dla niego Rosja.

Przecież w czasach zimnej wojny nie budziło to wątpliwości.

Ale po jej zakończeniu kraje członkowskie uwierzyły, że z Rosją da się ułożyć co najmniej poprawne stosunki sąsiedzkie. Pojawiały się nawet postulaty włączenia jej w struktury sojusznicze. NATO powróciło więc z dalekiej podróży, bo dziś nazywa Rosję autokracją, która stanowi zagrożenie, zwłaszcza dla krajów wschodniej flanki. Za tym idą konkretne działania. Dopóki sojusz zwiększa swój potencjał wojskowy i stanowi jedność politycznie, Rosja nie odważy się zaryzykować z nim konfliktu.

Nie mówimy o odstraszaniu, które na razie sprowadza się wyłącznie do deklaracji? Sojusznicy zobowiązali się np. do stworzenia korpusu obrony zbiorowej, na który składałoby się do 100 brygad wojsk lądowych, 1500 samolotów i 250 okrętów. To duże siły.

Tak. 300 tysięcy żołnierzy gotowych do działania w ciągu miesiąca i kolejne pół miliona do zmobilizowania w ciągu półrocza.

Na papierze.

I tak, i nie. To cel, który sobie postawiliśmy zaledwie dwa lata temu, podczas szczytu w Madrycie. W skład tych sił wejdą więc zarówno istniejące już oddziały, jak i te, które kraje sojusznicze dopiero utworzą, wyposażą i wyszkolą. Część istniejących brygad czeka na żołnierzy i nowy sprzęt, także dlatego, że stary – np. z Polski – pojechał służyć Ukraińcom. Za jakieś trzy lata, jeśli oczywiście sojusznicy poważnie podejdą do swoich deklaracji, ten potencjał będzie już widoczny. Również dla Rosji.

Umówiliśmy się w NATO na te 300 tysięcy za trzy lata?

Niestety, w dokumentach nie ma takiej cezury. One poza tym są tajne. Możemy się domyślać, że mówią o konieczności jak najszybszego zwiększenia potencjału odstraszającego całego sojuszu. Niektóre kraje wypełnią swoje zobowiązania szybciej, innym może to zająć więcej czasu.

Wspomniane przez Panią trzy lata to perspektywa, którą przeciętny polityk w zachodniej demokracji bierze jeszcze pod uwagę. Ale pięć? Dziesięć? Większość klasy politycznej takie wyzwania traktuje równie poważnie jak zapobieganie katastrofie klimatycznej.

Wiem, że to nie brzmi jak konkret, ale jeśli porównamy obecną sytuację do tej, w której NATO znajdowało się, powiedzmy, pięć lat temu, widać przełom.

Najsilniej zmotywowane są oczywiście państwa wschodniej flanki, czyli głównie my, kraje bałtyckie, Rumunia oraz Finlandia i Szwecja. Tu próg 2 proc. PKB w wydatkach na wojsko przekroczono, większość krajów zbliża się do 3 proc., a Polska przebiła 4 proc. Im dalej od Rosji, tym mniejsza motywacja do przyspieszenia, ale nawet tam powszechne jest już przekonanie, że w NATO nie da się dłużej funkcjonować na gapę, przede wszystkim kosztem USA.

Jednak prócz politycznej presji sojusz nie ma narzędzi do dyscyplinowania krajów, które ciągną się w ogonie.

Kto jest największym maruderem?

Nie ma publicznych informacji, co i w jakich ilościach poszczególne kraje zadeklarowały do wspólnej puli sił i jak sobie radzą z realizacją obietnic. Wiadomo za to, że wielką niewiadomą dla Europy są wybory w USA. Czy po zwycięstwie Donald Trump będzie tylko naciskać na zwiększenie burden sharing, czyli na większy wkład sojuszników europejskich w działanie NATO? To by wyszło sojuszowi tylko na zdrowie. A jeśli zacznie podważać sens jego istnienia? Jak Stany Zjednoczone zareagują na ewentualne agresywne działania Rosji na wschodniej flance, zwłaszcza gdyby w tym czasie musiały zaangażować się militarnie w Azji Wschodniej?

Znaczące pęknięcie w sojuszniczej jedności będzie dla Moskwy zaproszeniem do agresji na kraje naszego regionu. Kreml uznaje sojusz za głównego wroga. Kraje Europy Zachodniej i USA po rozpadzie Związku Radzieckiego długo łudziły się, że Rosja nie jest groźna, że można ją ucywilizować poprzez wciągnięcie we współpracę w bezpieczeństwie czy gospodarce. Żadne państwo partnerskie nie zostało przez sojusz tak wyróżnione, jak Rosja. Mieliśmy Radę NATO-Rosja. Do koncepcji strategicznych sojuszu wpisano nawet, że Moskwa traktowana jest jako partner. Przykładem tej polityki było memorandum budapeszteńskie z 1994 r., kuriozalny z dzisiejszego punktu widzenia dokument, podpisany w zamian za rezygnację Kijowa z broni jądrowej, w którym gwarantami integralności terytorialnej Ukrainy obok USA i Wielkiej Brytanii była właśnie Rosja.

Z tamtych czasów pochodzi również dokument, z którym wciąż mamy na wschodniej flance NATO duży kłopot. Mam na myśli Akt Stanowiący NATO-Rosja z 1997 r. Sojusz zobowiązał się w nim, że nie będzie utrzymywać na wschodniej flance znaczących sił i nie umieści tam broni jądrowej. Był to swoisty ukłon w stronę obaw Moskwy związanych z planowanym rozszerzeniem, tyle że wówczas Rosja nie groziła nikomu wojną. Dziś pierwszej części postanowień tego Aktu Sojusz nie uważa już za obowiązującą, gorzej z drugą. To, że część sojuszników nie chce wyrzucić tego dokumentu całkowicie do kosza, jest niepokojące.

Warszawa chciałaby dołączyć do programu Nuclear Sharing. Polega on w skrócie na tym, że amerykańskie taktyczne głowice jądrowe są składowane w niektórych krajach NATO i przenoszone przez europejskie samoloty. Decyzja o ich użyciu zapada w sojuszu, ale ostateczny głos ma Waszyngton.

Rozmieszczenie amerykańskiej broni jądrowej na wschodniej flance jest dziś dla części sojuszników, w tym USA i Niemiec, trudne do wyobrażenia. Niektórzy wychodzą z założenia, że z Rosją trzeba będzie kiedyś siąść do stołu i zakończyć wojnę na Ukrainie, a ocalałe resztki Aktu Stanowiącego będą dobrym punktem wyjścia do rozmów o europejskim bezpieczeństwie.

O ile Rosjanie zechcą rozmawiać.

Im słabsze politycznie i wojskowo będzie NATO, tym dalej iść będą rosyjskie żądania i tym bardziej Rosja będzie skłonna do agresywnych działań wobec naszej części Europy. Rosjanie długo jeszcze nie odbudują potencjału wojskowego na tyle, żeby ryzykować pełnoskalową wojnę ze zjednoczonym sojuszem. Myślę, że w Moskwie zdają sobie sprawę, iż taki konflikt jest dla nich nie do wygrania. Dlatego Kreml będzie grać na rozłamy w NATO, testować jego jednomyślność, wzbudzać napięcia.

Jeśli dobrze interpretuję Pani słowa, mamy więc do czynienia z trzema poziomami bezpieczeństwa, które – w zależności od rozwoju sytuacji – może zapewnić nam NATO. Pierwszy, z USA w roli głównej i powoli nadrabiającymi Europejczykami.

Tu jesteśmy bezpieczni. Rosja nie odważy się zaatakować, a jeśli już, to atak na jednego członka jest atakiem na całe NATO, reszta broni napadniętego. Żadne wysyłanie konserw nie wchodzi w rachubę. Po to właśnie odtwarzamy natowskie planowanie obronne. W sojuszu panuje dziś zgoda, że inna interpretacja artykułu 5. stawia pod znakiem zapytania sens istnienia NATO.

Drugi – to scenariusz, w którym USA wycofują się na dalszy plan, ale reszta sojuszu murem stoi za wschodnią flanką.

Tutaj mamy już mniej powodów do spokoju, ale mimo wszystko potencjał odstraszający sojuszu ze zmniejszoną obecnością amerykańską wciąż mógłby działać na Moskwę trzeźwiąco. Oczywiście pod warunkiem drastycznego i szybkiego zwiększenia europejskiego potencjału obronnego i dalszego zapewnienia parasola nuklearnego przez USA.

A jeśli nie, lądujemy wówczas w scenariuszu trzecim. Najgorszym: zredukowana obecność USA w Europie, europejskie NATO słabe, skłócone, wahające się jak interpretować artykuł 5., bo „nie będziemy umierać za Gdańsk”. Albo Tallinn.

Rosja może zdecydować się wtedy np. na ograniczony atak na któreś z państw bałtyckich i zagrozić bronią nuklearną. W NATO rozpoczyna się wówczas dyskusja, czy i jak zareagować. Brak reakcji byłby końcem sojuszu.

W dalszej perspektywie niewykluczony jest też pełnoskalowy rosyjski atak na NATO. Zwłaszcza jeśli Rosja wygra na Ukrainie, odbuduje i wzmocni swoje siły zbrojne. Chiny rzucają za kilka lat wyzwanie USA na Indo-Pacyfiku, a Rosja decyduje się na pełnoskalową wojnę w Europie…

Te scenariusze pokazują pewien paradoks. Gdyby porównać potencjał ludnościowy i gospodarczy Europy i Stanów Zjednoczonych, to USA powinny dziś zabiegać o to, żeby NATO się nie rozpadło. Więcej ludzi i więcej pieniędzy jest wciąż po naszej stronie Atlantyku. Tymczasem w latach 1999-2021 wydatki państw UE na obronność wzrosły o niespełna 20 proc., podczas gdy USA zwiększyły je o 65,7 proc. Nie mówiąc już o Rosji, która budżet na wojsko w tym czasie praktycznie potroiła.

Tyle że NATO służy głównie zapewnieniu bezpieczeństwa Europy, nie Stanów Zjednoczonych. USA, w przeciwieństwie do nas, nie uwierzyły, że historia się skończyła po 1989 r. i można się rozbroić. Waszyngton nie mógł zainkasować dywidendy pokoju, o której mówimy w przypadku Europy. Ameryka jest gwarantem porządku międzynarodowego, który sama współtworzyła, a jednym z jej narzędzi jest siła militarna. Tymczasem Europa w pewnym momencie doszła do wniosku, że może się spokojnie rozwijać pod parasolem amerykańskim. Dziś najgłośniejszym krytykiem tej postawy jest Trump, ale warto przypomnieć, że już w 2011 r. o tym samym mówił Robert Gates, ówczesny sekretarz obrony USA.

Tyle że artykuł 5. uruchomiono dotąd tylko raz. Na wniosek Stanów Zjednoczonych, po atakach z 11 września. Przypomniał o tym niedawno Radosław Sikorski, mówiąc, że po operacji w Afganistanie nikt z sojuszników nie wystawiał Waszyngtonowi faktury za udział w wojnie. Polska straciła w niej 45 obywateli.

Tak, USA wykorzystywały też NATO do wspierania własnych celów politycznych.

To chyba oczywiste.

Ale NATO jest taką instytucją dla wszystkich państw członkowskich. Stany Zjednoczone faktycznie oczekują, że sojusz zaangażuje się w obszarach, które z ich perspektywy są ważne. Oczywiście Waszyngton rozumie, że w tej chwili obrona i odstraszanie Rosji są kluczowe, ale od kilku lat naciska, żeby NATO wsparło USA w rywalizacji z Chinami przynajmniej politycznie i stało się obecne także w regionie Indo-Pacyfiku poprzez wzmacnianie relacji z partnerami takimi jak Korea, Australia, Japonia czy Nowa Zelandia.

Z drugiej strony państwa europejskie korzystają z NATO, starając się wpływać na politykę USA czy realizować własne cele polityczne. Studiując przed laty w Niemczech stosunki międzynarodowe, z niemałym zdziwieniem słuchałam, że tamtejsi studenci uczyli się, że NATO to przede wszystkim forum współpracy politycznej – w ramach sojuszu z USA, a poza nim z Rosją – a nie tylko sojusz wojskowy. Oczywiście to już częściowo nieaktualne.

Jeśli w sojuszu każdy ciągnie materię polityki w swoją stronę, to nie mogę nie zapytać za Kissingerem: do kogo dzwonić, kiedy chce się rozmawiać z NATO?

Nie ma jednego telefonu. To nie Unia Europejska, gdzie mamy uwspólnotowiony wycinek polityki, za który odpowiada Komisja Europejska. W NATO funkcjonuje Rada Północnoatlantycka, czyli najważniejsze gremium w formacie ambasadorów, ministrów czy szefów państw. Szybki telefon można wykonać do sekretarza generalnego, ale kluczowe decyzje w sojuszu muszą zapaść jednomyślnie.

W tej chwili w agendzie europejskiej części NATO pojawił się pomysł wspólnych obligacji wojennych. Niemcy naciskają na budowę europejskiego systemu obrony powietrznej. Nie wydaje się Pani, że za parę lat możemy dziękować Putinowi, że był akuszerem przy narodzinach euroarmii?

Aż tak daleko bym nie szła. Komisja Europejska od kilku lat wspiera wielostronne projekty zbrojeniowe i myśli o wspólnej strategii dla europejskiego przemysłu obronnego, ale euroobligacje wojenne, moim zdaniem, nie przejdą. Poszczególne kraje mają tu zbyt różne priorytety, trudno byłoby uzgodnić, na jakie zbrojenia i do kogo powinny pójść dodatkowe pieniądze. Przełomem byłoby dopiero utworzenie wspólnych unijnych zdolności wojskowych na potrzeby NATO.

Do protokołu rozbieżności dopisałabym jeszcze odmienne postrzeganie bliskości zagrożenia ze strony Rosji. Na wschodniej flance nikogo nie trzeba przekonywać, że Putin nie zawaha się uderzyć w ograniczony sposób nawet za rok, jeśli poczuje naszą słabość. Im dalej jednak na zachód, tym bardziej poczucie realności zagrożenia słabnie. Stąd też to hamletyzowanie nad wydatkami na wojsko, pomocą dla Ukrainy, przeciąganie rozmów o zwiększeniu produkcji amunicji. Politycy w Europie Zachodniej, w odróżnieniu od kolegów z flanki wschodniej, nadal nie wierzą w to, że świat się diametralnie zmienił. Nie twierdzą już, że Rosja to kraj jak każdy inny, ale część wciąż liczy, że da się uregulować konflikt na Ukrainie i dogadać z Moskwą. Również wśród państw regionu nordycko-bałtyckiego widzimy różnice postaw, nawet tak nieoczywiste jak w przypadku Finlandii i Norwegii.

Oba kraje graniczą z Rosją, przy czym fiński odcinek jest prawie siedmiokrotnie dłuższy. Finlandia była też częścią imperium rosyjskiego. Norwegia tego uniknęła.

I dlatego Norwegowie uważają, że próg 2 proc. PKB w wydatkach na wojsko mogą osiągnąć dopiero w roku 2026. Finlandia w tym czasie dobije zapewne do 3 proc.

Powinniśmy zatem w Polsce zacieśniać współpracę z tymi, którzy obronność traktują poważnie i podzielają nasze oceny skali zagrożenia ze strony Rosji. Zawiązać taki sojusz w sojuszu.

To się już dzieje. Polska opiera swoje bezpieczeństwo na bliskiej współpracy z USA. Członkostwo w NATO nie wyklucza zacieśniania współpracy z innymi członkami. Sojusz wręcz takie inicjatywy wspiera. Przykładem wspólne nabywanie zdolności, uzupełnianie ich braków poprzez współpracę wojskowo-zbrojeniową. Kilku członków NATO przed paroma laty umówiło się przykładowo na wspólne zakupy i współużytkowanie floty tankowców powietrznych.

A mamy w NATO wspólną infrastrukturę? Coś, co należy w równym stopniu do wszystkich?

Oczywiście. Dobrem wspólnym jest flota samolotów wczesnego ostrzegania AWACS. Jest też wspólny system rozpoznania bazujący na amerykańskich dronach Global Hawk z bazą na Sycylii. Rosja takich wydatków nie ma z kim dzielić, dlatego w tym roku na wojsko wyda aż 7 proc. PKB. Oczywiście kosztem innych obszarów, w tym wydatków socjalnych.

W NATO wspólny mamy też system polityczny i kulturę strategiczną, która stoi w sprzeczności z rosyjskimi odpowiednikami. Demokracja kontra autokracja. Poszanowanie dla życia kontra szafowanie życiem dla osiągnięcia celu. Z perspektywy Moskwy jesteśmy rozgadani, niezdolni do działania, rozleniwieni.

Kremlowi łatwiej wyegzekwować decyzje, które po drugiej stronie wymagają konsensusu. Cechą ustrojów demokratycznych jest jednak stabilność, której nie ma Rosja. Los Putina wisi na powodzeniu w wojnie z Ukrainą. Państwom demokratycznym pewne procesy zajmują więcej czasu, ale gdy już ruszą, nabierają rozpędu. Rosjanom może się więc wydawać, że zostawią NATO z tyłu w wyścigu zbrojeń, ale gdybym musiała obstawiać wynik tej konkurencji, powiedziałabym, że Zachód ją wygra, jeśli tylko będzie tego chciał.

Bo?

Bo już raz to przerabialiśmy. Pod wodzą USA Zachód wykończył Związek Radziecki, rozpoczynając wyścig zbrojeń, co doprowadziło do rozpadu ZSRR.

Rozmawiał Marek Rabij

Justyna Gotkowska jest wicedyrektorką Ośrodka Studiów Wschodnich. Kieruje w nim Zespołem Bezpieczeństwa i Obronności. Ukończyła Uniwersytet Warszawski i Uniwersytet RWTH w Aachen. Wykładała w Norweskim Instytucie Badań Obronnych oraz Uniwersytecie Bundeswehry w Monachium. Uczestniczy w międzynarodowych projektach badawczych, w tym w ramach Think Visegrad, estońskiego ICDS, czy niemieckiego DGAP.

Justyna Gotkowska / Fot. Maciej Zienkiewicz dla TP

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2024

W druku ukazał się pod tytułem: NATO wraca z dalekiej podróży