Dyskretny urok rebelii

Nigdy nie kłamałam, byłam grzeczną dziewczynką, niestety. Postaram się to wkrótce nadrobić jako staruszka.

31.05.2021

Czyta się kilka minut

 / GRAŻYNA MAKARA
/ GRAŻYNA MAKARA

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Byłam pewna, że po Pani domu będzie się kręcił pies.

AGNIESZKA TABORSKA: Bo piszę o psach w „Człowieku, który czeka”?

I to z czułością.

Mnie też dziwi, że nikt tu nie merda ogonem, ale jeszcze nie możemy mieć psa. Od 1988 r. spędzamy z Marcinem kilka miesięcy w roku w Stanach, gdzie mieszkają z nami koty. Na razie mogę tylko bezkarnie głaskać sąsiedzkie kundelki – byłych rezydentów schronisk. Coraz częściej zresztą przypominają mi ludzkich znajomych, niekiedy już nieżyjących. Jeszcze jeden dowód na to, że międzygatunkowe związki są znacznie silniejsze, niż skłonni bylibyśmy sądzić.

We „Włóczykiju”, Pani książce dla dzieci, tytułowym bohaterem jest kundel, który wybiera wolność ze wszystkimi jej konsekwencjami.

Tak jak Roland Topor wierzę, że literatura dla dzieci powinna być również literaturą dla dorosłych. Młodzi i starzy odczytają coś innego w dewizie Włóczykija, że „nigdy nie jest się kimś na zawsze”. Wielu „dziecięcych autorów” unika trudnych tematów. Roland uważał, że z dziećmi powinno się rozmawiać o wszystkim, a nie serwować im lukrowaną wizję rzeczywistości. Napisał libretto opery o dziewczynce, która – odwiedzając groby rodziców – zaprzyjaźnia się z duchami.

Do literatury wrócimy, a mnie jeszcze interesuje, czy jako dziecko miała Pani psa.

Zawsze bardzo chciałam, ale rodzice – ze względu na małe mieszkanie – długo stawiali opór. Na jakimś etapie negocjacji ofiarowali mi pod choinkę maleńkie akwarium z dwiema czerwonymi rybkami. Nie znali się jednak na ichtiologii i nie wiedzieli, że rybki powinny mieć czystą wodę, a już na pewno nie to, co w latach 60. płynęło z warszawskich kranów. Rybki nie przeżyły nocy. Rankiem w pierwszy dzień świąt pływały brzuszkami do góry, który to widok pamiętam do dziś. Przetrwały za to ślimaki i długo z nami mieszkały, rozmnażając się na potęgę. W końcu zrozumieliśmy, że ślimak to nie pies, i udało mi się namówić rodziców do zaadoptowania psa ze schroniska. Miał być mały i krótkowłosy, ale okazał się sporą, długowłosą suczką. Nazwaliśmy ją Fizia. Na cześć Fizi Pończoszanki Astrid Lindgren. Wspomnienie Fizi żyje w moim rodzinnym domu.

Fizia to postać kluczowa Pani dziecięcych lektur?

Obok „Alicji w Krainie Czarów” i „Muminków”. Lubiłam Fizię dlatego, że – jak Alicja czy bohaterka książki Topora, którą wiele lat później przetłumaczyłam, Księżniczka Angina – zrywała ze stereotypami przedstawiania dziewczynek w literaturze. Nie była grzeczna, nie bawiła się lalkami i nie wpisywała się w określoną z góry rolę przyszłej mamy i pani domu. Miała za to nieograniczoną wyobraźnię, co czyniło z niej buntowniczkę.

Łączy się z nią moje pierwsze wielkie rozczarowanie. Egzemplarz książki, z którym się nie rozstawałam, pożyczyłam ulubionej polonistce z podstawówki, która nigdy mi go nie oddała. Tę „drzazgę w sercu” noszę do dziś. Widać nie wyciągnęłam jeszcze wtedy z lektury odpowiednich wniosków.

Fizia z pewnością by się upomniała.

W czasach, gdy jako dziecko czytałam „książki dla dzieci”, dziwiło mnie, że chłopięcy bohaterowie mają zawsze większe pole swobody. To się oczywiście teraz zmienia. Wtedy jednak chłopiec w literaturze mógł zostać strażakiem, żołnierzem, ba, nawet astronautą. Dziewczynki zaś widziano głównie w roli przyszłych żon i matek. A przecież sprowadzanie części społeczeństwa do jednej roli jest zbrodnią.

Fizia Pończoszanka od wiecznie nieobecnego ojca – nie wiadomo, czy realnego, czy wytworu wyobraźni – na pocieszenie dostaje małpkę. Zwierzę ma Fizi zastępować człowieka, podobnie jak w pandemii koty i psy zastępują nam potrzebę dotyku i bliskości.

Uświadomiłam sobie właśnie kolejny związek między Księżniczką Anginą a Fizią: Angina też nie ma ojca. Król – o którym ciągle opowiada – istniał albo nie, Angina jest bowiem wytrawną kłamczuchą. Poszukuje mitycznego ojca, który przysyła jej listy pełne surrealistycznych rad, mogących przydać się w życiu. Tyle że nie jest pewne, czy ona sama ich nie pisze. Topor mawiał, że pierwsze w życiu kłamstwo to twórcza chwila, kiedy dziecko uświadamia sobie, że za pomocą wyobraźni może zmieniać świat.

A Pani pierwsze kłamstwo?

Chyba nigdy nie kłamałam. Byłam grzeczną dziewczynką, niestety. Postaram się to wkrótce nadrobić jako staruszka.

W Pani pokoju wisi przedwojenne zdjęcie aktorki Zofii Grabowskiej – chciałoby się powiedzieć: profesjonalnie zajmującej się kłamstwem.

Bo była aktorką? Ciocia Zosia była siostrą mojej babki, Marii Popowskiej, tłumaczki literatury rosyjskiej. I jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie znałam. Była też typową przedstawicielką mojej rodziny, która zwykle wybiera niewygodne życiowe postawy. Zaczęła występować w latach 20., za okupacji – jak wiele niekolaborujących gwiazd – kelnerowała w kawiarni U Aktorek. Tuż po wojnie zagrała Rachelę w „Weselu” w Teatrze Rozmaitości, pierwszym teatrze otwartym w prawobrzeżnej Warszawie. Widziałam ją w końcu lat 60. w „Damach i huzarach”. Za PRL-u, nie mając z religią wiele wspólnego, nosiła na szyi krzyżyk, który przysparzał jej sporo kłopotów. Wiele lat później, w sierpniu 1990 r., ksiądz zabronił, żeby na jej pogrzebie na Starych Powązkach przyjaciel muzyk zagrał na skrzypcach. Taka kara za jej wieloletnie życie bez ślubu z największą miłością.

Należała do dawnej szkoły aktorstwa i mówiła dźwięczne „ł”. Przez co weszła w konflikt z Adamem Hanuszkiewiczem, któremu bezskutecznie tłumaczyła, że nie może mówić „ulica gówna” zamiast „główna”. Aktorstwo było dla niej najważniejsze, ale przez bezkompromisowość dosyć wcześnie przestała grać.


Czytaj także: Agnieszka Taborska: Instytut Imaginacji działa pełną parą


Istotną częścią mojego dzieciństwa i młodości były wizyty na Chmielnej, gdzie na czwartym piętrze oficyny Zosia mieszkała z Konstantym Woyciechowskim, w skrócie Kotem. Paliło się tam w piecach węglem noszonym z piwnicy; wtedy nikt jeszcze nie zauważał smogu. W oknach wisiały zaciemnienia pozostałe z wojennych nalotów, bardzo zresztą praktyczne, bo Koty w nocy oglądały telewizję, a w dzień spały. Ciocia Zosia miała w swoim długim życiu więcej niż jednego męża i nie zawracała sobie głowy konwencjami. Marcin już wtedy robił filmy dokumentalne i próbował nagrać z nią rozmowę o przedwojennym teatrze. Nie chciała jednak o tym słyszeć. Jak Greta Garbo, strzegła swojej starości. Niesłusznie, bo była piękna do końca, kiedy urodą poruszyła pracownika firmy pogrzebowej.

O czym była Pani ważna z nią rozmowa?

Kiedyś opowiedziała mi o kłótni z mężem czy narzeczonym, podczas której on wyrzucał przez okno serwis. Ona zaś z kamiennym spokojem czekała, aż na chodniku rozbił się ostatni talerzyk.

Czyli dostała Pani lekcję, jak nie poddawać się szantażowi.

Kiedy w wieku 24 lat wpadłam na pomysł ślubu, mama się martwiła, że poniewczasie będę żałować. Szczęśliwie Zosia ją uspokoiła: „Najwyżej się rozwiodą!”. Taka filozofia wyróżniała ją na tle tamtego pokolenia.

Jaką filozofię miała Pani mama?

To jest dopiero buntowniczka o żelaznych zasadach! Swoje życie zaczęła opisywać, kiedy po raz pierwszy wyjechałam do Stanów w 1988 r. i nie było wiadomo, jak się dalej wszystko potoczy. Mama uznała, że już się pewnie więcej nie zobaczymy i lepiej spisać dla mnie dzieje rodziny. Koniec końców powstała spora książka, która pod tytułem „Zapisywane z doskoku” ukaże się w najbliższych miesiącach. Urodzona w 1930 r. Hanna Taborska odznacza się świetną pamięcią. Zawsze żyła w sposób całkowicie wierny sobie. Ma nie tylko wszelkie możliwe językoznawcze honory naukowe, ale też tytuł Sprawiedliwej Wśród Narodów Świata. W warszawskim mieszkaniu dziadków ukrywało się wielu zaprzyjaźnionych Żydów, m.in. ocalona z getta przez działającego w Żegocie dziadka szkolna koleżanka mamy.

A ta filozofia mamy?

Rebeliancka. Na studiach żadne komunistyczne organizacje, żadne pochody pierwszomajowe, potem żadnych partyjnych znajomych, zaangażowanie w Solidarność i konspirację, zero związków z Kościołem. Krótko mówiąc, niewygodne wybory. Jedno z moich traumatycznych wspomnień dzieciństwa dotyczy jazd autobusami, gdy mama do mnie, kilkulatki, wygłaszała głośne krytyki ustroju. Prawdziwi adresaci tych monologów udawali głuchych.

W rodzinie babki też były same rebelie. Prababka Stefania Bobakowska wyszła za mąż za Juliana Grabowskiego, pseudonim „Żul”, lekarza i konspiratora, współzałożyciela PPS-u, który – przed dziesięcioletnią zsyłką w Ust-Sysolsku – przesiedział trzy lata w warszawskiej Cytadeli. Z jego procesem wiąże się historia z prababką w roli głównej. Do ich mieszkania wpadł agent i znalazł walizę pełną bibuły. Na pytanie „Szto eto takoje?”, Stefania odpowiedziała: „A skąd mam wiedzieć? Przecież pan to przyniósł!”. Trzymała się tej wersji do końca śledztwa, co jakoby złagodziło wyrok.

Pojechała z mężem na zesłanie. Stąd jej córka, a moja babka, świetnie znała rosyjski i tłumaczyła potem Erenburga czy Bunina. Opowieść rodzinna głosi, że prababka w młodości nie nosiła gorsetu. W jej czasach była to decyzja, przy której minispódniczki z lat 60. to pikuś.

W Pani też jest taka dzielność?

Mniej miałam okazji, żeby się przekonać. Ale że świat zmierza, dokąd zmierza, więc okazje mogą się zdarzyć. Na razie, zajmując się surrealistkami, sporo o kobiecej rebelii pisałam. Przystępując do ruchu w latach 30. zeszłego wieku, młodziutkie kobiety musiały buntować się dwukrotnie. Wpierw wobec konserwatywnych rodzin, oburzonych ich związkami z bohemą. A potem wobec tejże bohemy, czyli starszych artystów, kochanków, mężów, „mistrzów”, widzących w surrealistkach muzy i kobiety-dzieci. Chcąc wybić się na niezależność, trzeba było i te role odrzucić.

Zrobiła to m.in. jedna z najciekawszych postaci epoki, pisarka i malarka Leonora Carrington. Nawet André Breton docenił jej oryginalność, zamieszczając w „Antologii czarnego humoru” opowiadanie „Debiutantka”. Napisane zostało w odpowiedzi na to, że hołdująca tradycji rodzina wysłała Leonorę na bal debiutantek wydany przez brytyjski dwór. Główna bohaterka wysyła w swoim zastępstwie zaprzyjaźnioną hienę „przebraną” w twarz pożartej pokojówki. A że goście zajęci są odgrywaniem rytuałów savoir-vivre’u, więc niczego nie spostrzegają. Znalazłszy się podczas wojny w Meksyku, Carrington została tam do końca życia. Zmarła w 2011 r., szczęśliwie udało mi się jeszcze ją poznać.

I jakie wrażenia?

Od progu zapowiedziała, że nie będzie siliła się na uprzejmość, bo zbyt wiele czasu na to straciła. Co za lekcja dla dobrze wychowanych dziewczynek – pomyślałam. I że nie będziemy mówić o surrealizmie, bo ma dość pytań typu „jak to było być kochanką Ernsta”. Podczas dwóch dni jednak rozmawiałyśmy o surrealizmie. Szybko przekonałam się, ile humoru i mądrości przekazała 92-letniej bohaterce „Trąbki do słuchania”. To kolejna buntowniczka, niedosłysząca, odesłana przez antypatyczną rodzinę do domu dla starszych pań, ale zdolna odnaleźć Graala i spowodować metamorfozę świata.

A humor Carrington?

Taki przykład: w prezencie podarowałam jej talizman kupiony na targu Senora. Opisywany w przewodnikach jako miejsce „niebezpieczne”, ten targ oferuje przedmioty magiczne, zioła i talizmany właśnie. Carrington – której sztuka pęka od magii – nie wykazała jednak entuzjazmu. Na pytanie, czy talizmany działają, odpowiedziała, że są jak meksykańska telefonia: czasem działają, czasem nie.

Całkowicie rozbraja.

Jednocześnie nasze rozmowy uświadomiły mi, jak bardzo jej życie było naznaczone ucieczkami. Wpierw z domu ojca-tyrana do Francji, gdzie zamieszkała z żonatym Maxem Ernstem. Na początku wojny, po zaaresztowaniu Ernsta, ucieczka do Hiszpanii, gdzie trafiła do zakładu dla psychicznie chorych. W ­Lizbonie – spod skrzydeł przysłanej przez rodzinę niani, która miała odwieźć ją do kolejnej kliniki w Afryce Południowej. Wreszcie z Lizbony do gościnnego dla wojennych uchodźców Meksyku. Tam od razu poczuła się jak u siebie. Ale na wypadek, gdyby trzeba było znowu uciekać, zawsze miała przy sobie brytyjski paszport.

Te wszystkie kobiety i pamiątki po nich widoczne w Pani domu są dla Pani punktem odniesienia?

Kobiety na pewno, rzeczy w jakimś stopniu. Towarzyszą mi tylko z doskoku, bo przez 30 lat znaczna część mojego życia toczyła się daleko stąd, w całkiem innych wnętrzach. „Człowiek...” opowiada o mieszkaniu pod dwoma adresami.

Życie w rozjazdach nie jest uciążliwe?

Jest i nie jest. Pozwala spojrzeć z dystansem na oba miejsca. Lubię amerykańską zdolność tworzenia siebie na nowo. Brak mi tego w Europie, choć sama pewnie nie miałabym odwagi zacząć od zera.

A Pani rebelia?

Dyskretna. Przede wszystkim wyjazd z Polski, co dla mojej patriotycznej rodziny było czymś trudnym do pojęcia. Nie tylko zresztą wyjazd, ale i osiągnięcie gdzie indziej szczęścia. Tyle że nie doprowadziłam rebelii do końca. Teraz więcej czasu spędzam tutaj.

W ogóle pandemia trzyma nas wszystkich pod kluczem.

A ja napisałam wtedy „Człowieka, który czeka. Pandemię na mansardzie”. Miałam urlop naukowy: czas na podglądanie sąsiadów i wron w gnieździe. Tak jak Georges Perec w „Człowieku, który śpi” robiłam listy: teorii spiskowych, skąd ta pandemia, pierwszych trafionych zawodów, tego, czego brakuje nam najbardziej… Na tej ostatniej znalazły się brak możliwości wyjazdu, obejrzenia filmu w kinie czy zjedzenia czegoś w restauracji.

„Anioła zagłady” Luisa Buñuela, nakręconego w latach 60., można dziś uznać za alegorię pandemii: grupa znajomych spotyka się na kolacji, a gdy przyjęcie dobiega końca, z niewyjaśnionych powodów goście nie są w stanie opuścić domu.

Widzę więcej związków z Buñuelem, który jest jednym z najbliższych mi reżyserów. W „Człowieku...” wspominam „Dyskretny urok burżuazji”, opowieść o pretensjonalnych mieszczuchach, którzy starają się zjeść wspólny posiłek, lecz za każdym razem coś im staje na przeszkodzie, od śmierci właściciela restauracji począwszy, na ataku terrorystycznym skończywszy. Absurdalny rytuał trwa jednak nieprzerwanie: te same osoby spotykają się kolejnego dnia, siadają na tych samych miejscach, wymieniają te same grzecznościowe formułki. Po którymś tam razie widzowie rozumieją, że zamiast zjeść obiad czy kolację, niedoszli biesiadnicy znowu przeprowadzą sztampową konwersację. Nasze rozmowy na początku pandemii były podobnie powtarzalne. Zaplątani w sytuację chwilowo bez wyjścia, zadawaliśmy sobie pytania, kiedy to się skończy; jakie maseczki są skuteczniejsze; czy i kiedy będzie szczepionka. Wyznawcy teorii spiskowych mieli tematów więcej. Żyliśmy poza czasem.

Pani napisze bajkę o pandemii?

Chyba nie. Taki pomysł nie gra mi w duszy, a nigdy nie pisałam na zamówienie.

A „Czarna Góra”?

Racja, ta książka powstała na zamówienie, ale miałam przy jej pisaniu całkowitą swobodę. Zresztą może być ona odczytana jako opowieść o pandemii właśnie albo o wojnie, katastrofie ekologicznej, każdym traumatycznym doświadczeniu. Zamówiły ją u Józefa Wilkonia władze prowincji Unzen w Japonii, kiedy piękną tę krainę 20 lat temu zniszczył wybuch wulkanu. Przed katastrofą tamtejszy Park Narodowy był atrakcją turystyczną. Brak przyjezdnych okazał się drugą katastrofą. Władze wpadły więc na pomysł poproszenia bardzo cenionego w Japonii Wilkonia, by wybrał pisarza czy pisarkę, który czy która napisze odwołującą się do tego zdarzenia książkę dla dzieci. Z happy endem oczywiście. Wilkoń miał książkę zilustrować. Wybrał mnie i tak powstała historia o zwierzętach mieszkających na ukochanej przez nich Czarnej Górze, która pewnego dnia wypluwa masy gorącej lawy. Zwierzęta uciekają, po czym – nie mogąc żyć bez Góry – wracają śladem optymistycznego błękitnego ptaka. Wkrótce, zwabieni sławą niezwykłego miejsca, przybywają podróżnicy. To streszczenie brzmi bardziej dydaktycznie niż książka. Rzecz jasna, czytelnicy polscy odczytują ją jako ogólniejszą alegorię.

Powiódł się plan władz prowincji Unzen?

Nie mam pojęcia. Dziecięca literatura ma dużo katastroficznych metafor. Moją ulubioną postacią jest Filifionka z „Opowiadań z Doliny Muminków”. Całe życie czeka na apokalipsę, cierpi, że nikt jej napięcia nie rozumie, a kiedy przychodzi trąba powietrzna i porywa jej dom z bardzo cenionymi przez inne Filifionki bibelotami, jest niemal szczęśliwa. Czy przynajmniej uspokojona, że to, co musiało nadejść, wreszcie nadeszło. Po czym – uwolniona od rzeczy i strachu przed katastrofą – śmieje się z płaczącej nad jej „tragedią” Gapsy.

A Pani?

Jak każda Filifionka, dopiero czekam na hekatombę. ©

 

AGNIESZKA TABORSKA jest pisarką, romanistką, znawczynią surrealizmu. Autorka ponad 20 książek, m.in.: „Spiskowcy wyobraźni. Surrealizm”; „Okruchy amerykańskie”; „Abecadło Topora”; „Senny żywot Leonory de la Cruz”; „Wieloryb, czyli przypadek obiektywny”; „Niedokończone życie Phoebe Hicks”; „Nie tak jak w raju”. Do niedawna dzieliła życie między Warszawę a Providence w USA, gdzie wykłada – ostatnio zdalnie – w Rhode Island School of Design. W 2020 r. w wydawnictwie Lokator ukazała się jej książka „Człowiek, który czeka”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23/2021