Prezent od życia

Mikołaj Łoziński, pisarz: Rodzice mówili, że oceny w szkole nie są ważne, że wystarczy przechodzić z klasy do klasy. Miałem więcej szczęścia niż koleżanka, której rodzice płacili za dobre oceny i każdy zrzucony kilogram.

08.04.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Grażyna Makara
/ Fot. Grażyna Makara

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Jakie masz pierwsze skojarzenie ze słowem „prezent”?
MIKOŁAJ ŁOZIŃSKI: Dzieciństwo. Czas największych emocji związanych z prezentami. I zima – bo Wigilia plus moje urodziny w lutym. Pamiętam buty Nike’a, które przed 1989 r. tata przywiózł mi z Francji. On tam wtedy mieszkał, ja z mamą – w Warszawie. Skórzane, śnieżnobiałe, z drobnymi żółto-niebieskimi elementami. Piękne.
Założyłeś je od razu?
Parę razy założyłem tylko, żeby pochodzić po mieszkaniu. Wstydziłem się wyjść w nich na podwórko. Wstydziłem się chodzić w czymś, czego inni nie mają. Ojciec raz na jakiś czas podpytywał o te buty, a ja mówiłem, że trochę używam, ale nie za dużo, bo nie chcę zniszczyć, pobrudzić. Potem przyszedł rok ’89, podróby Nike’a można było kupić w szczękach pod Pałacem Kultury, cała moja klasa je nosiła. Na mnie moje oryginalne były już za małe.
Opowiedziałeś ojcu, jak było naprawdę?
Dopiero niedawno. W ogóle nie pamiętał tego prezentu. Za to przypomniały mu się inne buty. Okazało się, że kiedy był chłopcem w latach 50. i mieszkał w Warszawie na Dolnym Mokotowie, mój dziadek, który pracował jako korespondent we Francji, przywiózł mu wtedy absolutny top: buty na tzw. słoninie. Ojciec w tych butach też nie chodził, z tego samego powodu co ja.
W sumie to szkoda, że obie pary nie zostały użyte.
To były piękne, ale jednak nietrafione prezenty. Może uda mi się nie powtórzyć tego rodzinnego błędu przy prezentach dla moich dzieci? Spróbuję brać też pod uwagę ich otoczenie.
Żeby się nie wyróżniali?
Nie, to będzie zależało od nich. Postaram się wyczuć, na co mają ochotę. Wtedy były zupełnie inne czasy. Kolega z mojej podstawówki nie miał już takich oporów jak ja. Może dlatego, że prezent, który dostał, nie był kupiony. Jego ojciec, motorniczy, znalazł w tramwaju na pętli wielofunkcyjny kalkulator graficzny firmy Texas ­Instruments, wtedy absolutny hi-tech. Nikt w szkole takiego nie miał. Musieli zostawić go japońscy turyści – opowiadał kolega. Od tego momentu nosił go zawsze ze sobą, uważał za największy skarb, na lekcjach pod ławką bez instrukcji rozgryzał kolejne funkcje. Reszta klasy mu zazdrościła.
Dzieci czekają na niezwykłe prezenty.
Ale też same takie dają. Moi synowie, którzy teraz mają dwa lata, co chwila przynoszą mi z poważnymi minami różne prezenty: kawałek karteczki, pyłek, piórko z poduszki. Myślą chyba, że je zbieram, że gdzieś za szkłem mam całą kolekcję.
Mama zostawiała mi prezenty pod poduszką. Pamiętam, że budziłem się w nocy, widziałem, że prezent już jest, i postanawiałem doczekać do rana. Na piąte urodziny zabrała mnie do sklepu zoologicznego na Nowym Świecie. Dostałem kanarka, który pięknie śpiewał. W jego klatce stały pojemniczki: jeden na ziarenka, drugi na wodę. Zaobserwowałem, że ziarenek ubywa, a wody nie. Pomyślałem, że mój kanarek potrafi już jeść, tylko jeszcze nie nauczył się pić. Chciałem powiedzieć to mamie, ale akurat rozmawiała przez telefon. Postanowiłem więc go nauczyć: wziąłem kanarka do ręki i na sekundę zanurzyłem jego dzióbek w wodzie. Kanarek został mi w ręku.
Trauma.
Strasznie płakałem. W dodatku mój starszy brat nie miał litości i zaczął mnie nazywać „mordercą małych zwierzątek”.
Odprawiłem kanarkowi uroczysty pogrzeb. Znalazłem w domu eleganckie pudełko po szampanie – włożyłem go tam i zakopałem na podwórku.
Wieczorem do naszych drzwi zapukała wariatka podwórkowa, wysoka, o wyglądzie starej Indianki, z wiecznie opuchniętą nogą. W ręku trzymała mojego kanarka – musiała wygrzebać go z ziemi. Położyła kanarka na wycieraczce, odwróciła się i bez słowa odeszła.
Ufff...
Chyba w ramach pocieszenia tata przywiózł mi z Francji w wypełnionym wodą worku foliowym żółwia. Żył latami w akwarium – z natury introwertyczny, musiałem zabiegać, żeby czasem wychylił łepek ze skorupy.
Na początku lat 90., w epoce pierwszych reklam telewizyjnych i wrzucanych do skrzynek pocztowych próbek Vidal Sassoon Wash and Go – szamponu i odżywki w jednym, z kolegami z podwórka w poszukiwaniu tych próbek wyważyliśmy moim kluczem do domu, który nosiłem na szyi, dziesiątki skrzynek. Zdobyłem ze trzydzieści takich prezentów.
A ważne prezenty, które otrzymałeś w dorosłości?
To banał, ale na pewno spotkania z ludźmi. Na studiach pracowałem na przedmieściach Paryża w wielkiej hurtowni. W hali bez okien nosiłem telewizory i na specjalnej maszynie foliowałem opakowania z kamerami, aparatami, obiektywami. Człowiek, który przyjmował mnie do pracy, powiedział, że moim szefem będzie Momo, i ostrzegł, żebym na niego uważał, bo to agresywny facet: za kradzież potrafił pobić swojego pracownika. Momo miał dwa metry i niewiarygodną energię. Wydawał mi polecenia, które przez pierwszy tydzień ze strachu karnie i bez słowa wykonywałem. Po dwóch tygodniach zaczęliśmy rozmawiać i wychodzić razem na przerwy obiadowe. Siedzieliśmy na ławce z widokiem na obwodnicę Paryża, jedliśmy kanapki, piliśmy fantę i Momo tłumaczył mi, dlaczego powinienem skończyć studia. On skończył studia w Tunezji. Francja nie uznawała jego dyplomu, dlatego musiał pracować w hurtowni, a część zarobionych pieniędzy wysyłał rodzinie. Marzył, żeby pójść na francuską uczelnię. „Zrób tu dyplom, a będziesz księciem” – mówił.
Pracowałem z Momo przez całe wakacje. Parę razy tańczyliśmy wśród tych maszyn i sprzętów. Mojego ostatniego dnia pracy wyściskał mnie, powiedział, że jestem jego prawdziwym przyjacielem, i dał mi puszkę fanty.
We Francji spotkałeś innych jeszcze ludzi, których tak dobrze wspominasz?
Przez cztery lata co czwartek pracowałem jako asystent niewidomej psychoanalityczki. Starszej pani, uczennicy słynnego ­Jacques’a Lacana. Byłem jej oczami. Chodziliśmy na zakupy, pisałem za nią listy, czytałem na głos korespondencję, książki i gazety. Pierwszego dnia pracy spytała mnie o historię mojej rodziny. Opowiedziałem o moich żydowskich dziadkach, którzy byli komunistami, o tym, jak w czasie II wojny światowej ukrywali się we Francji, jak po wojnie wrócili do Polski, żeby budować „komunistyczny raj”, ale szybko się rozczarowali. O nagonce antysemickiej, która dotknęła ich w 1968 r., o moich rodzicach, którzy działali w opozycji demokratycznej, o Solidarności, o stanie wojennym i o upadku komunizmu. Kiedy przyszedłem w następny czwartek, znowu zapytała mnie o historię mojej rodziny. Więc ja znowu: dziadkowie polscy Żydzi i komuniści, II wojna światowa, nagonka antysemicka w 1968 r., rodzice w opozycji demokratycznej, stan wojenny, przełom demokratyczny. Powtarzała to samo pytanie jeszcze przez następne dwa tygodnie i zacząłem myśleć, że ma problemy z pamięcią. Ale nie chciałem stracić pracy, więc cierpliwie za każdym razem wszystko powtarzałem. Docierało do mnie, że historia mojej rodziny jest dla niej jeszcze mniej zrozumiała niż skomplikowana historia Polski.
Za piątym razem byłem gotowy znowu opowiadać o rodzinie, ale pytanie nie padło. A ja od wtedy sam zacząłem zastanawiać się nad moim rodzinnym zagmatwaniem. Myślę, że tej mądrej kobiecie właśnie o to chodziło.
Francja, pod względem ludzkim, była dla Ciebie przychylna.
Tak się złożyło. Pod koniec liceum w Warszawie bardzo tęskniłem za narzeczoną, która była we Francji. Tata mnie rano obudził, już wtedy mieszkałem z nim, i zapytał, czy nie chciałbym do niej polecieć. Kupił mi bilet na weekend do Paryża. Poszliśmy wtedy z Julią na wystawę Henri Cartiera-Bressona, mojego ukochanego fotografa. Staję przy stoisku z albumami i słyszę, jak sprzedawca kogoś pyta: „A Martine nie ma?”. Wiedziałem, że Martine Franck, fotografka, była drugą żoną Bressona. Rozejrzałem się i zobaczyłem, że koło mnie stoi sam Bresson w eleganckich spodniach w kant, niebieskiej marynarce, apaszce, z laseczką i – nie uwierzysz – w najnowszym wtedy modelu nike’ów air. Miał 90 lat. Wstydziłem się zagadać i jednocześnie wiedziałem, że to jedyna okazja. Wiedziałem też, że pozwala się fotografować tylko żonie, a wobec dziennikarzy jest arogancki. Zebrałem się na odwagę, podszedłem, powiedziałem, że jestem z Polski i że jest moim ulubionym fotografem. On machnął tylko ręką i uderzając laską w ziemię powiedział: „A wiesz, że ja trochę mówię po polsku? Ch..., pier..., k... mać!”.
Ciekawe, od kogo się nauczył.
Okazało się, że w czasie II wojny siedział w obozie, gdzie zaprzyjaźnił się z Polakiem, który w kółko to powtarzał.
Zapytałem, czy może mi dać autograf. Ale znalazłem tylko zmiętą kartkę, nie miałem długopisu. Wtedy zobaczył, że mam na szyi aparat. I zapytał, czy nie wolałbym zrobić mu zdjęcia. Tym bardziej że jest dobre tło z czerwonych cegieł. Ustawił się pod nim, a ja zrobiłem mu dwa portrety. Potem uścisnął mi rękę i zaczął odchodzić. Nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. W jednej z sal wystawowych znalazł mnie szef stoiska z albumami i powiedział: „Zapamiętaj sobie ten dzień do końca życia, bo kiedy ktoś wyjmuje aparat, to Bresson zwykle wyjmuje nóż”.
Spotkałeś innych mistrzów?
Spotkałem się z mistrzem, ale nie moim. W liceum uczył mnie polskiego Cezary Geron, pochodził z Krakowa, studiował we Włoszech u pewnego słynnego włoskiego pisarza. Ciekawie opowiadał o literaturze i filmach. Zachęcał mnie do pisania. Nie był klasycznie „nauczycielski”, ale jednocześnie dużo wymagał: raz w tygodniu musieliśmy napisać tekst na zadany temat. Powiedział mi, że jak chcę, to mogę pisać krótkie opowiadania.
Przy okazji pierwszego zagranicznego tłumaczenia „Reisefieber” miałem wspólne spotkanie autorskie właśnie z tym włoskim pisarzem, u którego Geron studiował. Opowiedziałem, że uczył mnie jego dawny student. Nie pamiętał go, ale pod koniec spotkania postanowił zrobić mi przyjemność, bo powiedział do publiczności: „Nie wiem, jak państwo, ale ja nie mogę się doczekać, żeby przeczytać »Reisefieber«”. Podszedł do mnie i na dowód pokazał, że ma bardzo krótko obcięte paznokcie – jak Daniel z mojej powieści.
Szkoła była dla Ciebie dużym problemem?
Nie, bo rodzice mnie nie stresowali. Mówili, że oceny nie są ważne, że wystarczy przechodzić z klasy do klasy. Jeśli nie chciałem iść do szkoły, nie było sprawy. Miałem więcej szczęścia niż koleżanka z podstawówki, której rodzice płacili nie tylko za dobre oceny, ale też za każdy zrzucony kilogram.
Sprytne.
Mój tata miał dobry sposób na nauczycieli. Kiedy był wzywany do szkoły, cierpliwie wysłuchiwał, że Mikołaj nie uczy się i źle zachowuje. A potem mówił, że w domu jest jeszcze gorszy i nie wiemy już, co robić. Wtedy nauczyciel zmieniał front i zaczynał go pocieszać, że Mikołaj jednak nie jest taki zły, że gdyby się przyłożył... Potem tata mówił mi: „Jest OK, popraw się trochę i zdasz”.
A czy dostałeś jakiś szczególny prezent od babci czy od dziadka? Oni są hojni dla wnuków.
Dziadek od strony mamy był Ukraińcem w randze pułkownika. Od dziecka próbował zrobić ze mnie mężczyznę i wdrożyć mi wojskowy dryl. Dawał do zabawy łuski z nabojów, bagnet, nawet czapkę oficerską, która śmierdziała potem. Na działce kazał mi strzelać z pistoletu do ptaków na drzewie. Opowiadałem to niedawno na spotkaniu autorskim w więzieniu. Więźniowie chcieli wiedzieć, jaką amunicją strzelałem. Nie miałem pojęcia, więc spytali, czy po strzale mnie odrzucało. Tak, upadłem na ziemię. Musiała być ostra – powiedzieli. W ogóle z „Książki” postać inspirowana dziadkiem najbardziej im się spodobała. Nie jakiś intelektualista, który rozważa nie wiadomo co, tylko człowiek z krwi i kości, który jak się zdenerwuje, potrafi przywalić, albo przepiłować łóżko małżeńskie na pół.
O takim dziadku to można osobne książki pisać.
Raz przyszedłem do dziadka z siostrą cioteczną. Jak zawsze dużo się działo – trzy telewizory włączone na cały regulator, gazety porozrzucane na podłodze, dziadek nas całował, przytulał, częstował radzieckim szampanem i cukierkami z papierowej torby. Na pożegnanie podarował nam po czekoladzie z ZSRR. Kiedy tylko zamknęły się drzwi, siostra cioteczna upuściła czekoladę i zaczęła płakać – to jednak było dużo wrażeń naraz.
Masz jeszcze inne wspomnienia z dziadkami?
Babcia, mama mamy, cudem ocalała z Holokaustu. Często opiekowała się mną, kiedy mama była w pracy. Kiedyś wróciliśmy ze spaceru, było późne listopadowe popołudnie, na zewnątrz ciemno. Włączyłem światło, a babcia je zgasiła. „Pójdź do okna – poprosiła. – Odsłoń firankę i zobacz, czy ktoś naprzeciwko zapalił światło”. „Jeszcze nikt” – powiedziałem. A ona: „No właśnie”.
Ukrywała się nadal, 40 lat po wojnie?
Zrozumiałem to dopiero przy pisaniu „Książki”, która jest inspirowana historią mojej rodziny. Wcześniej mnie to śmieszyło i denerwowało.
Babcia czasami wspominała mi o rodzeństwie – bracie i siostrach, którzy zginęli w czasie wojny. Kiedy pisałem „Książkę”, babcia od dawna nie żyła, więc prosiłem mamę, żeby opowiedziała mi o swoich ciociach i wujkach. Ale mama nawet nie wiedziała, że babcia miała rodzeństwo.
Im więcej czytam na te tematy, tym trudniej mi oceniać życiowe czy ideologiczne wybory tamtego pokolenia. I zaczynam myśleć, że od poprzednich pokoleń jesteśmy mądrzejsi tylko o tyle, że wiemy, co się z nimi stało.
Pisząc „Książkę”, parę razy próbowałem opisać historię wojenną mojej rodziny, ale nie potrafiłem. Dowiedziałem się, że brat mojego dziadka uciekł z obozu Janowskiego we Lwowie. Miał dużo szczęścia. To w tym obozie Sonderkommando 1005 w ramach zacierania śladów skonstruowało maszynę do mielenia kości. Pojechałem tam ­niedawno.
I?
Ostap Slywynski, poeta i tłumacz, zaprowadził mnie na ulicę Janowską. Nie weszliśmy na teren obozu, bo to teraz więzienie. Obok w gęstym lesie, gdzie zakopywano ofiary, próbowaliśmy znaleźć tablicę pamiątkową. Nie udało się, ale nigdy nie widziałem tak pięknych jabłek.

MIKOŁAJ ŁOZIŃSKI (ur. 1980) jest pisarzem. Debiutował powieścią „Reisefieber”, za którą otrzymał w 2007 r. Nagrodę Fundacji im. Kościelskich. W 2011 r. ukazała się „Książka”. W 2013 r. została wydana „Prawdziwa bajka” z rysunkami Marty Ignerskiej (Kultura Gniewu).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2014