Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dlaczego w Londynie, który w tym tygodniu zaczyna formalnie rozwód z Unią, na prounijny marsz przychodzi 100 tys. ludzi, a w Polsce, gdzie poparcie dla członkostwa sięga 80 proc., na podobnej demonstracji idzie parę tysięcy? Jeśli wierzyć historykowi Timothy’emu G. Ashowi, powodem mobilizacji w obronie Europy bywa – jak dziś u wielu Brytyjczyków – poczucie możliwej straty. Najwyraźniej w Polsce taka obawa dotyczy niewielu. Szkoda, bo Wspólnota wchodzi w jeden z najtrudniejszych zakrętów w 60-letniej historii.
Mimo zapewnień o „nowym otwarciu” i pocieszania się rosnącą gospodarką, przywódcy Unii, którzy 25 marca spotkali się na jubileuszowym szczycie w Rzymie, są w minorowych nastrojach. Przemówienie Donalda Tuska, który wspominał o zniszczonym wojną Gdańsku, przypomniało, owszem, główny sukces integracji: zapewnienie pokoju na obszarze Wspólnoty. Ale w tle brzmiała obawa przed pogłębianiem się wewnętrznych podziałów.
Niedawno Jean-Claude Juncker przedstawił tzw. białą księgę. Zawiera scenariusze na przyszłość, od pogłębionej integracji po „Unię kilku prędkości”. Teraz kraje unijne mają wybrać modele, które im odpowiadają; na podstawie tych głosów zostanie zaproponowany model możliwy do zaakceptowania przez wszystkich. Unia jako instytucja ma więc plan, ale czy przekona do niego obywateli? Europa, jaką znamy, skończy się, gdy przestaniemy się przejmować, gdy staniemy się obojętni. Wbrew pozorom dzieli nas od tego niewiele. ©℗