Przekładaniec

Antonia Lloyd-Jones, tłumaczka: Anglojęzyczne oficyny, które wydają współczesną literaturę polską, są małe, niezależne i niszowe. Jeszcze żadna wasza książka nie sprzedała się w ilościach hurtowych.
W księgarni Wrzenie Świata: od lewej Wojciech Tochman, Antonia Lloyd-Jones, Mariusz Szczygieł i Julianna Jonek. Warszawa, marzec 2015 r. / Fot. Filip Springer
W księgarni Wrzenie Świata: od lewej Wojciech Tochman, Antonia Lloyd-Jones, Mariusz Szczygieł i Julianna Jonek. Warszawa, marzec 2015 r. / Fot. Filip Springer

KRZYSZTOF CIEŚLIK, GRZEGORZ KRZYMIANOWSKI: Jak to się stało, że Angielka sięgnęła po literaturę polską i tłumaczy ją na potęgę?
ANTONIA LLOYD-JONES: Nie mam w sobie ani kropli polskiej krwi. Ale jestem z rodziny, w której panuje jakieś językowe wariactwo…

Od kiedy pamiętam, zawsze wiedziałam – tak jak wie to muzyk czy malarz w przypadku swojego fachu – że chcę mieć do czynienia z językami i literaturą. No i w wieku sześciu lat zrobiłam sobie listę języków, których chciałabym się nauczyć. Mój ojciec był profesorem literatury starogreckiej, człowiekiem dosyć wymagającym, miał swoje standardy. W domu często gościli profesorowie uniwersyteccy z różnych krajów, którzy wykładali na Oksfordzie. Gdy rodzice nie patrzyli, pokazywałam tę listę gościom i pytałam: „Proszę pana/pani, czy może mnie pan/ /pani nauczyć jednego z tych języków?”.

Tylko jeden z gości się tym zainteresował. Spojrzał na listę: „Arabski nie, chiński nie… O, hawajski! Zrobię ci lekcję. Powtórz za mną: I am from Hawai-i”. Po angielsku zwykle (choć niepoprawnie) wymawia się to bez pauzy między samogłoskami, którą stosują mieszkańcy Hawajów. Co zresztą odbija się również w piśmie, ponieważ oni na oznaczenie tej pauzy, fachowo zwanej „zwarciem krtaniowym”, używają apostrofów.

Znajomy rodziców nauczył mnie więc, jak mówić po angielsku z tą pauzą. Byłam bardzo zadowolona, odhaczyłam hawajski na mojej liście. Jeden język już znałam!

Stąd jeszcze daleko do bycia tłumaczem…
Z powodu wysokich standardów ojca chciałam mu imponować. Wiedziałam, że nigdy nie osiągnę jego poziomu, bo on jest geniuszem, a ja jestem tylko śmiertelna. Sprawiło to jednak, że wybrałam do nauki języki, których tato nie znał. W każdą niedzielę razem czytaliśmy. Pewnego razu padło na „Pierwszą miłość” Turgieniewa w przekładzie przyjaciela mojego ojca. Mówiłam mu (tak, byłam okropnym dzieckiem), że następnym razem przeczytam to po rosyjsku. I rzeczywiście tak się stało. Kto by chciał mieć takie dziecko?
 

Pewnie Pani ojciec.
Tak, on tak… Ale nie był typowym ojcem. Rodzice musieli mi więc załatwić prywatne lekcje rosyjskiego, bo nie dało się go nauczyć w szkole. Potem uczyłam się języka na uniwersytecie. Bywałam też w Związku Radzieckim. Nienawidziłam komuny. Ale wówczas, jeśli studiowałeś rosyjski w Wielkiej Brytanii, to trafiali się ludzie, którzy myśleli, że jesteś młodym komunistą. A ze mną było zupełnie odwrotnie! Czułam, że chcę walczyć przeciwko temu ohydnemu systemowi.

Gdy skończyłam studia, nie miałam zielonego pojęcia, co robić dalej. W Berlinie, w czasie karnawału Solidarności, poznałam Polaków. W 1983 r., u schyłku stanu wojennego, odwiedziłam ich we Wrocławiu. Nie znałam ani słowa po polsku, mogłam się więc porozumieć tylko po rosyjsku, co oczywiście nie było mile widziane. Nikt nie chciał uwierzyć, że jestem z Wielkiej Brytanii.
Mój kolega był studentem rolnictwa i w ramach praktyk musiał pod Kłodzkiem opiekować się stadem krów. Nocowaliśmy w starej ciężarówce bez silnika. Mieliśmy też namiot wojskowy – oprócz nas byli tam jeszcze studenci, jeden rottweiler, konie i krowy. W polskich sklepach nie było wtedy niczego, ale dość dużo rzeczy było dostępnych na wsi. Zbierałam grzyby do spódnicy, a chłopcy od czasu do czasu zakradali się do najbliższego gospodarstwa z procami, żeby przynieść kurę (były jednak tak gumowate, jakby umarły ze starości).

Siadałam w tych polach i czytałam podręcznik „Naucz się polskiego”. Pierwsze słowo? „Kochać”. Koledzy byli zachwyceni. Mówili: fajna książka.

Ale najważniejsze było to, że po tylu latach podróżowania do Związku Radzieckiego i niezwykłych przygodach poczułam, że znalazłam właśnie to, czego szukałam, że znalazłam się na swoim miejscu, wśród odpowiednich ludzi.

Która polska książka jako pierwsza zrobiła na Pani wrażenie?
Byłam już po studiach, musiałam iść do pracy i nie mogłam się nigdzie nauczyć języka. Miałam iść na kurs, ale ostatecznie skończyło się na kilku – może dziesięciu? – wykładach. Bardzo dobrym sposobem na naukę okazało się porównywanie oryginałów z przekładami. Dostałam „Popiół i diament” Jerzego Andrzejewskiego. Przekład jest dobry, ale są w nim skróty, a poza tym, kiedy mowa o komunistach, pojawia się to słynne „wy”. Gdy następnym razem odwiedziłam Wrocław, używałam właśnie tego nieszczęsnego „wy”. Ludzie patrzyli na mnie co najmniej dziwnie. Powieść Andrzejewskiego okazała się więc pułapką. Ale to była moja pierwsza ważna polska książka.

Zrobiła aż takie wrażenie?
Tak, bo Andrzejewski to bardzo ciekawy pisarz, niestety mało obecny w angielszczyźnie. W ogóle brak w języku angielskim przekładów pisarzy z jego epoki, jak choćby Leopolda Tyrmanda czy Józefa Hena, którego bardzo lubię. Na Wyspach przełożono trochę książek Tadeusza Konwickiego, ale nie ma Igora Newerlego, Kazimierza Brandysa, Edwarda Redlińskiego i jego „Konopielki”. Słowem: mnóstwo zagubionych diamentów.

Czy takie książki mają szanse za granicą?
Sytuacja nie jest beznadziejna. Dobre niszowe wydawnictwa coraz bardziej interesują się starszymi tytułami. Próbuję więc i z Konwickim, i Brandysem. Dopiero co wydawca sam przyszedł do mnie z „Moim Lwowem” Józefa Wittlina. Ursula Phillips przełożyła właśnie „Choucas” Zofii Nałkowskiej, za co dostała nagrodę Found in Translation.

Jak wybiera się książki do tłumaczenia?
Sięgam po książki, które sama lubię. Żeby dobrze przetłumaczyć tekst, musisz go czuć. Musisz mieć pasję, darzyć autora tekstu uczuciem. To bardzo ważne. I wielu lubię, ale przekładów z literatury polskiej wydaje się niewiele.

Istnieje spora konkurencja między tłumaczami literatury obcej. W przypadku literatury polskiej jest jednak inaczej. Tłumaczy jest mało, przekładów też wychodzi mało. Muszę więc brać pod uwagę dany rynek i myśleć kategoriami wydawcy.

Oficyny, które wydają współczesną literaturę polską (i trochę waszej klasyki), są małe, niezależne i niszowe. Muszą więc bardzo ostrożnie wybierać książki do wydania i zawsze wiedzą, czego chcą. Staram się nie bombardować ich całą literaturą polską, ale zrozumieć ich punkt widzenia, analizować, czy dana książka pasuje do profilu danego wydawcy.

Tłumaczy Pani sporo polskiej literatury faktu. Dlaczego? Bardziej się Pani podoba, czy też może ma większą szansę na sukces?
W Anglii mamy i książki podróżnicze, i reportaże polityczne pisane przez dziennikarzy, które dotyczą bieżących wydarzeń na świecie, ale nie mamy właściwie gatunku reportażu literackiego.

Świetne książki pisze Mariusz Szczygieł. Przypomina mi nowoczesnego malarza. Kilka mistrzowskich pociągnięć pędzlem i… mamy arcydzieło. Jest oszczędny, ale efektowny. Taki reportaż jest niezwykle trudny do tłumaczenia. Właśnie dlatego, że wydaje się prosty. Trudno odtworzyć tę jego lekkość połączoną z mocnym uderzeniem.

Wojciech Jagielski tworzy coraz bardziej literackie książki, pisze poetycko, lirycznie, więc i jego coraz trudniej mi tłumaczyć. Reportaż w Polsce jest bardziej literacki niż gdzie indziej i on też jest dla mnie literaturą piękną, a nie jedynie literaturą non-fiction. Uwielbiam ten gatunek, można powiedzieć nawet, że się w nim specjalizuję.

Czy na Wyspach zdarza się, że polska książka staje się bestsellerem? Czy w ostatnich kilkunastu latach coś się rzeczywiście przebiło?
Nic się nie sprzedało w hurtowych ilościach. Mam jednak nadzieję, że inaczej będzie z polskimi kryminałami. Z Zygmuntem Miłoszewskim mamy umowę z komercyjnym wydawnictwem w Stanach Zjednoczonych. Trzymamy kciuki i mamy nadzieję, że dobrze się sprzeda.

O polskiej literaturze po angielsku trzeba myśleć nie tyle w kategoriach brytyjskich, co anglojęzycznych. Choć sama jestem z Wielkiej Brytanii, dużo pracuję też dla wydawców amerykańskich. Jeden z moich przekładów opublikowano w Nowej Zelandii, w Pradze też jest amerykański wydawca, który publikuje przekłady z polskiego.

Naprawdę sądzisz Pani, że polski kryminał stanie się popularny w krajach anglojęzycznych?
Trudno powiedzieć, choć uwielbiam kryminały Miłoszewskiego, bo jest w nich coś więcej niż w sztampowych powieściach gatunkowych.

Z Miłoszewskim było tak: zgłosiło się do mnie brytyjskie wydawnictwo, które wydaje wyłącznie kryminały w przekładach. Ktoś polecił im kilka polskich książek. Poprosili, bym je przeczytała i coś im doradziła. Szukali serii z głównym bohaterem, który pojawia się w każdej kolejnej odsłonie. Miały to być powieści opisujące konkretne miasta, bo pomysł wydawcy polegał na tym, żeby zachęcić ludzi do kupna kryminałów, a zarazem przewodników. Przeczytałam te książki, wśród nich były i takie, na przekład których życie jest zbyt cenne i krótkie, a potem trafiłam wreszcie na „Uwikłanie” Zygmunta. Przełożyłam także „Ziarno prawdy”. Miłoszewski świetnie pisze, bardzo starannie pracuje nad konstrukcją książek. Mam nadzieję, że zaistnieje w Stanach Zjednoczonych.

Jak przygotowuje się Pani do przekładu konkretnego tytułu?
Za to, czego nie lubię, w ogóle się nie zabieram. Wolę, jak już wspomniałam, tłumaczyć rzeczy, które mają dla mnie wartość – czy to ze względu na styl, czy ze względu na jakiś mój osobisty stosunek do książki. Nie przygotowuję się więc jakoś specjalnie. Nie studiowałam przekładoznawstwa, chociaż jestem mentorem młodszych tłumaczy, prowadzę również letnie warsztaty translatorskie. Z pewnością wiele można przekazać innym, ale i oni muszą mieć w sobie tę iskrę. Gdy wybieram adeptów do corocznego programu mentorstwa (prowadzonego przez Writers’ Centre Norwich i wspieranego przez Instytut Kultury Polskiej w Londynie), ważna jest właśnie umiejętność pisania po angielsku, a nie tylko talent językowy czy zamiłowanie do literatury polskiej. Sądzę, że tłumacz jest trochę jak pisarz – rodzi się z tym albo nie. Nie można wyprodukować tłumacza w fabryce.

Tak też jest w przypadku piłkarzy.
To trafne porównanie. Z reguły, gdy tłumaczę jakąś książkę, to już ją znam, często zdarza się, że sama poleciłam ją wydawcy albo brałam udział w sprzedaży praw na rynek angielski, a to znaczy, że przygotowałam materiały, napisałam streszczenie, przełożyłam fragment. Są tłumacze, którzy nie czytają książki, zanim zabiorą się do pracy. Dostają zlecenie i tłumaczą. Dla mnie byłoby to zbyt ryzykowne. Wcześniejsza lektura pozwala mi uniknąć nieprzyjemnych niespodzianek i książek, które mi nie odpowiadają (nie każda książka odpowiada każdemu tłumaczowi i nie każdy tłumacz jest stworzony dla każdej książki). Tłumacz musi przede wszystkim znaleźć głos autora w swoim języku.

Jak to się robi? Szuka Pani odpowiednika polszczyzny jakiegoś autora w języku angielskim?
Zdarzało się, że czytałam w związku z przekładem dużo tekstów napisanych w określonym stylu. „Mercedes-Benz” Pawła Huellego jest jak wiadomo hołdem dla pisarstwa Bohumila Hrabala. Znałam już wtedy Hrabala po polsku, ale zaczęłam go czytać po angielsku w bardzo dobrych przekładach Jamesa Naughtona, żeby poczuć, jak brzmi jego głos w moim języku. Ale tłumaczę Pawła, a nie Hrabala, i próbuję złapać jego głos, tak jak on łapie głos Hrabala.

Najważniejsze jest jednak, by ciągle czytać, czytać i czytać w swoim języku, by rozumieć te różne anglojęzyczne głosy. Nie ma nic ważniejszego niż bardzo dobrze rozumieć własny język.

Ale może być przekład trafiony i nietrafiony…
W Wielkiej Brytanii odbywa się coś, co nazywa się „Pojedynkiem tłumaczy”. Odbywa się zawsze przed publicznością. Dwóch tłumaczy przekłada wcześniej ten sam tekst bez żadnych konsultacji ze sobą, potem dyskutują na jego temat z prowadzącym. Prowadzący czasem tłumaczy przez Google Translate. I zawsze jest tak, że jakiś króciutki fragment może jest podobny, ale reszta bardzo się jednak różni. Robiłam tak z Billem Johnstonem w Londynie. Wybraliśmy opowiadanie Kornela Filipowicza – bardzo poważny tekst o tym, jak więzień wraca z przesłuchania w hitlerowskim więzieniu. Czuje się, że był torturowany, napięcie jest straszne. Pojawia się opis esesmana, który ma pistolet w pochwie. I prowadzący łapie się za głowę, bo według Google Translate pistolet znajduje się w „black, shiny vagina”.

Takie pojedynki to strasznie ciekawe ćwiczenia, które dobrze pokazują różnice między tłumaczami. Uświadamiają też czytelnikowi, że nie ma jednej, doskonałej wersji.

Które tłumaczenie wspomina Pani jako najbardziej wymagające?
Przekład „Saturna” Jacka Dehnela. To mroczna, czarna książka, ale wspaniała, świetnie napisana. Byłam zmęczona nastrojem powieści, bardzo chciałam zmykać z tego świata. W ostatnim tygodniu pracowałam bardzo ciężko, żeby wreszcie stamtąd uciec.

Ale moim największym problemem jest czas. Bo tłumacz literatury z mało popularnego języka jest też – według mnie – jej ambasadorem. Nie tylko więc tłumaczę, ale też muszę tę literaturę wspierać. To przecież jest moja misja. A kiedy już coś przetłumaczę, to jeszcze nie koniec, bo potem promuję książkę, często podróżuję z pisarzami po kraju, tłumaczę ich na spotkaniach autorskich. Bardzo się cieszę, że tłumaczę tylu żyjących pisarzy, ponieważ mogę ich poznać, a to pomaga w przekładach.

Jak wygląda status pisarza w Wielkiej Brytanii? W Polsce o pisarzach mówi się w mediach z reguły w kontekście środowiskowych skandali albo zarobków.
Pisarze mają skłonność do użalania się nad swoim losem. Mają powody, bo nie zarabiają zbyt dobrze. Oczywiście, i w tym zawodzie są gwiazdy. Ale przecież to nie jest najłatwiejsza praca.
Tak samo jest z tłumaczami. Przeciętny tłumacz nie tylko przekłada. Ja należę do wyjątków, bo z tego żyję. Trzeba rozróżnić samo tłumaczenie od bycia tłumaczem. Chciałabym mieć czas na tłumaczenie, ale będąc tłumaczem, biorę udział od czasu do czasu w festiwalach literackich i targach książki, czasem organizuję panele, uczestniczę w spotkaniach nie tylko z wydawcami, ale i różnymi stowarzyszeniami. Poza tym są letnie kursy, nauczanie. Bycie tłumaczem oznacza wiele okołotłumaczeniowych zajęć, bardzo przyjemnych i ciekawych, ale przy tym czasochłonnych.

Mogłaby Pani sobie wyobrazić samą siebie jako tłumacza przesiadującego tylko w bibliotece, z dala od ludzi?
Byłoby smutno, prawda? Nie można się rozwijać, nie przebywając z ludźmi. Aby pisać i tłumaczyć, trzeba też intensywnie żyć.

Zaczynałam 26 lat temu. Nie było wtedy Instytutu Książki, bez którego nie mogę sobie wyobrazić swojej kariery. Ta instytucja jest jak podarek od bogów. Ma wspaniałe programy, wśród nich dofinansowanie tłumaczenia całych książek i program „Samples”, czyli tłumaczenie fragmentów książek, które można potem prezentować za granicą. Wydawcy, którzy mają mało pieniędzy, często proszą mnie o przekład w ramach tego właśnie programu. Przydaje się to nie tylko przy sprzedaży praw na rynek angielski, lecz także w innych krajach. Świetnie funkcjonują też Instytuty Kultury Polskiej w Londynie i Nowym Jorku, które bardzo nas wspierają.

Dziś czuję odpowiedzialność wobec polskiego podatnika, a kiedyś musieliśmy działać zupełnie na własną rękę. ©

ANTONIA LLOYD-JONES należy do grona najważniejszych tłumaczy literatury polskiej na język angielski. Ma w dorobku przekłady dzieł m.in. Pawła Huellego, Olgi Tokarczuk, Jacka Dehnela, Zygmunta Miłoszewskiego, Tadeusza Dąbrowskiego oraz Jarosława Iwaszkiewicza. Prócz beletrystyki jej specjalnością jest przekład literatury faktu i reportażu literackiego. Dzięki jej pracy do czytelników anglojęzycznych dotarły książki Joanny Olczak-Ronikier, Ryszarda Kapuścińskiego, Jacka Hugo-Badera, Wojciecha Tochmana, Wojciecha Jagielskiego, Mariusza Szczygła, Artura Domosławskiego czy Andrzeja Szczeklika. Tłumaczy także polską literaturę dla dzieci, od powieści Korczaka przez wiersze Tuwima po teksty w książkach ilustrowanych, takich jak np. „Mapy” Aleksandry i Daniela Mizielińskich, które również dzięki niej zrobiły międzynarodową karierę. Jest propagatorką polskiej literatury w świecie anglojęzycznym. Dzięki przygotowywanym przez nią raportom oraz sile perswazji wydawcy anglojęzyczni decydują się na publikacje polskich autorów. Nie do przecenienia jest też jej zaangażowanie w działania promujące polską literaturę w Wielkiej Brytanii i USA. Prowadzi kursy mistrzowskie przekładu literackiego. Od czterech lat, w ramach programu British Centre for Literary Translation finansowanego częściowo przez Instytut Kultury Polskiej, co roku kształci młodego tłumacza. Jej podopieczni publikują przekłady literatury polskiej i zdobywają nagrody. Jest także współprzewodniczącą brytyjskiego Stowarzyszenia Tłumaczy i jurorką nagrody dla literatury tłumaczonej Independent Foreign Fiction Award. Dwukrotna laureatka nagrody Found in Translation. Współpracuje z Instytutem Książki.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2015