Przepraszam, kto tu rządzi?

Rząd niebawem ogłosi, że niewiele zrobił, bo prawie wszystkie dobre pomysły zablokował prezydent. W dobie, gdy polityką rządzą spece od PR-u, jest to rządowi na rękę. I to dopiero jest prawdziwy kłopot.

11.08.2008

Czyta się kilka minut

Niedawny kryzys w stosunkach prezydenta Lecha Kaczyńskiego z rządem Donalda Tuska nie był jedynym przejawem wojny politycznej tych dwóch ośrodków władzy. Był bardziej drastyczny w formie, być może dlatego, że tym razem wiedzieliśmy więcej o kulisach konfliktu, niż wiemy zwykle. Jednak wojna trwa od samego początku tej kohabitacji i stanowi o charakterze obecnej fazy prezydentury Kaczyńskiego. Urząd prezydenta jest w niej jednoznacznie ustawiony jako sojusznik partii opozycyjnej; tak jak w fazie poprzedniej (za rządów PiS-u) był jednoznacznie ustawiony jako sojusznik rządu.

Strategia prezydenta

Od dnia ukonstytuowania się rządu Tuska prezydent Kaczyński traktuje rząd jak przeciwnika politycznego. Kaczyński czyni to bez najmniejszej żenady, jak gdyby nie widział, że wchodzi w rolę sprzeczną z tym, co projektuje dla Prezydenta RP polska Konstytucja. Każda okazja polityczna jest dobra, by wesprzeć partię Jarosława Kaczyńskiego - rodzonego brata prezydenta, w czym lokator Pałacu Namiestnikowskiego, też najwyraźniej nie widzi nic krępującego. Każda niejasność Konstytucji jest dobra, by wykreować - nieistniejącą ani w doktrynie, ani w dotychczasowej praktyce sprawowania tego urzędu - domenę rzeczywistego władztwa.

Czy chodzi o nominacje na stanowiska szefów służb specjalnych, czy na stopnie generalskie w wojsku, czy w policji - zawsze prezydent odmawia zaakceptowania części kandydatur zgłoszonych przez rząd. W tej dziedzinie Konstytucja ustanawia reżim kontrasygnaty, czyli potrzebna jest zgoda premiera (lub odpowiedniego ministra) i prezydenta, i to jest argument, którego obóz prezydencki może prawowicie użyć. Ale nie jest to jedyna przesłanka do rozstrzygnięcia tej kwestii. Mamy bowiem też art. 146,1 Konstytucji, który powiada, że rząd "prowadzi politykę wewnętrzna i zagraniczną", oraz art. 146,2, który ustanawia domniemanie kompetencji na rzecz rządu. Mamy wreszcie argument z demokratycznej legitymacji. Demokratyczna legitymacja rządu jest świeższej daty niż legitymacja prezydenta, a do tego uzyskana w konfrontacji z PiS, czyli (także) z prezydentem.

Analogiczna jest sytuacja w dziedzinie polityki zagranicznej. Lech Kaczyński zachowuje się tu tak, jak gdyby realizował w ten sposób kompetencje wynikające z jakiejś nieistniejącej "domeny zastrzeżonej". Jest to koncept, który gen. de Gaulle wprowadził do francuskiej konstytucji w 1958 r. i od tej pory stał się on konstytucyjną i polityczną rzeczywistością V Republiki. W Polsce po 1989 r. niczego takiego nie było. Pewnym nawiązaniem do tego konceptu były - zresztą dość niejasne - przepisy Małej Konstytucji z 1992 r., dające prezydentowi uprawnienia do "ogólnego kierownictwa" w zakresie "stosunków zagranicznych" oraz "zewnętrznego i wewnętrznego bezpieczeństwa Państwa". Ale według obowiązującej Konstytucji prezydent nie ma w polityce zagranicznej większych uprawnień niż w polityce wewnętrznej. Ma jedynie pewien skromny współudział, np. poprzez nominacje ambasadorów. Ale i tu - w sytuacji konfliktu z rządem - prezydent powinien ustąpić.

Jedynym realnym uprawnieniem władczym prezydenta jest weto legislacyjne. Weto to hamulec dla zbytniego upartyjnienia polityki rządu. Najbardziej kontrowersyjne projekty ustaw, poddane wetu, muszą być skorygowane w duchu ponadpartyjnym.

Weto traci jednak swój ustrojowy sens w przypadku takiej praktyki jego stosowania, jaka rysuje się podczas obecnej kohabitacji. Lech Kaczyński zawetował nowelizację tzw. ustawy kominowej i nowelizację ustawy o radiofonii i telewizji. Niby nie jest to wiele w liczbach bezwzględnych, ale zważywszy na wagę tych ustaw dla rządu, to sporo. Co więcej, prezydent już zapowiada weto w stosunku do następnych ustaw, w tym - do zdrowotnych. Weto stało się więc narzędziem systematycznego blokowania zamierzeń legislacyjnych rządu. Konstytucja wprawdzie nie mówi wprost, czy i jakie ograniczenia ciążą na prezydencie, gdy korzysta z prawa weta.

Warto jednak rozważyć dwie przesłanki skłaniające do wniosku, że jakieś ograniczenia w tej materii istnieją. Po pierwsze - Konstytucja. Jej art. 126,3 powiada, że prezydent "wykonuje swoje zadania w zakresie i na zasadach określonych w Konstytucji i ustawach". Wynikałoby z niego, że prezydent, korzystając ze swoich konstytucyjnych uprawnień, może to czynić nie dla dowolnej przyczyny, ale tylko wtedy, gdy jest to zgodne z jego rolą gwaranta najwyższych interesów Rzeczypospolitej (co opisują art. 126,1 i 126,2). Nie w celu politycznym (choćby najsłuszniejszym), ale dla obrony tychże najżywotniejszych interesów RP. Naturalnie, niekiedy trudno jest wyznaczyć ostrą granicę między obydwoma sferami. Jednakże systematyczne wetowanie najważniejszych ustaw nie da się zakwalifikować inaczej, jak tylko jako uprawianie przez prezydenta czynnej polityki w sensie partyjnym. Po drugie - zdrowy rozsądek: jeśli prezydent notorycznie wetowałby najważniejsze ustawy, to by oznaczało, że jedyny skuteczny rząd to taki, który dysponuje w Sejmie większością 3/5 plus 1 głos. W takim wypadku formowanie rządu powinno się powierzać jedynie kandydatowi na premiera dysponującemu taką większością. W polskich warunkach jest to politycznie niemożliwe, chyba że w formie wielkich koalicji - jest to wszakże koncept, do którego demokracje odwołują się, ze względów oczywistych, wyjątkowo.

Kontekst historyczny

To jest trzecia demokratycznie ustanowiona prezydentura. Lech Wałęsa działał jeszcze pod rządem zmodyfikowanej konstytucji z 1952 r., a następnie pod rządem Małej Konstytucji. Była to prezydentura pełna konfliktów, a nawet programowo nastawiona na konflikt. Wałęsa był nieobliczalny i destrukcyjny dla rodzącego się obyczaju demokratycznej Polski. Choć był bardzo często stroną w sporze, to - poprzez labilność swoich wyborów politycznych - nie był prezydentem jednoznacznie prorządowym ani jednoznacznie proopozycyjnym.

Po nim nastał na dwie kadencje Aleksander Kwaśniewski, przy czym od 1997 r. sprawował swój urząd w ramach obowiązującej do dziś Konstytucji. To był zupełnie inny styl i - powiedzmy otwarcie - styl dużo lepszy dla Polski. Kwaśniewskiemu z tamtego czasu można wiele zarzucić. Ale jeśli chodzi o styl współpracy prezydenta z rządem, Kwaśniewski był dobrym prezydentem. Nie konfliktował. Zauważmy, że jego stosunki z rządem Leszka Millera nie różniły się znacząco od stosunków z rządem Jerzego Buzka. Porównajmy to z prezydenturą Lecha Kaczyńskiego za rządów Kazimierza Marcinkiewicza/Jarosława Kaczyńskiego i za rządu Tuska - i wyciągnijmy wnioski.

Mylą się ci komentartorzy, którzy powiadają (np. Jadwiga Staniszkis, "Dziennik", 21 lipca), że polska Konstytucja ustanawia hybrydę ustrojową. Jest inaczej: mamy ustrój parlamentarno-gabinetowy, choć z pewnymi niekonsekwencjami, a najważniejsza z nich dotyczy trybu wyboru prezydenta. Jego wyłanianie w wyborach powszechnych powoduje opłakane skutki, dając mu oparcie dla ewentualnych ambicji rywalizowania z rządem. Wprawdzie, gdyby chcieć wyliczyć wszystkie niedoskonałości naszej Konstytucji, powstałaby długa lista (np. problem zasad prawa wyborczego, immunitetu parlamentarnego, odpowiedzialności konstytucyjnej, sesyjności pracy parlamentu, dwu- czy jednoizbowości, ustawodawstwa delegowanego - żeby wyliczyć tylko te z zakresu ustroju politycznego). Pytanie politycznie rozumne brzmiałoby jednak następująco: czy kiedykolwiek powstaną warunki do tego, by przeforsować konstytucję pozbawioną choćby większości tych wad? Dlatego trzeba skupić się na tym, co najbardziej dolegliwe dla zasadniczego mechanizmu instytucjonalnego. Konstytucja nie buduje modelu prezydenta aktywnego politycznie, a tym bardziej współrządzącego, lecz jedynie prezydenta, który włącza się do czynnej polityki w okresach przesileń i to nie w intencji wspierania takiej czy innej partii, lecz w celu naprawy rozregulowanego mechanizmu (np. pomagając wyłonić nową większość parlamentarną po upadku rządu).

Potrzebna jest korekta, nie zaś radykalna przebudowa Konstytucji. Gdybyśmy chcieli zaradzić nadużywaniu weta przez prezydenta Kaczyńskiego, trzeba byłoby zlikwidować próg większości kwalifikowanej, czyli faktycznie zlikwidować weto. To zaś jest bez sensu.

Osobowość

Osobną kwestią jest osobowość urzędującego prezydenta. Nikt nie jest bez wad, a już szczególnie politycy nie należą do aniołów, ale wady Lecha Kaczyńskiego są specyficzne, jak na urząd, który pełni. Jest to polityk z ponadprzeciętną skłonnością do obrażania się. Kiedyś obraził się na artykuł satyryczny w niemieckiej gazecie i doprowadził do zerwania szczytu Trójkąta Weimarskiego. Później obraził się na Władysława Bartoszewskiego, nie zważając na jego rolę w polskim życiu publicznym. Prezydent jest też ponadprzeciętnie podejrzliwy. Ostatnio powziął podejrzenie, że minister Radosław Sikorski może mieć jakieś konszachty z obcymi wywiadami i dokonał jego regularnego przesłuchania szefa MSZ w pomieszczeniach Biura Bezpieczeństwa Narodowego. No dobrze, zdarzają się i w demokracjach przypadki agentury w rządzie. Ale na jakiej podstawie prezydent podejrzewał Sikorskiego? Jeśli wierzyć prasie, to na takiej, że ten, jako młody chłopak, wyjechał w czasach PRL-u na studia do Oxfordu, a potem był na wojnie w Afganistanie. Przykro mówić, ale to dość żenujące.

Uprzedzenia i zauroczenia prezydenta owocują też na polu polityki zagranicznej. Prezydent tak bardzo lubi Stany Zjednoczone, że gotów zgodzić się na instalację w Polsce tarczy antyrakietowej na dowolnych warunkach. Tak bardzo zaś nie lubi Unii Europejskiej, że nie ustaje w staraniach, by pod takim czy innym pretekstem nie ratyfikować traktatu lizbońskiego (którego ostateczny kształt wynegocjował).

Jeśli do tych cech osobowościowych dodamy jego skrajne upartyjnienie, to w zestawieniu z niejasnościami Konstytucji dostajemy prezydenturę nader dziwaczną i nieprzewidywalną, ale nieodmiennie konfliktogenną. Konfliktowość w polityce nie jest czymś fundamentalnie i bezwzględnie złym, w pewnym sensie konflikt jest od polityki nieodłączny. Tylko dlaczego źródłem konfliktów jest ciągle prezydent? I dlaczego konflikt nie oszczędza polityki zagranicznej? A jeśli już tak być musi, to dlaczego przejawia się w takich formach, które nam utrudniają prowadzenie skutecznej polityki zagranicznej?

W tej wojnie wina nie leży pośrodku. Znacznie więcej odpowiedzialności ponosi tu prezydent, jego ekipa i jego polityczny mentor. Wina ekipy Tuska dotyczy zasadniczo czegoś innego: niewyrazistego stanowiska co do pożądanego kształtu naszych ustrojowych instytucji. Dziś już wiele wskazuje, że obecny premier będzie startował w najbliższych wyborach prezydenckich. I zapewne dlatego nie chce ostatecznego sprecyzowania w praktyce rządzenia zakresu uprawnień prezydenta. Wolno obawiać się, że jeśli wygra, on z kolei będzie naginał Konstytucję do swoich potrzeb. Tusk nie różni się tu, niestety, od ogromnej większości polskiej klasy politycznej, dla której kwestie ustrojowe są tylko funkcją polityki. Dla mężów stanu jest zaś odwrotnie.

Efektem tej wojny jest pat decyzyjny. Rząd niebawem ogłosi, że niewiele zrobił, bo prawie wszystkie dobre pomysły zablokował mu prezydent. Wolno się też obawiać, że w dobie, gdy polityką rządzą spece od PR-u, jest to - w gruncie rzeczy - rządowi na rękę. I to dopiero jest prawdziwy kłopot.

Czego polska polityka potrzebuje

Państwo dryfuje. Rząd powiada, że z tego dryfu uda mu się wyjść przy pomocy rozporządzeń, skoro większość parlamentarna nie może skutecznie ustanawiać ustaw. To humbug. W Polskim porządku prawnym nie istnieją rozporządzenia z mocą ustawy, czego zresztą wypada żałować. Jednak skoro nie istnieją, to rozporządzenia mają jedynie charakter wykonawczy do ustaw, czyli operują jedynie w granicach wyznaczonych przez ustawy, nigdy poza tymi granicami. Mówienie, że się zreformuje kraj przy pomocy rozporządzeń, to (wykluczając totalną ignorancję) trzymanie fasonu, że rząd panuje nad sytuacją. Otóż rząd, który nie panuje nad ustawodawstwem, nie rządzi. Trzeba byłoby albo rozszerzyć koalicję tak, by miała większość 3/5 plus 1 głos, albo dążyć do wcześniejszych wyborów. Wygląda jednak na to, że nie będzie ani jednego, ani drugiego. Będzie dalszy dryf.

Polska polityka potrzebowałaby przede wszystkim paktu na rzecz niepolitycznego kształtu przyszłej prezydentury i wszystkich następnych. Chodziłoby o to, żeby najważniejsze partie umówiły się, że wystawią do wyborów jedynie kandydatów z dużym prestiżem, ale bez ambicji politycznych. To musiałyby być osoby gwarantujące swoją dotychczasową postawą, że nie będą po zwycięstwie naciągać Konstytucji na rzecz większych uprawnień prezydenta. Z takim prezydentem mógłby współpracować po partnersku każdy rząd. Jego rada, czy nawet współdecydowanie w niektórych kwestiach miałyby zupełnie inny wymiar niż dziś, gdy mamy prezydentów z partyjnej czołówki. Rządziłby rząd, prezydent reprezentowałby państwo i dbał o respektowanie Konstytucji. Wtedy też rząd nie miałby wymówki, że nie rządzi. Taki pakt służyłby Polsce lepiej niż prezydentura Kaczyńskiego i Tuska razem wzięte. Później, po praktycznej próbie, można byłoby pomyśleć o rewizji Konstytucji, ustanawiając wyłanianie głowy państwa przez parlament.

Ale prezydentura w jej obecnym kształcie tak bardzo kusi pretendentów...

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2008