Przybylski i nasze mity

Rozumna lekcja polskości udzielana nam przez Ryszarda Przybylskiego prowadzi do prostej refleksji, że ideolodzy i politykierzy nie są najlepszymi budowniczymi narodowych mitów. I tylko nadaremnie próbują okradać poetów z tej powinności.

01.04.2008

Czyta się kilka minut

/rys. Mateusz Kaniewski /
/rys. Mateusz Kaniewski /

Czy miał rację Daniel Beauvois ("Polacy na Ukrainie. 1831-1863", 1987), kiedy stanowczo twierdził, że upadło już polskie "przywiązanie do krainy stepowych jeźdźców", do legendy ziem ukraińskich jako "zniszczonej Arkadii", "raju utraconego", do nostalgicznej wizji kresowego pogranicza jako matecznika "wojowniczych mnichów i nieustraszonych rycerzy"? I że "śmierć w roku 1980 polskiego pisarza Iwaszkiewicza, urodzonego w roku 1894 w Kalniku pod Kijowem, gdzie jego ojciec, drobny szlachcic, był księgowym w cukrowni, oznacza wyraźne przecięcie ostatnich związków między kulturą polską a tymi ziemiami"?

W końcu niecała przecież kultura, powiązana z tą szczególną - zoraną głęboko mitami i tworzoną przynajmniej od przełomu XVI i XVII w. - polską "metaprzestrzenią przygody" (Jacek Kolbuszewski), jest martwa i leży za nami odłogiem. W końcu żyją, wprawdzie coraz bardziej fantomatycznie, coraz bardziej widmowo, różne książki, symbole, obrazy i pieśni, a zraniona, kaleka tęsknota, podsycana zarówno dramatyzmem, jak i idyllicznością rozległych wspomnień, ciągle odzywa się w świadomości, a mocniej jeszcze - w podświadomości. W końcu mamy chociażby, nie wspominając innych, Ryszarda Przybylskiego, urodzonego 1 kwietnia 1928 r. w Równem na Wołyniu, który tamtejszym "wołyńskim Atenom" - Liceum Krzemienieckiemu - poświęcił jedną ze swoich ważnych książek ("Krzemieniec. Opowieść o rozsądku zwyciężonych").

Polska szopka

Tyle tylko że ów 1 kwietnia zdaje się zobowiązywać Przybylskiego do myśli paradoksalnej i poniekąd zaprzecznej wobec wielu naszych plemiennych fantazmatów - co nie znaczy oczywiście wcale, by np. nie widział i nie cenił on romantycznej i postromantycznej tradycji "ukrainnej" w polskiej literaturze czy sztuce. Ale na całe to swojskie legendarium kresowe i związane z nim poczucie utraty patrzy Ryszard Przybylski z innej, zaskakującej perspektywy, eksponując przede wszystkim - jak czyni zresztą we wszystkich polskich sprawach - pragmatyzm, tworzenie instytucji, trzeźwe strategie przetrwania oraz "rozsądek zwyciężonych", nie zaś upojną urodę jarów, uroczysk i stepów, widmowy patos porzuconych z nagła i niszczejących pod gorzkim, posępnym niebem świątyń, dworów i zamczysk, upiory skrzywdzonych dziewic i postacie ślepych profetów z lirą, skrzydlatych rycerzy albo omroczonych bólem i szałem kozaków, którzy pędzą na koniach spienionych w metafizyczną dal. W jakiś nasz kresowy apeiron. Ruski, litewski. Wszystko zresztą jedno jaki.

Tak zatem czytamy o Mickiewiczowskim arcydziele: "wszystko jest niewiarygodne, szalone, obłędne. Żywi rozmawiają z umarłymi. W cmentarnej kaplicy lud wraz z duszami nieboszczyków wykonuje operę dla intelektualistów. Trumna, nadprzyrodzona dydaktyka i śpiew. (...) Sfrustrowany upiór wpada w logomanię i zaczyna gadać jak najęty. Zegary biją. Świece gasną. Byt zapada się w ciemności. W więzieniach, między przesłuchaniami, nasza najlepsza młodzież żartuje i śpiewa piosenki. Epileptyk szybuje ku gwiazdom. Histrion wygraża Transcendencji. Machając ogonem, diabeł lituje się nad zbrodniarzami. Zapominając o tłumie ofiar, aniołowie cackają się z poetą wypchanym pychą. Wizjoner coś bełkoce o liczbach. Plugawy łotr szydzi z matki zakatowanego syna. Bluźnierstwa, modlitwy i bezsilność. Spiskowcy, zdrajcy i męczennicy. Półzgnili donosiciele dławią się gorejącą ziemią mogił. O świcie między drzewami cmentarza miga na drodze rząd kibitek. Filozoficzne przechadzki po ulicach kirgizo-kajsackiego Babilonu. Zimne jak ostrza sztyletów spostrzeżenia i milczenie nabrzmiałe wydarzeniami. Wszystko to jest polskie, arcypolskie, aż do łez. Jak przystało na narodowego upiora, utwór ten ma kształt pokraczny i tajemniczy" ("Słowo i milczenie Bohatera Polaków. Studium o »Dziadach«").

Polska szopka? Tak, zapewne - ale nie znam lepszego streszczenia. Takiego, które z większą goryczą i ironią szarpałoby ciemne struny Mickiewiczowskiej polskości. I wydobywało zarazem mocniej trwałą i drastyczną scenerię chocholego tańca, w jaki udajemy się zwykle - cienką ścieżką między weseliskiem a żalnikiem, między pobojowiskiem a karczmą - w różnych sytuacjach granicznych.

Ironista zatem, co zasiadł w drzwiach narodowego lamusa i bez złudzeń spoziera w głąb jego dziwacznej ciemni, w kłębowisko rojących się tam postaci, w utracony śmietnik, na którym poniewierają się ułomki mitów, słów, zdarzeń i rzeczy? Tak, zapewne - ale nie we wszystkim i nie do końca. Ironia Przybylskiego ma przecież za patrona, jak każda ironia heroiczna i czysta, platońskiego Sokratesa, który zwalczał za jej pomocą, by użyć wyrażenia Ireny Krońskiej, "chełpliwą próżność ludzką". I który jednocześnie "wiedział, że wie, skoro swą prawdę głosił w mitach o Rzeczywistości Istotnie Istniejącej" ("Rozhukany koń. Esej o myśleniu Juliusza Słowackiego"). Słowem, chodzi więc w tej ironii o mityczny czy też sakralny patos, z jakim spoglądać trzeba w studnię bytu, w jego - nierzadko - piekło. I chodzi też o inne sprawy, choćby o bolesną, niespokojną czułość wobec tego, co utracone, zagubione: "Teraz, kiedy już jestem stary, niekiedy o zmroku widzę otwarte drzwiczki od pieca, blask idący po brunatnoczerwonej podłodze, dwa fotele zbliżone do ciepła, prószący za oknem śnieg i słyszę matkę czytającą mi jakąś baśń. Koszmarny mord, ośmieszone cierpienie i spełnianie się losu. »Ein Wintermärchen«" ("Baśń zimowa. Esej o starości"). W białych ścianach polskiego domu, gdzieś na kresach. I jest to nie tylko - jak chce Przybylski - "męcząca fantasmagoria". Nie tylko udręczenie. Skoro te obrazy mówią chociażby do mnie, nigdy przecież niedoświadczającego ich urody.

Niepodległość i język

Widomy - mam wrażenie - dystans Przybylskiego wobec owego, fascynującego skądinąd, rojowiska polskiej wyobraźni jest dystansem wobec naszych czarnych snów. Snów tak lub inaczej uobecnianych, wszędzie i zawsze śnionych - pod zaborami, "za komuny", w nowym, demokratycznym porządku. W istocie bowiem chodzi mu o struktury nadziei. I o to, aby polskie misterium passionis, rozgrywane w każdych okolicznościach na narodowej scenie, nie zepchnęło nas gdzieś w czarną dziurę beznadziejności, aby nie stało się pokazem trucheł, które toczy srogi i zachłanny gad, robak śmierci. Trzeba zatem właśnie ironii, niekiedy gorzkiej, aby mieć jasność spojrzenia i właściwie poustawiać figury na scenie polskich dziejów, aby oddać ich zasługi i grzechy.

Weźmy więc choćby takie oto zestawienie z opowieści Przybylskiego o Krzemieńcu: "Poeta [Franciszek Karpiński - Z.M.], który poznał kreatywną siłę języka, nie był w stanie uwierzyć w jego zdolność stwarzania idei. Mól biblioteczny [biskup Jan Chrzciciel Albertrandi - Z.M.], którego wyobraźnię stłamsił kurz archiwów i nadmiar erudycji, odkrył autarkiczną energię języka i nawet ubóstwienie siły państw zaborczych nie powstrzymało go od głoszenia chwały swego odkrycia". I odczytajmy podsumowanie tej paraleli - już wcale nie ironiczne, lecz poważne, patetyczne, uciekające się do religijnego wręcz obrazowania, do motywów grzechu, rozpaczy i zstąpienia do otchłani, w której nie ma już nic, żadnych oczekiwań na zmartwychwstanie narodu: "Był to błąd poety [chodzi o wiersz napisany przez Karpińskiego na prośbę Mikołaja Repnina i jemu dedykowany - Z.M.], ale w końcu tylko błąd. Bardziej przerażające było ostateczne spostponowanie swego ducha utratą jakiejkolwiek nadziei. Zejście do piekieł. Dla Karpińskiego państwo było najwyraźniej czymś w rodzaju arystotelesowskiej entelechii narodu, dzięki której trwał on w swej tożsamości jako autarkiczna wspólnota. Kiedy nie stało państwa, pozbawiony jego opieki, wygnany z instytucji, które obsługiwał, język polski zaczął właśnie swe długie konanie. Nie ma nadziei na rekreację naszego państwa, więc i nasz język czeka zginienie. Ostateczna śmierć". Karpiński zatem: "Ograbiony i zgnębiony, po upadku powstania wpadł (...) w skrajną rozpacz. Nabrał przekonania, że oto nastąpił ostateczny koniec Polski, jej nieodwołalne unicestwienie. Fuit Ilium. Była Polska. I z tej pożogi, jak Troja, nigdy się już nie podniesie".

Właściwe i szersze już rozumienie takiego losu i takiej zapaści odsłoni się w innej książce Przybylskiego, w "Mitycznej przestrzeni naszych uczuć": "Opowieści mityczne - powie tam więc autor "Krzemieńca" - nie przemówią do człowieka rozczulonego własnym nieszczęściem. Adoracja żalu dość szybko przekształca się w rozpacz, która zabija trzeźwe myślenie".

Chodzi zatem o oddzielenie mitów od rozpaczy. Od czarnego tego uczucia, które - bardziej niż wszystkie inne - pędzi człowieka w czeluść, w przepaść bez dna i jakichkolwiek nadziei. Chodzi o poznanie ich i przeżycie w jasnym świetle dnia i rozbłyskach rozumu. W miejscu, w którym mythos zostaje przeszyty i prześwietlony przez pobratymczy mu ongiś logos, przez otwarty i czujny rozum-słowo. Na mity może być bowiem otwarta zarówno Eurypidesowa "droga dnia", jak i Eurypidesowa "droga nocy". I nie jest bez znaczenia, którą z nich pójdziemy. Choć na obu z nich przecież - to nieuniknione, to wpisane w dolę człowieczą - doznamy zgrozy i cierpienia. I, nade wszystko, utraty.

I dlatego historię Krzemienieckiego Liceum - stanowiącego dlań zresztą niedościgniony dotąd wzorzec szkoły, która dawała tyle, ile obiecywała - historię pełną smakowitych szczegółów i krzepkich, jak to u Przybylskiego, kęsów materii - zaczyna zdanie zupełnie nieoczekiwane i wręcz niesamowite. Zdanie, które beznamiętnie, z radykalną trzeźwością umysłu, wydobywa z przeraźliwej klęski narodowego bytu, z zatraty państwa, istotną wartość: "Kiedy Polacy utracili własne państwo, nareszcie zaczęły ich dręczyć tajemnice języka". A to ostatecznie pozwoliło odkryć i wyzwolić jego energię, energię słowa. Podstawowej w końcu dla niepodległości ducha materii.

Żywy klasycyzm

Pisząc o Krzemieńcu, nie po raz pierwszy wstępuje Przybylski na pewną drogę. Drogę, która wiedzie właśnie w ów ciemny, smętny i złowieszczy, a niekiedy i pokraczny, zważywszy zachowania wielu Polaków, czas porozbiorowy. Wcześniej pojawił się przecież iście fundamentalny "Klasycyzm, czyli Prawdziwy koniec Królestwa Polskiego" - rzecz o pokoleniu tragicznym, które przeżyło III rozbiór i unicestwienie państwa, stając tym samym przed pytaniami o sposoby ocalenia tożsamości narodowej już poza strukturami zamordowanej Rzeczypospolitej. Rzecz nadto o pokoleniu, które nie znalazło dla siebie należytego miejsca w zmitologizowanej historii polskiej: "Przesłoniły ich wielkie cienie romantycznych buntowników i cierpiętników". Przybylski, wzorem Wacława Berenta i jego niebywałych "Opowieści biograficznych" z lat 1934-39 ("Nurt", "Diogenes w kontuszu", "Zmierzch wodzów"), dokonał tutaj rzeczy niemałej - odzyskania klasycyzmu dla naszej świadomości kulturowej, uwolnienia go od fałszywej stygmatyzacji, od napiętnowania nie tyle przez romantyzm, co przez późniejsze pokolenia.

"Prawdziwy koniec Królestwa Polskiego nastąpił dopiero wówczas, kiedy klasycyzm, po głębokiej analizie dziejów i literatury I Rzeczypospolitej, ustalił (...) zestaw wartości ukształtowanych w zamordowanym państwie, które złożyły się na to, co nazywano wówczas za Arystotelesem entelechią narodu, czyli siłą sprawiającą, że naród jest tym, czym jest. Wartości te należało teraz uczynić powszechną własnością Polaków, ich chlebem powszednim, ich mitem, ponieważ stanowiły o tożsamości ograbionego z państwa narodu. Tej wielkiej pracy, bez której dalsze istnienie Polski jako duchowej wspólnoty nie byłoby możliwe, dokonał klasycyzm. Jego znaczenie w dziejach naszej kultury jest więc bez przesady przełomowe. Przedstawianie tego stylu jako literatury skostniałej, jako poezji martwej, jako manifestacji kompromisu, a nawet zdrady, bo i takie sądy u nas wygłaszano, jest - delikatnie mówiąc - godnym pożałowania nieporozumieniem, aczkolwiek w tym miejscu mówić należałoby po prostu o nieodpowiedzialnej aberracji".

W 1983 r., kiedy wielka księga Przybylskiego ujrzała światło dzienne, czytaliśmy te słowa (i oczywiście resztę) z niebywałym wprost przejęciem: stan wojenny, zdawałoby się, rozpanoszył się na dobre i komunizm, rozkładając swe "wronie", czarne skrzydła, zasnuł nasze niebo, "zapaskudził ziemię". U Przybylskiego i u Berenta właśnie szukaliśmy więc "recepty", dróg ocalenia i przetrwania. Czas ten przecież przeminął - wprawdzie nie bez ciemnych osadów w naszym życiu i ran, ale jednak.

Jaką ma więc to przesłanie wartość obecnie? Teraz właśnie, kiedy zainteresowanie tradycją przybiera albo jarmarczny, "cepeliowski" zgoła charakter, albo jest "akademijne", połączone z okazjonalnymi celebrami "ku czci", albo wreszcie - to najgorsze - wybucha w doraźnych ideologicznych sporach, wzniecanych już to przez macherów takiej lub innej "polityki historycznej", już to przez książki Jana T. Grossa? I teraz, kiedy "cywilizacja zrzuca skórę" ("Rozhukany koń"), a demokracja i wolność, liberalny rynek i globalna kultura masowa zdają się bez reszty niweczyć i odsyłać w niepamięć i starodawne mity polskiej kultury, i związane z nimi debaty, i właściwe dla nich autorytety (jeden tylko przykład, wymowny: dziś, jak wynika z najnowszych badań czytelniczych, jedynie 4 proc. Polaków poleciłoby znajomym lekturę Sienkiewicza, największego z naszych mitografów, podczas gdy przed 1989 r. uczyniłoby tak bodaj 70 proc.)?

Wątpienie trzeba pokochać

Odpowiem paradoksalnie - ano właśnie dlatego ma to sens i wartość. Bo zatrata i zapomnienie (nie chcę przy tym w nich widzieć, chociaż może powinienem, jakiejś ostatecznej apokalipsy kulturowej) wzywają też do pytania o to, co zatracone i zapomniane. Jeśli oczywiście chodzi nam o tożsamość, o jej rzetelne zachowanie i autentyczne, dogłębne przeżycie, nie zaś o ideologiczne bzdury i fałszywe imitacje rozpaczy - ryty samozwańczych Rejtanów, odprawiane w telewizyjnym pudle. Jeśli też oczywiście przyjmiemy, że polskość jest coraz to nowym wyzwaniem, nie zaś magazynem rekwizytów, z którego na byle użytek i najzupełniej doraźnie można wypożyczyć to i owo. Choćby cytat z "Chorału", aby zdemaskować "innych szatanów" - obce moce czające się wśród protestujących pielęgniarek (jakby nic nie dzieliło ich od macherów krwawej rabacji 1846 r. i obcinania ludzkich głów).

Rozumna lekcja polskości, udzielana nam stale przez Ryszarda Przybylskiego, prowadzi zatem i do tej prostej refleksji, że ideolodzy i politykierzy nie są najlepszymi budowniczymi narodowych mitów. I tylko nadaremnie próbują okradać poetów z tej powinności. Ich to przywilejem bowiem jest przywilej alchemii ducha. Ów szczególny, samotniczy przywilej, dzięki któremu mogą wydarzeniom historycznym "nadać charakter mityczny lub przenieść je w sferę sacrum, słowem, dokonać transfiguracji bytu historycznego w byt duchowy, dziejów w poezję, historiografii w literaturę" ("Klasycyzm..."). Władza tymczasem - każda władza, także ta demokratyczna, z wyboru - jest zawsze dla Przybylskiego przemocą: "Tyrania jest wielkim wyzwaniem dla myśli i wyobraźni, ponieważ nic nie jest w stanie stłumić pychy i pazerności ludzi, którzy posiedli władzę, zwłaszcza jeśli uzyskali ją w wolnych wyborach" ("Sardanapal. Opowieść o tyranii"). Lepiej więc, by zostawili oni mity w spokoju. I lepiej również, by - odwołując się do tych mitów - przestali wreszcie "bredzić o wyższych racjach lub o potędze Substancjalnego Zła" (tamże). Tyle tylko że pycha ludzi władzy i "zarozumiałość instytucji (...) jest rozbrajająca. Nie wiadomo, co bardziej podziwiać: autorytaryzm czy naiwność" ("Rozhukany koń").

Mamy jednak przeciwko temu dar cokolwiek niepewny i podejrzany - wątpienie, które "jest istotą myśli" i sprawia, że "myśli nawet oswojonej przez cywilizację i spacyfikowanej przez religię nie da się do końca okiełznać. Myśl nie słucha rady Pitagorasa i zjada własne serce. Żyje, kiedy obala własny dorobek. Zniewolona, staje w bezruchu niby ogłupiały wół przed byle płotem, nareszcie niepoganiany. Uspokojony". Pozostaje więc najpierw zdystansowana i ironiczna akceptacja: "Bóg dał ci jabłko z ponurym robakiem w środku. Dopóki żyjesz, myślisz. Dopóki myślisz, wątpisz. Wątpienie trzeba chyba pokochać, jak pchły, które oblazły twoje obozowe nary. Inaczej zawładnie tobą idiotyczna irytacja" ("Rozhukany koń").

Ale pozostaje, jeśli mamy się naprawdę wyzwolić z obecnego zamętu, coś jeszcze ważnego - dary uczynione nam przez cienie, przez umarłych i zapomnianych przodków. Dary, które rozumnie, nie bez sceptycznego namysłu, trzeba obedrzeć z doraźnych plemiennych fantazmatów oraz pospiesznych ideologicznych mitów, aby ukazały swe rzeczywiste jądro: "Każdy chaos przemija, ponieważ każda rytualna orgia, a w kulturze zdarzają się tylko rytualne orgie, ma na celu destrukcję, z której wyłoni się nowy porządek. Ale podstawą tego porządku może być tylko antropologia ginącej epoki i jej język, język naszych przodków. Jest to bowiem Centrum, wokół którego konstytuuje się każdy nowy ład. Odrzucanie tego Centrum świadczy jedynie o tym, że ciągle trwa ten sam chaos, ten sam męczący wir, ta sama burza rozkiełznanych żywiołów" ("To jest klasycyzm").

***

To nie konsolacja, to projekt. To rzecz do zrobienia. Chyba że spodobało nam się na zawsze to granie: "Raz dokoła! Raz dokoła!". Chyba że pozostać chcemy więźniami zgrzebnej, populistycznej apokaliptyki narodowokatolickiego chowu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2008