Rodzaj cudu. Rozmowa z Hanną Popowską-Taborską

HANNA POPOWSKA-TABORSKA, slawistka: Wiele rzeczy w życiu utrudniłam sobie z tego powodu, że mówię to, co w danej chwili myślę.

25.04.2022

Czyta się kilka minut

 / GRAŻYNA MAKARA
/ GRAŻYNA MAKARA

KATARZYNA KUBISIOWSKA: To ta ściana?

HANNA POPOWSKA-TABORSKA: Ta za panią, źródło utrapienia. Wprowadziliśmy się tutaj w 1959 r., ale dopiero na początku lat 80. znalazłam osobę w instytucji o nazwie ,,Walka z hałasem”. Doprowadziła do zbudowania wyciszającej drugiej ściany postawionej od strony świetlicy, gdzie odbywały się całonocne zabawy.

Z mężem pracowaliśmy w domu, córka w nocy budziła się z płaczem.

PRL kojarzy się właśnie z hałasem, głośną muzyką i cienkimi ścianami.

Odwiedził mnie na początku lat 60. kolega z Białorusi. Zachwycał się Łazienkami m.in. dlatego, że na drzewach nie wisiały głośniki i że słychać było wyłącznie śpiew ptaków. Ale władza wieszała wtedy głośniki wszędzie, gdzie się dało. „Kołchoźniki” znajdowały się nawet wewnątrz Pałacu Kultury i Nauki, w którym siedzibę miała Polska Akademia Nauk, gdzie przez wiele lat pracowałam. Ten nieustanny hałas znosiłam z wielkim trudem.

A ten kilim, który widzę za Panią?

Z dwudziestolecia międzywojennego, w Muzeum Narodowym w hallu wisi kilka podobnych.

W czasie powstania warszawskiego wywieziono nas do obozu, nasze mieszkanie przy Raszyńskiej zostało spalone do szczętu. Gdy wiosną 1945 r. wróciliśmy, kolega ojca zaprosił nas do siebie, na Powiśle. Zaproponowany nam pokój na czwartym piętrze eleganckiego domu był niezwykły: posiadał umeblowanie i istotny mankament – nie było w nim połowy sufitu. Ale był maj, potem nastało ciepłe lato, kiedy padał deszcz, chowaliśmy się pod ocalałym dachem. I wtedy właśnie prof. Rajmund Barański, przyjaciel mego ojca, który w czasie powstania kierował szpitalem polowym, ofiarował nam kilim, na którym przyniesiono mu rannego człowieka.

Nie wiem, co się stało z tym rannym, była to natomiast pierwsza rzecz, którą dostaliśmy jako zaczątek nowego gospodarstwa i z którą przeprowadziliśmy się wkrótce do Łodzi.

Obok kilimu wisi zdjęcie Pani taty z papierosem.

Zostało zrobione w szpitalu przy Litewskiej. Był to pierwszy duży szpital pediatryczny w Warszawie, w którym po I wojnie światowej zaczynali pracę mój ojciec Stanisław Popowski i Rajmund Barański. Ojciec specjalizował się w gruźlicy dziecięcej i łączył pracę w klinice z dyżurami w przychodniach przeciwgruźliczych na ubogim Powiślu, gdzie przed wojną ta choroba zbierała szczególnie obfite żniwo wśród dzieci. W czasie okupacji, po likwidacji „małego getta”, Niemcy zajęli budynek przy Litewskiej i szpital przeniesiony został na ulicę Śliską. Podczas tej przymusowej przeprowadzki powstała seria zdjęć ówczesnego personelu, także mojego ojca. Niestety, wszystkie fotografie utrwalają go z papierosem. To były czasy, kiedy lekarze ze szkodliwości palenia nie zdawali sobie dostatecznie sprawy.

Z powstania warszawskiego, w którym była Pani z rodzicami i sparaliżowaną babcią, wspomina Pani w książce „Zapisywane z doskoku” wstrząsającą scenę: kiedy ma się odbyć egzekucja, stoi Pani obok ojca, który się do Pani uśmiecha i mówi: „Spokojnie, to nie będzie wcale takie straszne”.

Zwykło się mówić, że dzieci z takich sytuacji wychodzą z traumą, ale ja mogę powiedzieć, że tej traumy nie miałam. Nie mam pojęcia, czy to moja cecha, czy zasługa tego, że miałam koło siebie człowieka, któremu bezgranicznie ufałam. Ponieważ pluton egzekucyjny spóźniał się, więc dołączono nas do ludzi pędzonych przez Pole Mokotowskie. Co pewien czas strzelano w tłum, padaliśmy w kapustę i pomidory rosnące na działkach. Niektórzy wstawali, inni zostawali. Przechodziliśmy obok nieżywego mężczyzny i obie z mamą stwierdziłyśmy, że to nasz bliski sąsiad, po czym spotkaliśmy tego sąsiada całego i zdrowego na Zieleniaku. O nas też niektórzy myśleli, że rozstrzelano nas na Polu Mokotowskim, a myśmy trzy noce spędzili na Zieleniaku. Ojciec ukrywał mnie pod sobą, bo tam gwałcono dziewczęta i młode kobiety. Starałam się nie myśleć i nie rozumieć tego, co się wokół działo.

Pani rodzice ukrywali żydowskie dziecko, ocalili życie Bianki Perlmutter.

Przez nasz dom przewinęło się w czasie okupacji bardzo wiele osób pochodzenia żydowskiego, znajomych i przyjaciół rodziców.

Oni rzeczywiście chyba się nie bali. Gdy wiele lat później pewien pan ­profesor o prawicowych poglądach dowiedział się, że moi rodzice są Sprawiedliwymi wśród Narodów Świata, powiedział: „Przyznam się pani, że gdybym miał córkę czternastoletnią, tobym nie ryzykował”. Byłam tą wypowiedzią wstrząśnięta.

Czym dokładnie?

Że w ogóle coś takiego można pomyśleć. On pierwszy spojrzał na tę sytuację od strony mającej takie uzasadnienie, ale to był argument, który nigdy nie przychodził do głowy ani rodzicom, ani mnie.

Pani też jest Sprawiedliwą wśród Narodów Świata. Nie pisze Pani o tym w książce.

Bo to zawdzięczam wyłącznie rodzicom. Moja zasługa jest tylko taka, że nie poleciałam zadenuncjować.

To z przeżyć okupacyjnych wzięła się Pani powojenna nieśmiałość?

Po obozowych przeżyciach bałam się kontaktu z nieznanymi mi osobami. Ale potem już jako dialektolog pukałam do chat nieznanych mi Kaszubów i prosiłam, by zechcieli porozmawiać ze mną o swojej mowie.

Za uczestnictwo w tej pracy jestem wdzięczna losowi. W pierwszej połowie lat 50., gdy pod kierownictwem prof. Zdzisława Stiebera zaczęliśmy opracowywać „Atlas językowy kaszubszczyzny i dialektów sąsiednich”, zebranie jak najpełniejszego materiału językowego było naszym podstawowym zadaniem i pilną potrzebą chwili. Pracę kontynuowaliśmy aż po późne lata 70. Nasz materiał ma już charakter historyczny. Zdołaliśmy jeszcze uchwycić szereg archaizmów i cech językowych dziś już nieistniejących lub mających mniejsze zasięgi terenowe.

Jak wyglądała praca w terenie?

Szukaliśmy ludzi starszych, ponieważ już wówczas proces utraty dawnej gwary wszędzie był widoczny. Dla sołtysów mieliśmy pisma oficjalne, z informacją, że to praca naukowa, i z prośbą o pomoc. A ta pomoc polegała z jednej strony na szukaniu dla nas kwatery, choć najchętniej wybieraliśmy spanie na sianie w stodole, z drugiej zaś strony chodziło o wskazanie najstarszych mieszkańców wsi. To nie była sprawa łatwa, gdyż zależało nam też i na tym, by były to dzieci rodziców urodzonych w tej samej okolicy. Wybieraliśmy się wtedy do danej osoby, czasem po prostu sami pytaliśmy kogoś wiekowego i mówiliśmy, że bardzo nas interesuje kaszubska mowa. Właściwie nie spotkała nas nigdy jakaś przykrość z tego powodu. Może raz tylko, gdy pod eskortą Wojsk Ochrony Pogranicza przeprowadzono nas przez parę wsi na posterunek, gdzie jakiś gorliwiec wyciągnął nam z aparatu fotograficznego i zniszczył kliszę zawierającą „obiekt wojskowy”. Owym „obiektem” była koleżanka siedząca nad morzem na tzw. babce do wyciągania sieci, morze zaś stanowiło właśnie ową ścisłą tajemnicę państwową.

A sami Kaszubi?

Otwarci, serdeczni, dumni ze swojej odrębności. Ożywiali się, opowiadali dykteryjki. Poddawali się badaniom za pomocą kwestionariusza, który miał szereg działów ułożonych tematycznie. Rybaka pytało się o sieci, o części łodzi, o nazwy ryb, staruszkę o części kołowrotka. A jeśli wnuk siedział obok dziadka, który nie mógł sobie przypomnieć, jak coś się nazywa, to często dziecko podpowiadało dziadkowi właściwą nazwę.

Na podstawie zebranego słownictwa powstawały bardzo liczne mapy. Ukończony w roku 1978 „Atlas...” stał się „ostatnią rodzinną fotografią kaszubszczyzny”, ukazującą jej znaczne zróżnicowanie dialektalne, a zarazem ową specyficzną spójność, która pozwoliła mieszkańcom tej ziemi oprzeć się długo trwającej germanizacji.

Cały czas myślę o Pani nieśmiałości, i chwili, w której została ona radykalnie przez Panią pokonana. W klasie maturalnej, w roku 1948, wstawiła się Pani za swoją nauczycielką, którą z przyczyn politycznych z dnia na dzień pozbawiono wychowawstwa. Została Pani za to wyrzucona ze szkoły.

Byłam przewodniczącą samorządu szkolnego, nie mogłam inaczej postąpić.

Obie wiemy, że mogła Pani schować głowę w piach, udawać, że nic się nie stało.

Wiele rzeczy w życiu utrudniłam sobie z tego powodu, że mówię to, co w danej chwili myślę.

A w czasach powojennych, kiedy znalazłam się w Łodzi, dyskusje młodzieży bardzo często dotyczyły istotnego problemu, czy cel uświęca środki. Czy np. zaangażowanie się w pracę partyjną, aby móc studiować, jest godne pochwały, czy wprost przeciwnie.

I jak jest?

To kwestia indywidualnych cech każdego z nas, w którym momencie dojdzie się do wniosku, że to już dla mnie za dużo, że to o krok za daleko. Dość szybko stwierdzałam, że jednak nie jestem w stanie zrobić czegoś, co mi się nie podoba.

Inaczej niż Maria Dąbrowska, którą Pani bardzo ceni jako pisarkę i jednocześnie zastanawia się nad jej oportunizmem. Po co właściwie poszła na urodzinowe przyjęcie Bieruta?

Dąbrowska mogłaby sobie odpuścić imprezę u towarzysza Bolesława, ale właśnie w tym czasie wychodziły w wielkim nakładzie jej książki. Patrząc wstecz, widzę jednak również zmiany bardzo pozytywne, które następowały np. w lecznictwie. Ojciec mój zafascynowany był tempem, w jakim powstawały sanatoria dla dzieci chorych na gruźlicę. Obserwowałam to i doceniałam. Nie mówiąc już o tym, że po przełomowym Październiku’56 do pewnego momentu wszystko miało swój pozytywny charakter. Przede wszystkim zaś nie żył już wówczas Stalin.

I kraj ogarnęła „gomułkomania”, większość uwierzyła w obietnice swobód składane przez towarzysza „Wiesława”.

W ogóle bardzo trudno jest oceniać te bezpośrednio powojenne czasy. Obok niewątpliwych zbrodni stalinowskich następowały przecież niezwykłe zmiany na wsi związane z walką z analfabetyzmem.

Ja sama weszłam w konflikt z własnym wujem, który powątpiewał, że Gomułce uda się coś zmienić. I gdyby nagle w jakiś sposób zakończył on wówczas życie, mówilibyśmy zapewne do dzisiaj, że wszystko byłoby inaczej, gdyby jeszcze żył Gomułka.

W „Pisanym z doskoku” przywołuje Pani różne momenty z historii Polski i właściwie nieustannie towarzyszy temu rozczarowanie rodzimą polityką: czy to był PRL, czy epoka po roku 1989.

Jak widać, sądzono mi zawsze być po stronie opozycji. Zapewne w wielu wypadkach zbyt wiele pragnę.

Czego najbardziej?

Może tego, aby historia przestała być zakłamywana.

Był w historii Polski czas politycznego dobrostanu?

Boję się, że nie. Ta wizja może być tylko moją utopią.

A czy Pani spodziewała się wojny ­rosyjsko-ukraińskiej?

Chyba nikt się tego nie spodziewał, ja na pewno nie. Gorącym problemem stał się ostatnio problem bojkotu Rosjan w życiu naukowym i artystycznym, gdyż jak zawsze w takich przypadkach są w Rosji ludzie, którzy dają dowody bardzo dużej odwagi. Np. znana językoznawczyni, prof. Swietłana Tołstojowa, wraz z córkami umieściła w internecie pod koniec lutego odważne wystąpienie opowiadające się przeciwko temu konfliktowi.

W tym świetle tendencja, by wszystkich Rosjan usuwać z komitetów redakcyjnych, staje się już moralnym problemem. W środowisku toczy się na ten temat ożywiona dyskusja.

A Pani zdanie?

Opowiadam się za tym, że te osoby należy zostawić w „stopce”. Lecz nastroje są zupełnie inne.

Pani ojciec ukończył uniwersytet ­kijowski...

Miał jeszcze dyplom przedrewolucyjny, zrobił go w 1917 r. Do wspomnień o Ukrainie wracał często. „Gdyby orłem być, lot sokoli mieć, lotem orlem lub sokolem unosić się nad Podolem...”, nucił uśmiechając się melancholijnie, kiedy był już bardzo chory. A mnie samej nigdy nie udało się dotrzeć do Kijowa. Za czasów ZSRR starałam się o to kilkakrotnie. Byłam najbliższa celu, gdy w 1983 r. odbywał się w Kijowie Międzynarodowy Kongres Slawistów. Miałam na ten Kongres zatwierdzony referat. Ale na dzień przed wyjazdem dziewiętnastu polskich referentów nie otrzymało paszportów. Na miejsce profesorów i docentów z referatami pojechali ludzie bez referatów i tytułów, ale za to niepowiązani z Solidarnością.

A teraz jak Pani patrzy na Kijów, to co Pani myśli?

Widzę obrazy, które pamiętam z powstania i z ostatniej wojny. Całym sercem jestem po stronie prześladowanych. Ta wojna zapewne będzie się jeszcze długo jątrzyć. I zapewne też niedługo pojawi się kolejny problem: piękny zryw polski do pomagania uchodźcom nie może długo trwać. Pojawią się niesnaski, oskarżenia, niechęci. W ogóle świat wokół nie jest przyjazny. Czasem nawet cieszę się, że ja już nolens volens za długo nie będę go obserwować.

Smutno.

Ale miałam w życiu kilka pięknych chwil. Na pewno te pierwsze dni powstania były taką jasną smugą.

Naprawdę?

Po pierwsze, wierzyliśmy, że powstanie szybko się skończy. Po drugie, z początku byli i tacy, którzy wierzyli, że jednak Rosjanie stojący na drugim brzegu Wisły przyjdą nam z pomocą. Ale ostatnie tygodnie powstania były straszne. To wówczas Józef Andrzej Szczepański, ps. „Ziutek”, walczący na Woli i w Śródmieściu, napisał przejmujący wiersz zaczynający się od słów: ,,Czekamy ciebie – czerwona zarazo / Byś wybawiła nas od czarnej śmierci, / Byś nam, kraj przed tym rozdarłszy na ćwierci, / Była zbawieniem witanym z odrazą”. Mogę to sobie wyobrazić, bo przeżyłam straszne chwile na Zieleniaku.

Drugą piękną chwilą mojego życia był karnawał Solidarności. Odmłodnieliśmy wówczas i byliśmy bardzo szczęśliwi. Na ulicach Warszawy widywało się 60-, 70-latków z ocalonymi jeszcze z powstania plecakami.

A na miłość wśród tych pięknych chwil jest miejsce?

Ona jest zawsze bardzo istotna. Wzięła się z niej ta książka, i z mojego niepokoju o córkę, która od końca lat 80. mieszka między Polską a Stanami Zjednoczonymi. Początkowo spisywałam te wspomnienia tylko dla Agnieszki, by wiedziała więcej o dziejach swojej rodziny. Sama przed wojną żyłam w wielopokoleniowej rodzinie. W tej chwili te dawne układy zanikają, przede wszystkim dlatego, że kobiety na równi z mężczyznami oddają się pracy zawodowej i chcą mieć swoje własne życie. Sztuką jest ułożyć to wszystko i na wszystko znaleźć czas.

Pani ze swoim mężem zna się 70 lat.

I długo trwało, zanim przeszliśmy na ty. W naszych czasach nie było jeszcze szkół koedukacyjnych, co sprzyjało zachowaniu się form: pan – pani. Czuło się ponadto językowy komizm powiedzenia ,,wyście mówiliście”, który miał w przyszłości trafić do kabaretu. Zachowanie tych dawnych form stanowiło więc jeszcze jeden rodzaj oporu. A z mężem poznałam się na studniówce, w Wielką Sobotę obchodziliśmy 63. rocznicę ślubu. Dawniej w tę rocznicę chodziliśmy wieczorem na kolację, choć niełatwo było wówczas o dobrą restaurację.

Jest jakaś recepta na dobre wspólne życie?

Przeświadczenie, że ludzie się nie zmieniają. I jeśli mają cechy odmienne od naszych, lecz przez nas akceptowalne, walczyć z nimi nie należy.

Trudne.

Dla mnie niespecjalnie. Nasza sytuacja jest już zresztą zupełnie nietypowa, bo wokół nas jest coraz mniej ludzi, którzy tak długo trwają przy życiu i co więcej, jeszcze trwają w małżeństwie.

„Życie nie jest romansem, czym nie należy się zrażać” – taki wpis zostawił pan Topoliński w pamiętniku swojej córki, mojej bliskiej koleżanki z lat akademickich. Ja dziś dodam: czasem nie pozostaje nic innego, jak się nie zrażać.

Ale jedno muszę podkreślić: jestem optymistką. Może to za mało wybrzmiało w tej rozmowie, a także w książce. Optymizm w życiu mi pomagał i pomaga nadal. Choć w tej chwili zachowanie optymizmu zakrawa na rodzaj cudu, bo przecież wszyscy przeżywamy czas pod każdym względem bardzo ciężki. ©

HANNA POPOWSKA-TABORSKA (ur. 1930) jest slawistką, językoznawczynią, emerytowaną profesorką PAN. Badaczka języka kaszubskiego, współautorka 15 tomów „Atlasu językowego kaszubszczyzny i dialektów sąsiednich” (1964-1978) i 6 tomów „Słownika etymologicznego kaszubszczyzny” (z prof. Wiesławem Borysiem, 1994-2010). Niedawno ukazała się jej książka „Zapisywane z doskoku”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 18-19/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Rodzaj cudu