Puszcza domowa. Co kryje w sobie Kampinos

Jeśli nie liczyć szkolnej wycieczki, na tym podwarszawskim szlaku przez dwa dni prawie nikogo nie spotkałem. W powrotnym autobusie wciąż słyszę ptasi trajkot.

22.08.2022

Czyta się kilka minut

Obronny kościół w Brochowie, miejsce chrztu Fryderyka Chopina i początek szlaku przez Puszczę Kampinoską. /  / SZYMON BARNA / EAST NEWS
Obronny kościół w Brochowie, miejsce chrztu Fryderyka Chopina i początek szlaku przez Puszczę Kampinoską. / / SZYMON BARNA / EAST NEWS

Nie Grochów, tylko Brochów. Żeby w niedzielny poranek dostać się do wsi nad Bzurą, trzeba poprosić o podwózkę zaprzyjaźnionego kierowcę. Z Warszawy za Sochaczew to będzie godzina z groszami. Jedziesz przez płaską jak naleśnik krainę sadów i pól, i nagle zza horyzontu wyskakuje ceglasta twierdza z wieżami jak rakiety.

Las odebrał swoje

W całej Polsce jest tylko jeden taki kościół – trochę gotycki, trochę renesansowy, trochę romański, i na dodatek obronny. Architektoniczne kuriozum, ale takie, w którym ochrzcili Fryderyka Chopina. Tak się jakoś przyjęło, że Żelazowa Wola i Puszcza Kampinoska zrosły się w jeden turystyczno-krajoznawczy produkt, więc główny szlak Kampinoskiego Parku Narodowego nie zaczyna się w lesie, ale właśnie tu, pod murem brochowskiego kościoła, o którym przewodniki kurtuazyjnie mówią „unikatowy”.

Fotografuję tabliczkę, bo określa mój plan na najbliższe dwa dni: „Dziekanów Leśny ZTM – 57,1 km”, czerwonym szlakiem przez puszczę z zachodu na wschód. Ale na razie ten Brochów, betonowe popiersie Chopina, para łabędzi i sznur brzydkich kaczątek na starorzeczu Bzury. Niebo zasnute chmurami, szary chodnik pod nogami. Na północ, w prawo, potem w lewo i tak przez parę kilometrów, aż do nieprzerwanej linii sosen. Psy przekazują mnie sobie szczekaniem od furtki do furtki, więc pewnie budzę całą okolicę. Najgorsze świństwo, jakie można zrobić piechurowi? Zawiesić na płocie tabliczkę „Uwaga, zły pies”, a potem zostawić bramę otwartą na oścież. Właściciel jeszcze gorszy.

W końcu pochłaniają mnie sosny, ale to nie jest jeszcze puszcza jako taka, tylko Borek Tułowicki, nieduża enklawa parku narodowego. Ledwie przekraczam linię drzew – świeże tropy łosia pod nogami. Rozglądam się na boki, szukam za sobą charakterystycznej sylwetki na tle niskich chmur, ale te odbite w piachu racice to będzie jedyny kontakt z najsłynniejszym mieszkańcem puszczy, jaki przez dwa dni nawiążę. Choć według szacunków władz parku łosi jest w Kampinosie ponad 400, to spotkania z nimi są niemal zawsze zaskoczeniem. Widywałem kampinoskie łosie w najróżniejszych miejscach i sytuacjach, ale nigdy wtedy, gdy mi na tym szczególnie zależało. Zresztą od kiedy obejrzałem „Ducha śniegów”, dokument, w którym dwóch Francuzów, fotograf Vincent Munier i pisarz Sylvain Tesson, tropią w Tybecie śnieżną panterę, do serca wziąłem sobie utkany przez nich w przypływie oświecenia bądź frustracji bon mot: „Czcij to, co masz przed sobą, niczego nie oczekuj”. Banalne i pomocne.

No to bez oczekiwań, przez tułowicki lasek, gdzie szlak kręci jak w labiryncie luster, a nad koronami słychać miarowe wycie syreny którejś z okolicznych ochotniczych straży pożarnych. W osadzie puszczańskiej PTTK trwają przygotowania do przyjazdu wąskotorówki z Sochaczewa. Wyleje się z niej kilkaset osób, siądą przy paru ogniskach i to będzie pewnie ich cały kontakt z puszczą, bo dalej na torach trwa wielkie zarastanie. Stal w objęciach mchu i jałowców. Las odebrał swoje. O kolei w Kampinosie – wąsko- i szerokotorowej – można by pisać prace doktorskie, ale jeśli chodzi o praktykę, trzeba się zadowolić tym skrawkiem torów. Wilcze Tułowskie to jedyna czynna stacja, o której można powiedzieć, że znajduje się w puszczy.

Za Tułowicami asfalt, kilometr, może dwa. W międzyczasie powitanie z Łasicą, rzeczką, która kiedyś płynęła, jak chciała, ale po XIX-wiecznych melioracjach nosi niechlubne miano kanału. Będę się z Łasicą witał jeszcze raz, po południu. Teraz skrajem asfaltu na północ, a potem już w prawo, w puszczę.

Jadwiga czeka

Niech to będzie krótka prezentacja dla tych, co go nie znają. Kampinoski Park Narodowy jest drugim w Polsce, jeśli chodzi o wielkość, i jednym z raptem paru na całym świecie, o których można powiedzieć, że sąsiadują ze stolicą kraju. Caracas, Nairobi, Wiedeń, Budapeszt i Warszawa. Choć kilka tutejszych rezerwatów istniało tu już przed wojną, park powołano dopiero w 1959 r. Nie wiem, czy Jadwiga i Roman Kobendzowie poznali się w puszczy, pewnym jest natomiast, że skrzyżowały się w niej ścieżki ich karier. Botanik i geografka – razem chodzili w teren i każde patrzyło na co innego. A potem opowiadali wszem i wobec, jakie to wszystko piękne i cenne. Wstęgę przecinała tylko ona – on zmarł, nie doczekawszy dnia ustanowienia Kampinoskiego Parku Narodowego. Ale to Roman ma dziś w puszczy dąb swojego imienia i kamień z tablicą. Jadwiga, matka Kampinosu, ciągle czeka na właściwe upamiętnienie.

O puszczy trzeba jeszcze wiedzieć, że nie byłoby jej bez Wisły, którą kilkanaście tysięcy lat temu lodowiec zawrócił z drogi na północ. Nigdzie indziej nie ma takiej mozaiki: taras zalewowy rzeki, pas wydmowy, bagna, znowu wydmy i jeszcze jedna tasiemka mokradeł. Przez to nie da się Kampinosu streścić na jednym zdjęciu. Fotografie muszą być co najmniej dwie. Prosta jak strzała droga wśród jagód i gonnych sosen to raz. Czarne olszowe tyczki, stagnująca woda, aromat zgnilizny i wszechobecna komaroza to dwa. A łoś? On się czuje dobrze i tu, i tu.

Na dobre między drzewami, od razu ustalam hierarchię dźwięków i zapachów. Późną wiosną będą to przede wszystkim zięby i konwalie. Ptasi przewodnik Collinsa mówi: piosenka wysoce charakterystyczna, powtarzana niestrudzenie, czysta, głośna, niemal trajkocząca, zakończona dziarskim zawijasem. Do tego aromat kwiaciarni, tak intensywny, że można paść z upojenia. Drogi pomylić się nie da, ale i tak czerwone znaki umieszczono zgodnie z turystycznym kanonem – tak, żeby z jednego widać było kolejny. Kiedy przecina tory – te same, które zjadają mech i jałowce – robię popas. Pierwszy tego dnia rowerzysta przelatuje przez kadr tak szybko, że chyba mnie nawet nie zauważa.

Szlak konwaliowy

Puszczańskie toponimy można przerabiać na poezję: Genewa Dzicza, Świńska Krzywda, Polski Grunt, i może jeszcze Parowy Dupne. Za każdym kryła się kiedyś jakaś historia, ale z nimi jest jak z wymierającymi językami – odchodzą wraz z ostatnimi ludźmi. Wysunięty najdalej na zachód obszar ochrony ścisłej nazywa się Czapliniec, bo w tamtejszych wiekowych sosnach gniazdowała kiedyś kolonia czapli. Po latach czaple się wyniosły, nazwa została. Ale to właśnie mniej więcej tu zaczyna się tzw. szlak konwaliowy, bo wiosną przez następnych 10 kilometrów – w tym kolejne obszary ochrony ścisłej – człowiek idzie pijany ich wonią.

Krzywą Górą nazywano kiedyś wydmę przy skrzyżowaniu szlaków czerwonego i żółtego, dziś raczej tę przy dębie Kobendzy. Ale zanim tam dojdę – leśniczówki. W okolicach Krzywej Góry są dwie. Trawy między nimi park kosił kiedyś tak uparcie, żeby jedna chałupa widziała się z drugą. W tej pierwszej, bliżej skrzyżowania, mieszkał leśniczy, któremu rysie zjadały kury. Ważniejsza jest druga, bo to w niej przez prawie 30 lat pomieszkiwał Lechosław Herz z żoną. Kto bywa w puszczy, Herza znać musi. To jemu Kampinos zawdzięcza szlaki, przewodniki, mapy, całą tę krajoznawczą osnowę, bez ­której człowiek byłby w parku narodowym tylko intruzem. Jak się ma szczęście, to można go wciąż podczas spaceru po puszczy spotkać.

Dom jak dom, prawdopodobnie powojenny, trochę nijaki, w stylu nadwiślańsko-zakopiańskim. Gdyby trochę bardziej odsunąć go od drogi, byłoby pewnie mniej komarów, powiedział mi kiedyś Herz, bo w letnie wieczory jest ich tyle, że trudno wysiedzieć na ganku. Mimo to, tak właśnie robili – siadali z żoną na pieńkach i słuchali wieczornej puszczy. A turyści, którzy akurat przechodzili pod płotem, tak się dziwili, że ktoś tu mieszka, że często zapominali się nawet ukłonić. „K+M+B 2017” – napis nad drzwiami jednoznacznie wskazuje, kiedy Krzywa Góra opustoszała. Spędzanie paru miesięcy w środku lasu stało się dla gospodarzy po prostu zbyt dużym wyzwaniem. Zostawili po sobie m.in. dąb posadzony na pamiątkę człowieka, który lata temu poczęstował Herza wodą z miodem, gdy ten pierwszy raz zobaczył to miejsce.

Ławka przy dębie Kobendzy to w puszczy rzadkość. Majestatyczne drzewo góruje nad okolicą, która na przestrzeni dekad zupełnie się przeistoczyła. Na powojennych zdjęciach widać rosochaty dąb na otwartej polanie, jakby żywcem wyjęty z wiersza Tranströmera, bo „podobny do zastygłego łosia”. Z czasem polana zarosła, stając się lasem, a żeby pojąć dostojeństwo drzewa, trzeba zadzierać głowę ku chmurom. Ale okolica ma w zanadrzu jeszcze jedno dziczenie. „Rysiowa droga” to jedna z tych nazw, które nigdy nie trafiły na mapy. W świerkowym zagajniku na północno-zachodnim krańcu obszaru ochrony ścisłej stała swego czasu woliera z rysiami, które w puszczy miały znaleźć nowy dom. Kiedyś – to jeszcze jedna z anegdot Herza – do trzymanej w niej samicy przyszedł zupełnie już dziki samiec, i nic sobie nie robił z ludzi, którzy stali parę metrów dalej. Zainteresowany był tylko rysicą. Dziś po wolierze nie ma już śladu, a rysie stały się kampinoskimi zjawami. Być może w niej żyją, być może tylko bywają – obserwacje są skrajnie rzadkie, raz na parę lat pojedyncze zwierzę nagra się na fotopułapkę. I dobrze – nic więcej od rysia nie chcemy, poza świadomością, że jest.

Łania z grodziska

W okolicach Cisowego coś się kończy – po pierwsze długi, biegnący równoleżnikowo konwaliowy szlak, po drugie – ­totalna samotność. Jeden po drugim mijam kilka węzłów szlaków. Jest grubo po 13, idę już ponad sześć godzin, i dopiero teraz spotykam pierwszego turystę. Nad Kacapskim Kanałem pasie się sarna, w jej tle widzę – nie, to nie złudzenie – samochody. Górki to asfalt, kościół i cywilizacja.

Sosna powstańców jest już tylko martwą kłodą na rusztowaniu. Większe wrażenie robią podania o źródle tej nazwy – ponoć na jej konarach wieszano zaangażowanych w powstanie styczniowe mieszkańców okolicy.

Zaczyna kropić, a mi przychodzi do głowy szalona myśl: a może by tak w puszczy nie spać, tylko spróbować dojść do jej końca jeszcze przed zmrokiem? Od Zamczyska to będzie jakieś siedem godzin marszu. Tak sobie kombinuję, ale kiedy już do niego dochodzę, kładę się na drzemkę pośród wiekowych dębów. Gapię się jeszcze na korony drzew, biegam wzrokiem za jakąś wiewiórką, ale kiedy próbuję zebrać myśli, żeby przenieść się na chwilę w XIII wiek i jakoś odmalować sobie w wyobraźni dawne życie tego miejsca, odlatuję na dobrą godzinę. OK, Zamczysko, układam to sobie już na jawie, 40 na 50 metrów, dwa wały i dwie fosy. Trudno powiedzieć, kto miał się tu chronić, bo przecież nikt nie stawia takich fortyfikacji dla mieszkańców okolicznych wsi. Więc może jakieś wojsko, dla którego wydmy były drogą na skróty? Archeolodzy ciągle się nad tym zastanawiają, na razie musi nam wystarczyć informacja, że miejsce jest jedyne w swoim rodzaju. Sonduję z lornetką południowe stoki grodziska, w wierzbowym gąszczu łapię samotną łanię i nie wypuszczam jej przez dobry kwadrans.

Skoro nie muszę się już spieszyć, to na dobre zwalniam. Tym bardziej że przede mną uroczysko Karpaty. Jedno z tych miejsc, gdzie najlepiej po prostu stanąć. Ścieżka jest wąska, starodrzew imponujący, ale i tak pęka mi serce, bo z naprzeciwka słyszę narastający ryk silników. Dwa motory crossowe wpadają do obszaru ochrony ścisłej. Zwalniają, żeby mnie wyminąć, a potem z jeszcze większym jazgotem lecą po ścieżce. Próbuję złapać spojrzenia nadjeżdżających, coś z nich wyczytać, ale szyby kasków są ciemne, więc mogę tylko zgadywać, co maluje się na twarzy człowieka, który za nic ma przepisy i przyrodę. Psują mi te motory całą przyjemność z dalszego marszu, powoli zbliżam się zresztą do końca na dziś. W okolicach dawnej wsi Grabina schodzę z czerwonego szlaku, żeby żółtym dojść do Julinka.

Na mojej prywatnej mapie Puszczy okolice Grabiny to Wodnikowe Wzgórze – choć w powieści Richarda Adamsa to były żądne wrażeń króliki, a ja tu zwykle widuję zające. Ale nie jednego czy dwa, wyskakują mi spod nóg całymi grupami, jakby knuły jakąś wielką przygodę. Grabina to zresztą jedna z najpiękniejszych wysiedlonych wsi w Kampinosie. Od 1975 r. skarb państwa prowadzi wykup położonych wewnątrz parku gruntów, a wiele osad po prostu zalesiono. Gdzieniegdzie z mchu wystają tylko fundamenty, między drzewami natknąć się można na betonowe słupy dawnych linii energetycznych, w wyremontowanych piwniczkach zimują nietoperze, a w miejscu dawnych sadów owocują zdziczałe już jabłonie. Ale najpiękniejszą pamiątką po Grabinie jest dąb. Jeden z najtęższych w całej puszczy, w pierśnicy ma ponad siedem metrów obwodu pnia. I chyba wciąż pozostaje bezimienny. To może dąb Lechosław? Będzie pasować.

Z Grabiny do Julinka to jest już rzut beretem. Na teren dawnej szkoły cyrkowej docieram sporo przed zmrokiem. To teraz będzie piwo, hamak i książka, a wokół mnie grupa ukraińskich dzieciaków szaleje na trawniku, bo na czas wojny tutejszy hotel stał się ich domem.

Przez dżunglę

Następnego dnia o siódmej rano jakiś facet przy recepcji pyta, czy zawiozę go do Leszna. Nie wiem, co go bardziej dziwi: to, że moim celem jest Dziekanów, czy to, że nie mam tu samochodu. Po swoich wczorajszych śladach wracam na czerwony szlak, z pełną świadomością, że do Roztoki zostało mi już tylko kilka kilometrów. Bo – być może od tej informacji powinienem był zacząć – Puszcze Kampinoskie są tak naprawdę dwie, jedna na zachód, a druga na wschód od Roztoki. Roztoka – a w domyśle przebiegająca przez nią droga wojewódzka nr 579 – dzieli puszczę na tę, do której Warszawa ma trochę za daleko, i tę, którą co weekend zadeptuje.

Po całej dobie wśród zięb, dzięciołów i świstunek mam wrażenie, że asfalt się na mnie wydziera. Mija parę chwil, zanim znajduję lukę między autami i tirami, którą mogę śmignąć na drugą stronę jezdni. Tego szczęścia nie mają wilki i jeleniowate, które na tej szosie po prostu giną, bo drogowcy do dziś nie uznali za stosowne zainstalować tu odcinkowego pomiaru prędkości. Może to wiatr, a może moja irytacja, ale roztoczańska droga huczy mi w uszach jeszcze przez kilka kwadransów.

A może to zresztą pierwsze oznaki zmęczenia albo świadomość, że najbliższe kilometry nie będą tak malownicze jak to, co już za mną, ale zaczynam sobie wyrzucać: dlaczego nie poszedłeś zielonym? Przecież te niecałe 60 kilometrów to nie jest żaden wyczyn, żeby się pilnować i ograniczać. Ale nie ma już odwrotu, więc w głowie wyliczam kolejne przystanki. Najpierw Wiersze, dawna stolica Rzeczypospolitej Kampinoskiej, wolnego państwa AK-owskiej partyzantki, która w 1944 r. oczyściła z Niemców spory kawałek puszczy. Za Karczmiskiem – Palmiry, ale nie cmentarz ofiar zbrodni hitlerowskich, bo to nie czas na martyrologię, tylko Długie Bagno i łany kwitnącej wełnianki. Jak się uważnie spojrzy na mapę, puszcza zaczyna w tym miejscu opowieść o nieistniejącej już składnicy amunicji, ogromnej inwestycji z czasów niepodległej Polski dwudziestolecia międzywojennego. Leśne drogi idą dawnymi nasypami, i to nie wąsko, ale szerokotorowej kolei. W kwadratowych zbiornikach przeciwpożarowych wciąż stoi woda, nietrudno też znaleźć pozostałości dawnych magazynów i dwa ogromne kratery po niemieckich bombach. Puszcza ma w tym miejscu jeszcze kilka tajemnic, których nie pokazują mapy, bo znajdują się one poza szlakami: starą lokomotywownię oraz stanowiska wojsk rakietowych z lat 60.

Ale ja mam już w głowie tylko Cichowąż. Czerwony szlak obchodzi bagno od północy, zielony od południa. To, co pomiędzy, to ciemny, nieprzebyty gąszcz. Parkowe tabliczki straszą, że w tym miejscu może ci coś spaść na głowę. Tutejsze szlaki są zabłocone nawet w czasie suszy. W koleinach stoi woda. W listopadzie albo grudniu widać byłoby o wiele więcej, ale kiedy strzela wegetacja, Cichowąż staje się dżunglą. Z grobli na Łąkach Strzeleckich słychać już miasto, choć nie Warszawę, tylko Łomianki. Tak mi się już nie chce, tak bardzo nie chce, lecz kiedyś jeszcze trzeba będzie to powtórzyć, myślę, a przede mną wyrasta znak, którego nigdy bym się tu nie spodziewał. Zrywka, zakaz wstępu. I gęsta leszczyna rzucona w poprzek szlaku, żeby przypadkiem nikomu nie przyszło do głowy ignorowanie komunikatu. Wiem, wiem, ochrona czynna, zło konieczne, ale sorry, nie pozwolę, żeby mi ktoś na finiszu popsuł całe przedsięwzięcie. Idę od wczoraj czerwonym i czerwony ukończę. Facet majstruje coś przy traktorze, chyba nie może go odpalić, bo silnik się krztusi, a ja patrzę mu w oczy i bez słowa omijam przeszkodę. Nic nie mówi.

Ostatni kilometr jest jak kolarska runda wokół stadionu. Droga szeroka jak Marszałkowska, na jej wylocie szpital dziecięcy i pętla autobusowa. Trochę na końcu świata, chociaż z mojej perspektywy to akurat początek: korków, spalin i całego tego warszawskiego zgiełku. Autobus linii 150 już szykuje się do odjazdu, ale zanim wsiądę, szukam jeszcze znaku wieńczącego szlak. Takiego, który powie mi „Brochów 57,1 km”, a mnie na chwilę zeżre duma, że tyle mam w nogach. Ale przeżywam zawód, niedaleko bramy szpitala czerwony znak kieruje tylko do Roztoki i ani kroku dalej.

Jeśli nie liczyć szkolnej wycieczki, na którą natknąłem się w południe pod Palmirami, w autobusie jest być może więcej ludzi, niż przez te dwa dni spotkałem na szlaku. Silnik dudni, zaraz będę w metrze, ale na razie głowa opada mi na szybę i przez dobry kwadrans zamiast tumultu miasta w uszach wciąż słyszę ptasi trajkot: zit-zit-zit-zit, set-set-set, czat, cziteriidia, i ten dziarski zawijas na końcu.©

Autor jest licencjonowanym przewodnikiem po Kampinoskim Parku Narodowym.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Puszcza domowa