Proza rządzi

Dzięki „Ziemi obiecanej” Baracka Obamy możemy spojrzeć na świat oczami człowieka, który z jego złożonością musiał godzić się codziennie. I zajrzeć w przepaść dzielącą wielkie oczekiwania od ograniczonych rezultatów.

03.05.2021

Czyta się kilka minut

Barack Obama na wiecu wyborczym  kandydata na gubernatora stanu Georgia, Macon, listopad 2018 r. /  / ALYSSA POINTER / ZUMA PRESS / FORUM
Barack Obama na wiecu wyborczym kandydata na gubernatora stanu Georgia, Macon, listopad 2018 r. / / ALYSSA POINTER / ZUMA PRESS / FORUM

Za każdym razem, gdy wyrażam swój zachwyt stylem prozy Baracka Obamy, słyszę: „Sądzisz, że on to sam napisał?”. Odpowiedź brzmi: tak i nie. Były prezydent faktycznie jest bardzo dobrym pisarzem. W sensie fizycznym to on stawiał kolejne słowa na kartce „Ziemi obiecanej” – jeżeli o to chodziło w pytaniu. Z niedawnego wywiadu, jakiego udzieliła Michiko Kakutani, wiemy nawet, na jakim papierze pisze (żółty liniowany notatnik) oraz czym (pióro kulkowe Uniball Vision Elite, do kupienia w Polsce za 8,50 zł). Należy więc do starej szkoły tworzących pierwsze szkice tekstu odręcznie. Najlepiej pisze mu się od dziesiątej wieczorem do drugiej nad ranem, a przy pracy zachowuje dyscyplinę godną samego Stephena Kinga.

A jednak na pytanie o samodzielne autorstwo jego pamiętników można odpowiedzieć również przecząco. Obama nie napisał swojej książki sam, czego najlepszym dowodem są umieszczone na końcu podziękowania, w których prezydent wyraża swoje uznanie dla armii redaktorów, korpusu współpracowników, rady fact-checkerów oraz sztabu pracowników wydawnictwa. Współczesny superbestseller non-fiction nigdy nie bywa projektem solowym. Podobnie jak prezydentura.

Więc jego pamiętniki napisane są świetnie, ale o czym są? Gdzieś w trzech czwartych „Ziemi obiecanej” padają słowa: „FDR [Franklin D. Roosevelt] nigdy nie popełniłby takich błędów, myślałem. Rozumiał, że w wyciąganiu Ameryki z Wielkiego Kryzysu liczy się nie tyle idealne dopracowanie każdej regulacji »nowego ładu«, ile demonstrowanie wiary w to przedsięwzięcie i przekonanie opinii publicznej, że rząd panuje nad sytuacją. Wiedział także, że ludzie w kryzysie potrzebują narracji, która uzasadni ich trudy i przemówi do ich emocji. Prostej historii z morałem, w której można wyraźnie odróżnić dobrych od złych”. Są one wprawdzie wyrazem frustracji prezydenta przygniecionego przez spadające sondaże i bezwład politycznych instytucji, ale doskonale oddają ducha pamiętników Obamy i przewrotny sens nadanego im tytułu.

Jest w tym cytacie szczypta historii symbolizowana przez Roosevelta – jednego z idoli Obamy, człowieka, który stawił czoło Wielkiemu Kryzysowi i machinie niemieckiego nazizmu. Jest też odważny plan polityczny i jego uproszczony obraz w zbiorowej wyobraźni. Zderzenie niezwykle skomplikowanego świata pełnego złożoności historycznej, geograficznej, ekonomicznej i społecznej z ludzkim pragnieniem prostej narracji, w której dobrzy są dobrzy, a źli – źli.

Dla cierpliwych

Opowieść Obamy zorganizowana jest wokół szeregu obrazów przepaści, przekraczania granicy czy pokonywania dystansu. Lina czy droga, której obraz nieustannie powraca w pamiętniku Obamy, łączy ze sobą dwa światy. Ten, który jest, i ten, który być powinien. Rzeczywistość i marzenia. Pytanie o to, jak pokonać tę przepaść i uczynić świat lepszym, jest kluczowym wyzwaniem progresywnej filozofii politycznej.

Postęp ma wiele wymiarów. Jest prosty postęp ekonomiczny mierzony poziomem zamożności, ale też znacznie trudniejszy do zmierzenia postęp wrażliwości, którego wyrazem jest m.in. emancypacja wykluczonych grup społecznych czy zmiana podejścia do środowiska naturalnego. Jeżeli chcemy przetrwać – wieszczy Obama – nasz rozwój moralny musi nadążać za rozwojem technologicznym.

Jest to tym trudniejsze, że dzieje postępu rozpisane są nie na pojedyncze kadencje, choćby prezydenckie, lecz na długie dziesięciolecia. Narzędziem takiego stopniowego postępu jest dla Obamy demokracja. Ze wszystkimi swoimi wadami, aż nadto oczywistymi dla człowieka, który przez osiem lat musiał mierzyć się z trybami waszyngtońskiej biurokracji: „Demokracja nie sprzyja rewolucyjnym skokom czy wielkim przewrotom kulturalnym, nie ma naprawić każdej patologii społecznej czy udzielić wiekopomnych odpowiedzi na pytania tych, którzy poszukują w życiu celu i sensu. Jej istotą jest przestrzeganie zasad pozwalających uzgadniać lub choćby tolerować różnice między nami i tworzenie polityki, dzięki której standard życia i edukacji rośnie na tyle, by pohamować nasze najbardziej prymitywne instynkty”. Tylko tyle i aż tyle.

Niestety, kiedy postęp ekonomiczny zwalnia, gdy wybuchają kryzysy, gdy złożoność świata daje o sobie znać nazbyt boleśnie – owe instynkty natychmiast dochodzą do głosu. Ich wyrazicielami często stają się właśnie ci, którzy proponują świat prostych rozwiązań i kuszące niecierpliwych alternatywy dla demokracji.

„W niepewnych czasach wezwanie do jedności religijnej i etnicznej może zawrócić ludziom w głowach” – przestrzegał Obamę Manmohan Singh, sędziwy premier Indii. Od Czech, przez Rosję Putina i Miedwiediewa, aż po Indie – Obama opisuje, jak niezbywalna złożoność świata stawała się pożywką dla tych, którzy proponowali proste rozwiązania udrapowane w narodowe flagi, religijne symbole i ideologiczne totemy.

Sprawczość i niemoc

Polscy widzowie wychowani na amerykańskich serialach medycznych często wyobrażają sobie tamtejszy system opieki zdrowotnej jako raj dla pacjentów. Szybkość działania, oddanie lekarzy i dostępność najnowszych technologii… Choć kwestia ograniczonego zakresu ubezpieczeń i dodatkowych kosztów zaczyna grać coraz istotniejszą rolę w medical dramas, to jednak zwykle w toku akcji schodzi na dalszy plan wobec błyskotliwych diagnoz i nieoczekiwanych zwrotów akcji.

Tymczasem najskuteczniejszym zabójcą Amerykanów nie są zawały ani nowotwory, lecz brak dostępu do świadczeń zdrowotnych. W Stanach Zjednoczonych nie funkcjonuje system powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych z modelem pojedynczego płatnika, a więc odpowiednik naszego NFZ, na który tak lubimy ­narzekać. Każdy obywatel we własnym zakresie lub przez pośrednictwo pracodawcy wykupuje u prywatnego ubezpieczyciela pakiet najlepiej dopasowany do swoich możliwości i potrzeb. Brzmi świetnie?

W praktyce to rozwiązanie prowadzi do licznych patologii. Po pierwsze, utrata pracy lub tarapaty finansowe oznaczają brak ubezpieczenia. Po drugie, prywatni ubezpieczyciele doliczają solidną prowizję. Po trzecie, chętnie ubezpieczają pacjentów o niskim ryzyku, jak ognia unikając tych, którzy z ubezpieczenia będą korzystać często. Po czwarte, usługi świadczone w ramach ubezpieczenia mogą być w różny sposób ograniczone – standardem jest dodatkowa opłata z własnej kieszeni za każdą wizytę, limity kwotowe czy wyłączenie spod ubezpieczenia określonych zabiegów.

W rezultacie na początku pierwszej kadencji prezydenta Obamy 18 proc. dorosłych Amerykanów było pozbawionych ubezpieczenia zdrowotnego. Oczywiście w tej grupie przeważali najsłabsi: reprezentanci mniejszości rasowych, osoby o niższych dochodach, mieszkańcy ubogich regionów poprzemysłowych. Po kryzysie finansowym odsetek nieubezpieczonych wśród młodych dopiero wchodzących na rynek pracy (19-25 lat) wynosił przerażające 30 proc. Ponad czterdzieści milionów ludzi w sytuacji wypadku czy choroby musiało wybierać: czekać, aż mi przejdzie, czy narażać się na niewyobrażalne koszty? Życie ubezpieczonych też nie zawsze naśladowało serialowe szczęśliwe zakończenia. Nieekonomiczny system sprawiał, że za każdego dolara wydanego na opiekę zdrowotną w USA otrzymywało się znacznie mniej niż w innych rozwiniętych krajach.

Wydawałoby się, że wobec tych powszechnie znanych, alarmujących danych ambitny projekt reformy przedstawiony przez Obamę zyska szerokie poparcie i gładko przejdzie przez kolejne etapy procesu legislacyjnego. Tymczasem próba zmiany status quo zderzyła się ze zmasowaną kampanią lobbystów, ostrym sprzeciwem republikańskich oponentów oraz chciwością demokratycznych kongresmenów i senatorów proponujących dodatkowe zapisy, które zapewniłyby im przychylność lokalnych wyborców i bogatych donatorów. W rezultacie projekt rozrósł się do 1700 stron pełnych wyjątków, wyłączeń i zwolnień. Jednocześnie wielu Amerykanów, kompletnie wbrew faktom, udało się przekonać, że prezydent socjalista chce im ograniczyć wachlarz świadczeń, odebrać ulubionego rodzinnego lekarza i zabrać słynną amerykańską wolność.

I właśnie wtedy, w samym środku parlamentarnej batalii, nastąpiło kluczowe wydarzenie, które zmieniło cały bieg prezydentury Obamy. Nie była nim ani wojna, ani katastrofa naturalna, ani nawet spektakularna gafa, lecz przegrane wybory uzupełniające w niewielkim stanie Massachusetts rozpisane po śmierci senatora Teda Kennedy’ego (o ironio, patrona reformy zdrowotnej Obamy) w 2009 r. Klęska w Massachusetts sprawiła, że Demokraci stracili jednomandatową przewagę umożliwiającą przełamywanie obstrukcji senackiej i przegłosowywanie ustaw. Teraz do przeprowadzenia procesu legislacyjnego niezbędna była współpraca nie tylko wszystkich bez wyjątku Demokratów (każdy mógł szantażować prezydenta, wymuszając kolejne inwestycje w swoim stanie), ale też kogoś z przeciwnej strony politycznej barykady. Z dnia na dzień łódź kapitana Obamy niemal całkowicie straciła sterowność.

„Najpotężniejszy człowiek na Ziemi” – tak dziennikarze mówią czasem o prezydencie USA, żeby uniknąć powtórzeń. Pamiętnik Obamy również w tym kontekście dostarcza materiału do przemyśleń. Za lokatorem Białego Domu (kolejny popularny synonim) nosi się wprawdzie walizkę umożliwiającą zdalne rozpoczęcie ataku nuklearnego, a jednak możliwości zainicjowania zza biurka w Gabinecie Owalnym czegoś naprawdę dobrego bywają zaskakująco ograniczone.

„Ziemia obiecana” opowiada o sztandarowych projektach prezydenta. Wyprowadzenie amerykańskich wojsk z Iraku, uzdrowienie sektora finansowego po kryzysie, zmiana przepisów imigracyjnych, walka z globalnym ociepleniem czy opisana wyżej batalia o zmianę modelu opieki zdrowotnej. Za każdym razem niezwykle ambitne cele i kampanijne zapowiedzi – owe marzenia, których powodziowa fala wyniosła młodego senatora z Chicago na sam polityczny szczyt – rozbijały się o zaporę zastanych ograniczeń, politycznych kalkulacji i potężnych grup wpływów.

Ostatecznie dzięki skomplikowanym sztuczkom legislacyjnym udało się wprowadzić w życie mocno ograniczoną wersję ustawy Patient Protection and Affordable Care Act, znanej szerzej pod ukutą przez przeciwników politycznych nazwą Obamacare. W jej wyniku liczba nieubezpieczonych zmalała niemal o połowę, a ubezpieczyciele nie mogą już odmawiać transakcji m.in. osobom posiadającym wcześniej zdiagnozowane schorzenia.

Na pokaz i za kulisami

„Podwodna transmisja zmieniła obraz rzeczy” – pisze Obama, wspominając eksplozję platformy Deepwater Horizon. To największa katastrofa ekologiczna w historii USA, w wyniku której do Zatoki Meksykańskiej wyciekło 780 milionów litrów ropy: „Wznoszące się kolumny nafty wyglądały jak niepowstrzymane złowieszcze wyziewy z piekła. Kanały informacyjne zaczęły emitować podwodną transmisję non stop w okienku rogu ekranu, a obok niej – cyfrowy zegar z liczbą dni, minut i sekund od początku wycieku. (...) Obrazy podwodnego naftowego gejzeru wraz z gwałtownie rosnącą liczbą przebitek telewizyjnych na pokryte ropą pelikany unaoczniły ludziom rozmiar kryzysu znacznie skuteczniej niż liczby”. To ważna lekcja życia, którą Obama odebrał podczas kampanii i pierwszej kadencji. Dane, liczby i merytoryczne argumenty niewiele znaczą wobec zniewalającej potęgi nasyconego emocjami obrazu.

Takim obrazem szybko został sam Obama. Jego codzienne poczynania i decyzje stały się przedmiotem spektaklu, ochoczo podchwyconego przez media. Młodego czarnoskórego polityka uczyniono symbolem, na który niezliczeni widzowie projektowali najpierw swoje własne marzenia, nadzieje i pragnienia, a wkrótce także – lęki i frustracje. Najpierw Obama był żywym dowodem na to, że wszystko jest możliwe. Jeszcze nie zaczął, a już dostał pokojowego Nobla. Później coraz częściej stawał się przykładem tego, jak niewiele może zdziałać jednostka.

W pełnej dramatycznych wydarzeń książce, na kartach której opisywani są ranni weterani, ofiary zamachów i pacjenci umierający z powodu braku ubezpieczenia, niezwykłe wrażenie zrobił na mnie opis kolejnych spotkań Obamy ze starymi znajomymi i dalszymi członkami rodziny odwiedzającymi Biały Dom na początku drugiego roku prezydentury. Jeden po drugim bliscy mu ludzie wyrażali zaskoczenie tym, jak dobrze wygląda. „Wcale się tak nie postarzałeś!”, „Wyglądasz zaskakująco dobrze!”. Chwilę trwało, nim Obama uświadomił sobie, że przez ostatnie miesiące przyjaciele widzieli go głównie w telewizji. Informacje o kolejnych katastrofach, spadającym zaufaniu i politycznych niepowodzeniach nieodmiennie ilustrowane były przebitkami na prezydenta zmęczonego, smutnego, przygarbionego i niekorzystnie oświetlonego. Publiczna persona całkowicie oderwała się od rzeczywistego Obamy, utrwalając ten obraz w oczach milionów wyborców.

Obama ukazuje nam świat trwającej nieustannie kampanii wyborczej, w którym przypadkowy drobny gest może stać się telewizyjnym przebojem i źródłem bezcennych sondażowych procentów. Jednocześnie kluczowe zwycięstwo polityczne może pozostać zupełnie niezauważone, bo choć przeprowadzona z mozołem ustawa zmieni życie milionów Amerykanów, to jej przedmiot jest zbyt skomplikowany i techniczny, by zainteresował widzów-obywateli. W Białym Domu tego samego dnia możesz odnieść wielki sukces, o którym nikt nie będzie wiedzieć, i popełnić drobną gafę, która zrujnuje poparcie dla ciebie. Prezydent jest nieustannie oceniany, często na podstawie wydarzeń, na które nie ma wpływu, jak odziedziczony po poprzedniku kryzys finansowy czy katastrofa naturalna.

Jedność i podział

Wśród przepaści, o których traktuje książka Obamy, ta jest pod wieloma względami najważniejsza. To ziejąca czeluść politycznej polaryzacji dzielącej Amerykę na dwa wrogie plemiona, mające coraz mniej ze sobą wspólnego.

Od nieszczęsnej porażki w Massachusetts Republikanie postawili na drodze Obamy mur, konsekwentnie torpedując wszelkie wysiłki mające na celu reformowanie kraju. Co gorsza, demokratyczni sojusznicy bardziej interesowali się własnymi korzyściami niż długofalowymi projektami zmian. Im staranniej wyreżyserowana była polityka robiona na scenie, tym więcej prywaty, przepychanek i przypadkowości pojawiało się za kulisami. Opis każdego kolejnego wielkiego projektu Obamy szybko zmienia się w katalog przysług, jakich kongresmeni i senatorzy żądali w zamian za swój głos. Ambitne plany szybko traciły rozmach, rozmienione na drobne w senackich kuluarach: „Czasami czułem się jak rybak w Hemingwayowym opowiadaniu »Stary człowiek i morze«, który próbuje doholować do brzegu zdobycz obgryzaną przez rekiny”.

Czy w tej sytuacji da się być „prezydentem wszystkich Amerykanów”? W świecie skrajnie spolaryzowanej polityki nic nie jest jednoznaczne. Ocena każdego wydarzenia zależy od tego, po której stronie barykady się znajdujemy. Żadne zwycięstwo nie jest po prostu zwycięstwem. Z wyjątkiem zabicia Osamy bin Ladena. „Czy taka jedność wysiłków i poczucie misji może nas połączyć dopiero wtedy, gdy polujemy na terrorystę? To pytanie nie dawało mi spokoju” – czytamy w ostatnim rozdziale książki poświęconym imponującej akcji służb specjalnych. Po opublikowaniu wiadomości o zabiciu terrorysty numer jeden cała Ameryka eksplodowała radością.

Z relacji Obamy wynikałoby wręcz, że był on jedyną osobą między Pacyfikiem i Atlantykiem, która się nie ucieszyła: „Zacząłem się zastanawiać, jak wyglądałaby Ameryka, gdyby nasz naród potrafił się tak samo zjednoczyć, aby wezwać rząd do równie fachowego, zdeterminowanego działania, gdy chodziło o edukację dzieci czy zapewnienie domów bezdomnym, co polowanie na bin Ladena. Gdybyśmy potrafili z jednakowym uporem, angażując równie wielkie środki, walczyć z biedą, redukować emisje gazów cieplarnianych albo zapewniać rodzinom dobre przedszkola. Wiedziałem, że nawet mój własny sztab uznałby takie wizje za utopijne. Nie potrafiliśmy już sobie wyobrazić zjednoczenia kraju wokół jakiejkolwiek innej sprawy niż udaremnianie zamachów czy zwalczanie wrogów, co odczytywałem jako miarę tego, jak dalece moja prezydentura nie odpowiadała moim wyobrażeniom na jej temat – i ile jeszcze pracy mnie czekało”.

Literacki i pokojowy

„Wielkie wydarzenia historii rozpięte na wątku osobistych doświadczeń jednostki” – oto przepis na idealną biografię opracowany przez Daniela Defoe. To sformułowanie stało się słynne po tym, jak Winston Churchill przywołał je we wstępie do swoich wojennych wspomnień. Obama podąża tą samą drogą, a jego pamiętniki zachęcają do tego, by na kwestię sprawczości jednostki w historii spojrzeć z nowej perspektywy. Za pośrednictwem swoich wspomnień może nam zaproponować fotel w pierwszym rzędzie w teatrze dziejów.

Obcując z prozą Obamy miałem poczucie, że dawno nie czytałem nic równie dobrego. Po „Ziemi obiecanej” Obama stał się dla mnie poważnym kandydatem do pójścia w ślady Churchilla właśnie i zgarnięcia literackiej nagrody Nobla. Niewątpliwie byłaby bardziej zasłużona od tej pokojowej, której odbiór były prezydent w swojej autobiografii kwituje krótko: „Za co?”.

Także i w tym zderzeniu dwóch Nobli dostrzec można opowieść o przekraczaniu przepaści. Od początku politycznej kariery Obama był przede wszystkim tym, który snuje piękne opowieści. Opowiadanie o świecie też jest formą jego zmieniania. Opowieści poprzedzają zmianę, kształtują horyzont oczekiwań, wyznaczają granice tego, co wydaje się możliwe. To dzięki talentowi do opowieści Obama był w stanie rozbudzić w wyborcach nadzieję, zainspirować miliony swoich rodaków i rzesze odbiorców na całym globie.

Trzeba przypomnieć naukowcom, aktywistom i politykom na całym świecie, że potrzebujemy dobrych opowieści jak nigdy dotychczas. Tylko opowieści mogą nas dziś uratować. ©

Barack Obama „ZIEMIA OBIECANA” przełożył Dariusz Żukowski, Agora, Warszawa 2021.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 19/2021