Przez dotyk

Ks. Grzegorz Strzelczyk, teolog: Stawiamy sobie od tysięcy lat to samo pytanie: „Gdzie dostępny jest Bóg?”. Nie jesteśmy w stanie oderwać się od ciała i kontemplować samą duszą. Wiara musi nam się owinąć wokół czegoś materialnego.

20.03.2016

Czyta się kilka minut

Chrześcijańscy pielgrzymi w Bazylice Grobu Bożego, Jerozolima, listopad 2012 r. / Fot. GREY PHOTOGRAPHY / DEMOTIX / CORBIS
Chrześcijańscy pielgrzymi w Bazylice Grobu Bożego, Jerozolima, listopad 2012 r. / Fot. GREY PHOTOGRAPHY / DEMOTIX / CORBIS

BŁAŻEJ STRZELCZYK: Hematohydrozja.

KS. GRZEGORZ STRZELCZYK: Mhm...

Pocenie się krwią. 

Z medycznego punktu widzenia to zdaje się wynik silnego stresu, który doprowadza do pękania naczyń krwionośnych i przesączania się krwi do potu.

„Pogrążony w udręce jeszcze usilniej się modlił, a Jego pot był jak gęste krople krwi, sączące się na ziemię”.

Tekst koncentruje się na tym, że Jezus modlił się w ciężkim stresie. Detale fizjologiczne podkreślają intensywność przeżycia.

Czym się stresował?

No, zdaje się tym, co Mu się za chwilę przydarzy.

Miał naturę boską i ludzką. Nie był świadomy tych zdarzeń?

Co do boskiej świadomości – bez wątpienia. Co do ludzkiej – nie jesteśmy w stanie dokładnie odtworzyć jej zawartości, poza tym, co wskazują nam Ewangelie. W tym przypadku Jezus spodziewa się, że zostanie zabity. Po ludzku się tym stresuje.

Ale po chwili się uspokaja. Owszem, denerwuje się trochę na uczniów, że poszli spać, ale zachowuje zimną krew w rozmowie ze strażnikami, którzy przyszli z Judaszem, żeby go pojmać. 

To, co się dzieje w Ogrójcu, trzeba czytać jako moment podejmowania przez człowieka decyzji. Musi stawić czoło czemuś, co mu się nijak nie uśmiecha, boi się tego strasznie, a jednocześnie wie, że to, co go czeka, jest jedynym sensownym rozwiązaniem sytuacji, w której się znalazł. Albo się w takim momencie nad sobą użalasz, albo bierzesz to „na klatę” i podejmujesz ostateczną decyzję. Ten stres, o którym mówimy, związany jest z podjęciem decyzji.

Mógł się cofnąć? Zmienić zdanie?

To jest zgryz, który dogmatyka ma w kwestii bezgrzeszności Jezusa. Pytanie brzmi: „czy Jezus mógł”, czyli czy jego ludzka wola była zdolna do podejmowania autonomicznych decyzji?

No więc?

Grzech zawsze jest grzechem osoby. Grzeszymy, bo mamy ludzką wolę. Ale w przypadku Jezusa ludzka wola jest wolą Syna Bożego, nie jest autonomiczna.

Jezus nie był zatem wolnym człowiekiem? 

Wola Jezusa jest wolą prawdziwego człowieka. Ale ten człowiek nie jest kimś innym niż Drugi z Trójcy. Jak powiedzieliśmy, grzech dotyczy osoby, a nie tylko woli. Wobec tego pytanie brzmi: „Do kogo należy wola Jezusa?”. Raczej więc trzeba czytać to tak, że to, co dzieje się w ludzkiej woli Jezusa, jest wynikiem przekładu z boskości na człowieczeństwo tego, ku czemu dąży Syn. On nie zgrzeszy.

To dlaczego się stresował?

Bo nawet jeśli Syn jest niezdolny do grzechu „ontologicznie”, to niekoniecznie w ludzkiej świadomości było to wyraźne. Myślę, że w niej raczej dominowało „nie chcę zgrzeszyć”, a nie „nie jestem w stanie zgrzeszyć”. Zresztą biblijne opisy wyraźnie wskazują, że ludzka świadomość Jezusa jest świadomością synowską – jest odbiciem Osoby, bo to Syn się wcielił, a nie boskość po prostu (natura). Pamiętasz, o co prosił uczniów, zanim ich zostawił i poszedł się modlić?

Też każe im się modlić. „Aby nie ulegli pokusie”. 

Ale także, żeby z Nim czuwali. On po ludzku potrzebował wsparcia. Jego wyrzut do nich brzmi: „Ja się mierzę z czymś arcytrudnym, a wy nie potraficie ze mną nawet godzinę czuwać”. To jest ewidentnie wyrzut wobec braku obecności. Ale sam, po rozmowie z Ojcem, czyli po modlitwie, pogodził się z tym, co się za chwilę stanie.

Biorę uczniów w obronę, bo ten fragment brzmi: „Gdy wstał od modlitwy i przyszedł do uczniów, zastał ich śpiących ze smutku”. 

Tak było.

Spali ze smutku! Nie wiem, co na to medycyna, ale oni nie spali ze znużenia, tylko ewidentnie „spali ze smutku”. Cokolwiek to znaczy. 

Pamiętaj, że atmosfera musiała być ciężka, wszyscy spodziewali się najgorszego, a stres Jezusa jakoś się musiał uczniom udzielać. Ten sen ze smutku jest rzeczywiście intrygujący. Poczekaj, zobaczymy, jak to jest w oryginalnym języku [wstaje od stołu, bierze Pismo Święte].

22 rozdział Łukasza, werset 45. 

Rzeczywiście, po prostu jest „ze smutku”.

Mogli się tak zasmucić, że się zmęczyli i zasnęli. 

Nie wiem. Trudno mi to rozszyfrować na podstawie jednego słowa, które nie daje nam nic więcej. Kontekst nie pomaga. Trudno tu sformułować jakiś ważny sąd. To jest wrażliwość Łukasza. Pozostali opisali to nieco inaczej.

Gdy Judasz przychodzi ze strażnikami, którzy mają Go pojmać, uczniowie się ożywiają, Piotr nawet ucina strażnikowi ucho. Jezus zachowuje zimną krew, dotyka i uzdrawia. Ostatni raz przed śmiercią. Pytanie fundamentalne dla całej naszej rozmowy, która ma dotyczyć zmysłów i gestów, brzmi: dlaczego Jezus uzdrawia dotykając? Przecież może zwyczajnie mówić: „Uzdrawiam cię. Następny, proszę”...

Dotknięcie jest wejściem w interakcję. Jest najbardziej pierwotnym komunikatem. Dotyk związany jest z czułością. Po drugie, dołącza się tu jeszcze wątek czystości i nieczystości rytualnej. Wówczas niektórzy chorzy w ogóle nie mogli być dotykani. Postępowanie Jezusa było często pokonaniem pewnego lęku i tabu, które wiązały się z chorobą.

Chodziło o izolację, zepchnięcie gdzieś poza margines, żeby chorzy zniknęli z pola widzenia zdrowych. 

Wówczas izolacja ta była, zdaje się, sanitarnym środkiem ostrożności, bo nie znano mechanizmów przenoszenia się chorób. I Jezus dotykając, za każdym razem przekracza lęk z tym związany. Gesty Jezusa stanowią jakby opakowanie, wehikuł Bożego działania. Są manifestacją „skutecznego współczucia”. To nie jest tylko pociecha. To raczej pociecha z mocą.

Marek Bieńczyk w eseju „Dłonie na wietrze”, analizując książkę Eliasa Canettiego „Głosy Marrakeszu”, pisze tak: „Canettiego nie interesuje salonowy, wystudiowany teatr ciała; jego uwagę przyciąga przede wszystkim ciało bezbronne, nędzne, często wygłodniałe, nieposiadające niekiedy niczego innego, żadnego dobra, poza możliwością gestu”.

Cała historia Jezusa nasiąknięta jest gestami i dotykiem. Nie sądzę jednak, by to wynikało z literackiej fascynacji, którą posiadają Canetti czy Bieńczyk. Dla Jezusa gest jest raczej narzędziem niż celem zainteresowania.

W gruncie rzeczy – jako ludzie – głodni jesteśmy dotyku. 

Komunikaty słowne nie mają tak wielkiej siły, jaką ma dotyk. Przecież nim zaczniemy mówić, komunikujemy się przez dotyk – od łona naszych matek.

Dotyk jest też sprawą intymną.

Bo dotknąć można dopiero wtedy, gdy jest się blisko. Mogę do kogoś krzyczeć i machać do niego rękami z sąsiedniej góry, ale żeby go dotknąć, muszę znaleźć się tuż obok, w jego bezpiecznej przestrzeni. Tym samym jesteśmy narażeni na zranienie. Ale mamy też możliwość komunikowania miłości.

Ewangelista Jan pisze, że chory siedział niedaleko sadzawki Betesda przez 38 lat. Nagle spotkał go Jezus i spytał: „Czy chcesz być zdrowy?”. 

Gdyby mnie ktoś w takiej sytuacji zapytał: „Czy chcesz być zdrowy?”, tobym po śląsku mu powiedział: „Chopie, skąd tyś sie urwoł, że sie tak gupio pytosz?”.

No właśnie, a chory nie odpowiada od razu: „Tak, chcę być zdrowy”, tylko mówi: „Panie, nie mam człowieka, który by mnie zanurzył w sadzawce po poruszeniu się wody. A kiedy ja już do niej wchodzę, ktoś inny mnie wyprzedza”. 

Oni w tej rozmowie pomijają kurtuazję i „retoryczną grę wstępną”. Chory, zapytany, czy chce być zdrowy, tłumaczy Jezusowi technologię uzdrowienia. Być może liczy na to, że Jezus zwyczajnie zaniesie go do tej sadzawki. Chyba nie oczekuje spektakularnego cudu. Wie, że nawinął się jakiś człowiek, który może pomóc mu dojść do sadzawki. Uzdrowienie chory widzi w sadzawce, a Jezusa traktuje tylko jako potencjalnego pomocnika w wychodzeniu z choroby.

„Nie mam człowieka...” to krzyk samotności. Być może nikt tego chorego przez 38 lat nie dotykał. Więc spytany o to, czy chce być zdrowy, odpowiada, że bardziej chce „mieć człowieka”. Prosi o towarzystwo, o „drugiego”, a nie o zdrowie.

Tak. Chory w gruncie rzeczy odpowiada: jest mi źle, bo nikogo nie mam. Ale jednak zbyt mocno ciągniesz w kierunku dotyku. On potrzebuje kogoś, kto zaprowadzi go do sadzawki, bo chce być uzdrowiony.

Czego konsekwencją będzie dotyk. 

Ale jako skutek uboczny albo dodatkowy. Dotyk jest przy okazji. Gdybym został uzdrowiony, to pamiętałbym przede wszystkim to, że przestałem być chory, a niekoniecznie, jak to zostało zrobione i w jaki sposób byłem wtedy dotykany.

Nawet gdyby był Ksiądz uzdrowiony tak jak niewidomy przy sadzawce Siloam? Jezus pluje tam na ziemię, miesza swoją ślinę z piaskiem i nakłada błoto na oczy ślepca. 

Proszę pamiętać, że gdybym był niewidomy, to w ogóle nie widziałbym tego gestu Jezusa. Tak było z tym człowiekiem.

Nie widział splunięcia, ale mógł je słyszeć. 

No więc właśnie. Jezus wykonuje szereg czynności, żeby niewidomy zrozumiał, iż coś się z nim dzieje. Ślina jest potrzebna Jezusowi jako woda, składnik błota. To splunięcie nie ma raczej głębszego znaczenia. Chodzi o to, żeby mu pomazać oczy.

Tylko po co? Nie wystarczy powiedzieć: „Przejrzyj”? 

Może i wystarczy. Ale wtedy pominięty zostałby udział tego człowieka. Uzdrowienie w tym przypadku wydarzy się w innym miejscu. Jezus, po tym, jak nakłada na oczy niewidomego błoto, mówi mu, żeby poszedł obmyć się w sadzawce Siloam. Zatem on musi zaufać i iść, kiedy jeszcze nie widzi. Moim zdaniem to jest kluczowe.

Każdy gest domaga się interpretacji. Niektórzy egzegeci mówią, że w tym wypadku ślina oznacza wodę, więc życie. Piach natomiast oznacza proch, czyli śmierć. 

Czyli lepienie nowego człowieka?

Tak to wygląda.

Tylko jeszcze raz powtarzam: uzdrowienie dokonuje się przy sadzawce Siloam, a nie podczas nakładania błota. Zwykle do higieniczno-medycznych namaszczeń używało się oliwy. Może po prostu nie było jej pod ręką? Na Śląsku jest takie powiedzenie: „Z braku laku malujemy terą”. „Tera” to lepik albo smoła. A „lak” to jest lakier. Jeśli nie mamy lakieru, to malujemy smołą. Ja jestem Ślązakiem, pragmatykiem, subtelności typu „faceci się dotykają”, sorry, ale nic do mnie nie mówią.

Ale ten niewidomy jest uzdrowiony wydzieliną ciała Jezusa? 

Ja bym stawiał na akt wiary. Ale pewnie w jakimś sensie tak. Była tam ślina, trochę naskórka się złuszczyło. Dziś wiemy, że zostawiamy okruchy siebie na prawo i lewo. Ale to raczej wola sprawia uzdrowienie. A raczej wole. Klasyczna chrystologia mówi tu o działaniach teandrycznych w Jezusie.

Czyli?

To są działania, w których udział biorą obie natury Jezusa. To boska natura uzdrawia. A ludzka wykonuje gesty, przez które to uzdrowienie przychodzi.

Cała historia wcielenia jest o tym. Bóg wszedł w materię.

To, co boskie, przychodzi przez materialne i namacalne gesty. Bóg – istotnie – wykonał gest. Wcielił się. Zrobił sobie dostęp do człowieka, który potrzebuje materii, przez którą wyrażają się znaki. Na te materialne znaki odpowiadamy wiarą.

„Nie mam człowieka...” uznaliśmy za krzyk samotności. Gesty, zachowania bliskich nam ludzi zapadają w pamięć. Bieńczyk pisze, że „to, co najbardziej z innych się pamięta, jest nieme, pozbawione odgłosów. Najmocniejsze, najważniejsze wspomnienia o ludziach mogą mieć kolor, smak, czasem zapach, ale są bez brzmienia. Z ludzi nam bliskich najlepiej pamięta się to, co bezgłośne”.

Tu, na Śląsku, przez pokolenia ludzie żyli w niewyobrażalnym i codziennym stresie związanym z pracą – własną lub bliskich – w bezpośrednim zagrożeniu życia. W związku z tym chyba inaczej przeżywam emocje niż ty. Nie przywiązuję do nich szczególnej wagi. One mają prawo się pojawiać, wtedy się klnie, idzie się rąbać drzewo. Ale zasadniczo się tego nie roztrząsa. Bo jeśli się funkcjonuje w silnych emocjach, na granicy utraty życia, to później, żeby czymś się przejąć, musi pojawić się bardzo silny bodziec. Być może jestem dzieckiem kultury, która zakłada, że w uczuciach wielkiej magii nie ma.

A co jest?

Fizjologia.

Co to znaczy w takim razie kochać?

Być gotowym podejmować takie decyzje, w których dobro drugiego jest nad moim.

W takiej miłości jest miejsce na intymność?

To zależy, o jaką relację pytasz.

Bliską. Intymną właśnie. 

Damsko-męską?

Niech będzie. 

To nie wiem, bo od zawsze jestem w celibacie.

Nie od zawsze. 

Od bardzo dawna. Z młodzieńczych zaświergoleń niewiele pamiętam. Pewnie potrzebuję intymności, natomiast, możesz mi wierzyć albo nie, nie mam takich doświadczeń.

Tęskni Ksiądz? 

Znalazłoby się parę rzeczy.

To są – jak pisał Bieńczyk – zdarzenia, gesty? 

Głównie mi się tęskni za osobami. Tymi, których nie mam na co dzień. To jest wymiar pierwszy. Drugi wymiar to tęsknota za tym, co będzie ostatecznym spełnieniem. Znów jest tęsknota za Osobami, tylko „O” się robi duże. Ta druga tęsknota jest znacznie bardziej dojmująca, ale u mnie najmniej emocjonalna. A potem są tęsknoty uprzykrzone, związane z emocjami. Za świętym spokojem na przykład.

Gesty, w związku z tym, że są bezdźwięczne, zapadają w pamięć. Tęsknota nie ma więc dźwięku – łatwiej przypomnieć sobie gest bliskiej nam osoby, niż wyartykułować na przykład brzmienie jej głosu. 

Ja rzadko coś wizualizuję. Tęsknota jest dla mnie raczej związana z niemożliwością komunikowania się z bliskimi.

Za pomocą słów? 

Szerzej.

Gestów też?

Strumień komunikacyjny jest szerszy niż tylko słowa. Słowa można załatwić mailem i telefonem.

Potrzebujemy zatem gestu. 

Potrzebujemy mimiki, całego systemu komunikatów. Ja tęsknię za treścią.

Treścią gestów. 

Ale ta treść leży po stronie myśli, a nie emocji i gestów. Może jestem socjopatą, a może ciągniesz w przestrzenie, które nie są moje. Nie chcę używać swojego zawodowego aparatu interpretacyjnego do analizowania prywatnych relacji i doświadczeń. Bo czy ja muszę temu nadawać znaczenia?

Tak jeśli głód drugiej osoby pojawia się często albo paraliżuje, warto chyba mieć to ponazywane? 

Głód, który mam na powierzchni, jest raczej głodem samotności. To pragnienie bycia z dala od ludzi. Chociaż na chwilę. W związku z tym głód, o który pytasz, przychodzi rzadko.

Za dużo ludzi?

Zdecydowanie. Przez większą część roku. Jeśli mam bieżący problem, to raczej ze swoim „ludziowstrętem”. Ale za zbędne uważam próby oceny tego stanu, bo to... jedynie powierzchniowe emocje.

Mam wrażenie, że oczekujesz, iż ponazywam rzeczy, których świadomie nie chcę nazywać. Nazywanie ich byłoby denaturalizacją. To jest jedyna przestrzeń, której nie muszę zawodowo analizować. Gdy jestem w mojej bezpiecznej przestrzeni, to sobie w niej jestem. Bez niczego dodatkowego. I gdy z niej po jakimś czasie wychodzę, to zaczynam za nią tęsknić. I jak zaczynam za nią tęsknić, to zaczynam się tak organizować, żeby tę tęsknotę zaspokoić.

A tęsknota za Osobą przez wielkie „O”?

Nie będzie zaspokojona. W relacji z Osobą przez wielkie „O” to się permanentnie siedzi w tęsknocie. Z tej tęsknoty się nie wychodzi.

Ta tęsknota ma swoje gesty?

Ma. Choć dziś raczej już bym powiedział: „miała”.

Liturgię?

Przeżywałem taki okres, kiedy gesty liturgiczne bardzo głośno do mnie przemawiały. W gruncie rzeczy „robiły mi” doświadczenie Osoby. Dbałość o gesty liturgiczne pomagała świadomości w przypięciu się do relacji.

Gesty przestały pomagać?

Jakieś naście lat temu. Teraz nie spełniają szczególnej funkcji dla mnie, raczej mają komunikować do zgromadzenia. Moja świadomość relacji odżywia się dziś czymś innym.

Czym?

Konfesjonałem. Jeśli chodzi o żywość doświadczenia Bożego działania. Dla mnie osobiście więcej rzeczy dzieje się w konfesjonale.

To była rewolucja? 

Tam nie ma żadnej wielkiej historii. Miałem coraz więcej penitentów. W mojej modlitwie zaczęły zachodzić zmiany. W liturgii przeszedłem do świadomości, że ona należy do wspólnoty. Dbałość o gesty chyba się nie zmieniła, tylko wektor się zmienił. Mniej odprawiam pod siebie.

A gdy odprawia Ksiądz sam, bez ludu?

To jest dla mnie dość traumatyczne doświadczenie. Gesty liturgiczne są nastawione na komunikację. Trudno odnaleźć się podczas liturgii bez ludzi.

I jak się to ma do „ludziowstrętu”?

Eucharystia nie jest przestrzenią do bycia samemu. Liturgia jest cała o tym, że jesteśmy „my”. Jeśli tego nie ma, to wszystko zaczyna się rozjeżdżać między gestami a rzeczywistością. Żadnym zaspokojeniem głodu samotności nie będzie więc uciekanie do samodzielnego sprawowania mszy świętej. Jeśli mówię, że tęsknię za samotnością, to mówię raczej, iż tęsknię za tym, żeby przez chwilę nie absorbować w siebie emocji innych osób. Gdy ten stan udaje się osiągnąć, to muszę najpierw odgarnąć z powierzchni cudze emocje i spojrzeć, jakie są te moje, a potem je odgarnąć, żeby dotrzeć głębiej.

W Ewangelii czytamy też o gestach erotycznych. Na przykład jawnogrzesznicy, która łzami obmywa stopy Jezusowi i wyciera je swoimi włosami.

Trudno się dziwić, że faryzeuszowi puściły tam nerwy. Ale to był raczej gest pokory i uniżenia. Jezus widzi to zachowanie jawnogrzesznicy poza erotyczną siatką skojarzeń. Wskazuje, że chodzi przede wszystkim o gościnność, która jest wyrazem miłości.

I jeszcze Weronika, która ociera Jezusowi twarz podczas Męki. 

No tak. Z tym że trudno tu doszukiwać się erotycznych podtekstów. To czysta miłość, niesienie pomocy. Weronika ocierając twarz Jezusowi naraża się, że zostanie skarcona przez żołnierzy. Tym razem ona przekroczyła tę granicę, którą często przekraczał Jezus. Gest Weroniki może być wzorcem dla każdego innego gestu pomocy: jest darmowy i nieoczekiwany. Jej gest brzmi jak wyrzut sumienia.

Bo? 

Bo tylko ona to zrobiła. Zakrwawiony Jezus szedł przez tłum, który kilka dni wcześniej kładł płaszcze pod jego nogi. Żeby się nie zakurzył. Podczas Drogi Krzyżowej w tym tłumie jedynie Weronika sięga po chustę...

Izraelska artystka Nira Pereg nagrała zachowanie ludzi w Bazylice Grobu Pańskiego w Jerozolimie. Na filmie widzimy, jak ludzie rozlewają na płycie namaszczenia olejki, później ją dotykają, wcierają olejek w twarz, układają na płycie dewocjonalia. 

Pamiętasz, co kobieta cierpiąca na krwotok mówi, gdy dotyka płaszcza Jezusa?

„Posłyszała o Jezusie, więc weszła z tyłu między tłum i dotknęła się Jego płaszcza. Mówiła bowiem: »Żebym choć dotknęła Jego płaszcza, a będę zdrowa«”. 

Stawiamy sobie od tysięcy lat to samo pytanie: „Gdzie dostępny jest Bóg?”. Nie jesteśmy w stanie oderwać się od ciała i kontemplować samą duszą. Wiara musi mieć dla nas materialny wymiar. Ten płaszcz z Ewangelii nie jest już dostępny. Za to dostępna jest skała, na której prawdopodobnie coś się wydarzyło (a jeśli nie na niej, to blisko). Ludzie zachowują się wobec niej właśnie tak, jakby obcowali ze zmaterializowaną obecnością Boga. Chcą z niej wziąć jak najwięcej.

Ta skała to dla nas katalizator wiary?

Ewidentny. Na tej skale koncentrujemy pamięć, bo wiara musi nam się wokół czegoś owinąć. Czegoś konkretnego. Dlatego im bardziej coś jest namacalne, im więcej zmysłów zacznie działać, tym lepiej dla wiary.

Adres URL dla Zdalne wideo

W pierwszej scenie filmu Pereg widzimy kobietę i mężczyznę. Na początku są na dwóch krańcach skały. Powoli, pocierając dłońmi podłoże, zbliżają się do siebie. Na końcu są tak blisko, że ona podnosi rękę z płyty i pociera nią jego twarz.

[milczy] To, co przedstawiają te filmy, to raczej nie są moje klimaty, ale też zdarza mi się czasem pogładzić ołtarz. Tuż przed rozpoczęciem sprawowania mszy albo po.

Ksiądz także całuje ołtarz. 

Ale to jest już gest przypisany do liturgii, publiczny, mniej intymny. Ołtarz jest fundamentalnym symbolem Jezusa. To jest miejsce, na którym ląduje pamiątka. Ołtarz jest dla nas głównym przestrzennym katalizatorem wiary. Oczywiście oprócz Ciała i Krwi Chrystusa. Ważna jest symbolika święcenia ołtarza. My go nie kropimy, tylko mażemy krzyżmem. Rozmazujemy olej po całej powierzchni ołtarza.

W filmie jest też scena, podczas której ludzie wcierają w płytę waciki, chusteczki, fragmenty ubrań. 

Bo cały dramat wiary polega na tym, że tej skały nie da się ruszyć, a to miejsce trzeba za chwilę opuścić. Chodzi o to, żeby odkroić ten rąbek płaszcza i mieć go na zaś.

Po co?

Żeby móc się z wiarą ponownie dotknąć.

I to działa?

Oczywiście. Wiara działa.

Ksiądz wierzy, że przez potarcie płyty w Jerozolimie, która niekoniecznie jest tą samą płytą i nie leży w tym samym co wówczas miejscu, można zostać uzdrowionym?

Tak, wierzę – z akcentem na „można”. Ale też wierzę, że to się może zdarzyć bez tego dotykania. Bóg działa w świecie. Gesty i materia pomagają nam w wierze, bo są przypomnieniem, że Bóg się wcielił. Istotą chrześcijaństwa jest przekonanie, iż Bóg w Jezusie wszedł w historię i był w niej dotykalny. Nie ma się co dziwić, że teraz szukamy Jego namacalnych śladów.

Jesteśmy fetyszystami.

Trochę tak. Każdy na swoją miarę. Wiara katalizuje nam się na przedmiotach. Możemy to krytykować, łapać do tego dystans, pomniejszać rangę. Spirytualizować. Ale to bez sensu. Jasne – trzeba uważać, żeby rzecz nie odjechała w magię, w myślenie, że to przedmiot czy gest zbawia. Ale w obawie przed tym nie wolno wysterylizować, odmaterialnić doświadczenia wiary. ©℗

KS. GRZEGORZ STRZELCZYK jest teologiem. W latach 2004-12 był profesorem Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Jego głównym zainteresowaniem badawczym jest chrystologia. Obecnie jest sekretarzem II Synodu Archidiecezji Katowickiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, autor wywiadów. Dwukrotnie nominowany do nagrody Grand Press w kategorii wywiad (2015 r. i 2016 r.) oraz do Studenckiej Nagrody Dziennikarskiej Mediatory w kategorii "Prowokator" (2015 r.). 

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2016