Za blisko

Marcel Łoziński, reżyser: Ojciec był niesłychanie elegancki w swoich odpowiedziach. Jak ktoś mówił ordynarnie, to nigdy nie odpowiadał w tym samym tonie. Wolał odpowiedzieć według najlepszych kanonów kultury przedwojennej...

31.05.2011

Czyta się kilka minut

Marcel Łoziński / fot. Andrzej Georgijew /
Marcel Łoziński / fot. Andrzej Georgijew /

Katarzyna Kubisiowska: Tonia Lechtman, bohaterka Pana najnowszego filmu, była dla Pana jak druga mama.

Marcel Łoziński: Nasze matki znały się z czasów Ruchu Oporu we Francji. Moja mama ją nawet wyciągnęła w 1945 r., zaraz po wojnie, z więzienia francuskiego, przywiozła jej tam paszport, bo Tonia we Francji przebywała nielegalnie. Ale o tym dowiedziałem się dopiero w czasie kręcenia filmu.

Gdy w latach 50. moja mama dniami i nocami pracowała, bo taki wówczas obowiązywał styl życia, dużo czasu spędzałem w domu Marcela, syna Toni, mojego przyjaciela. Z Marcelem chodziłem do szkoły, to on mnie nauczył bić się, komu trzeba dał w zęby, natychmiast ustanowił hierarchię na podwórku, stał się nowym szefem bandy i nikt mnie, jako jego przyjacielowi, już nic nie mógł zrobić.

Przez te pięć lat Marcel i jego siostra Wera tułali się po domach dziecka, gdy ich mama trafiła do więzienia stalinowskiego. Usiłowano z niej zrobić głównego organizatora szpiegostwa w Polsce na rzecz Stanów Zjednoczonych.

Tonia po wojnie odbudowywała szpital w Piekarach Śląskich, korzystając z pieniędzy charytatywnej organizacji amerykańskiej, tzw. Unitarian Service, załatwionych przez działacza tej organizacji Noela Fielda. Władze uznały więc, że nadaje się na szpiega. Komunistka, która zdradziła. To była słynna sprawa braci Fieldów - Noela i Hermana. Aresztowano komunistów, którzy byli z nimi jakoś powiązani w ramach stalinowskich czystek na szczytach władzy. Perfidne zagranie.

Tonię aresztowano w obecności dziewięcioletniego Marcela, którego odstawiono do mieszkania sąsiadki. Wera była na kolonii, nie miała pojęcia, co się stało. Po powrocie zastała drzwi zamknięte na klucz.

Marcel momentu aresztowania matki w ogóle nie pamięta, tak jak wyparł szczegóły z domu dziecka. On nawet nie pamięta francuskiego, który był jego pierwszym językiem, do dziewiątego roku życia przebywał przecież we Francji i Szwajcarii. Ale niedawno, gdy miał kłopoty z sercem i w szpitalu wybudzał się z narkozy, odezwał się właśnie po francusku. Chciałbym, żeby ten film dla Marcela stał się terapią. Już zaczął się interesować losem matki: porządkuje setki listów Toni i pisze jej życiorys.

Bałem się bardzo tego filmu, przecież on dotyka tak bolesnych i intymnych spraw... Dzieci Toni, dziś 70-latkowie, moi przyjaciele, po raz pierwszy trzymają w ręku materiały z jej przesłuchań... Czytają jej listy, dowiadują się, jak była torturowana. Rozmawialiśmy z Marcelem, że może te sześć dni zdjęciowych zastąpią im dziesięć lat leżenia na kozetce u psychoanalityka. Marcel w filmie mówi o tym, że nie nauczył się miłości siostrzano-braterskiej, bo kto i kiedy miałby go nauczyć, kiedy był w domach dziecka od 9 do 14 roku życia. Wera czuła się niedoceniona przez Marcela, bo ona w tych domach dziecka mu matkowała. Ale przecież nie była w stanie zastąpić mu matki.

***

Tonia Lechtman jeszcze po wojnie mocno wierzyła, że komunizm ma głęboki sens.

Komunista przedwojenny i powojenny to są zupełnie inne sprawy. Tonia wstąpiła do partii jako szesnastolatka. Młoda Żydówka, wrażliwa na niesprawiedliwość społeczną i na wszechobecny antysemityzm, wstąpiła do partii, bo wydawało jej się, że to jedyne miejsce, traktujące wszystkich ludzi jako równych.

Kiedy Tonia powiedziała swojemu ojcu, że jest komunistką, dostała w twarz, co Marcel teraz w filmie kwituje: " i słusznie". Rodzice Toni wyjechali z nią w 1934 r. do Palestyny, bo podobnie jak wielu Żydów czuli zbliżające się zagrożenie. Poza tym rodzice chcieli, aby skupiła się na nauce, a nie na działalności politycznej.

W Palestynie Toni też się nie podobało, przecież ona chciała walczyć o wyzwolenie proletariatu i całej ludzkości. W młodzieżówce komunistycznej poznała swojego przyszłego męża, Sjomę Lechtmana, Żyda austriackiego, oboje zostali aresztowani i wsadzeni do więzienia, a potem deportowani do Francji, bo Anglicy wyrzucali z Palestyny każdego, kto należał do partii komunistycznej.

Mąż Toni na ochotnika poszedł na wojnę domową w Hiszpanii. Potem Francja zobowiązała się przyjąć tych, którzy walczyli w tej wojnie przeciwko Franco, i zamknęła ich w obozach. W pewnym momencie Vichy postanowiło pozbyć się wszystkich Żydów i wysłało ich do Auschwitz. Sjoma zginął w 1945 r. w marszu śmierci. A Tonia z dwójką małych dzieci tułała się po Europie.

Po wojnie Werkę i Marcela zostawiła jeszcze na dwa lata w domu dziecka, a sama zajęła się organizowaniem pomocy dla Polaków, którzy chcieli wrócić do Polski. Sama znalazła się w Piekarach Śląskich w 1947 r., a już dwa lata później wsadzono ją do więzienia. Gdy w 1955 r. została uniewinniona, zaczęto ją wzywać przed specjalną komisję, badającą "nadużycia władzy" przez UB, gdzie praktycznie znowu ją przesłuchiwano, tyle że miała donosić na swoich niedawnych oprawców. Niebywałe jest to, że Tonia niektórych z nich broniła.

Dlaczego?

Była dobrym człowiekiem. Wierzyła, że jej oprawcy działali w dobrej wierze. Wera jest do niej bardzo podobna.

W 1970 r. wziął Pan udział w konkursie na "opowiadanie prawdziwe" ogłoszonym przez tygodnik "Świat". Napisał Pan "Pierwszy dzień wolności", o makabrycznym dla Toni dniu wyjścia z więzienia.

To był jej monolog, zapisałem to, co mi opowiadała, jak wyglądały jej pierwsze godziny po wyjściu. Że wyglądała okropnie - przez pięć lat nie mogła się uczesać, nie miała zębów, ubranie w strzępach, to samo, w którym ją zatrzymano. Razem z dwoma strażniczkami pojechała do domu towarowego przy Alejach Jerozolimskich, jedna z nich wręczyła jej pieniądze i powiedziała, żeby się pospieszyła z zakupami, bo ona musi odebrać dziecko z przedszkola przed szesnastą.

Tonia stanęła w wielkim sklepie, nie wiedziała, co robić, patrzyła przestraszonym wzrokiem. Czuła, że śmierdzi, przecież przez 5 lat nie miała możliwości, żeby się umyć. Próbuje kupić spódnicę, za duża, próbuje wciągnąć na nogi rajstopy - strupy i rany przeszkadzają, chce ubrać buty - odciski uniemożliwiają. A tu jeszcze trzeba kupić palto.

Gorąco, duszno, a strażniczka wciąż pospiesza ją, bo dziecko w przedszkolu czeka.

***

Jeszcze na studiach, z Pawłem Kędzierskim chcieliście nakręcić film "Trzy kobiety". Bohaterkami były Tonia i jej dwie koleżanki z celi, z którymi siedziała razem najdłużej, prawie trzy lata. Dostaliście na próbę 20 minut taśmy.

Nie pozwolono nam "Trzech kobiet" dokończyć, nie mieści mi się to w głowie, to był 1970 r., o procesach stalinowskich można było mówić, nic nikomu za to nie groziło. W Szkole Filmowej nie ma nawet śladu, że taki film kręciliśmy, negatywy zostały zniszczone, ocalało zaledwie 20 minut kopii roboczej, z których po pierwszym montażu zostało 10 minut, a szkoda, powinniśmy zostawić cały nakręcony materiał, łudziliśmy się jednak, że jeszcze kiedyś ten film dokończymy.

No więc w celi z Tonią siedziała Halina Zakrzewska, kapitan z Komendy Głównej AK, oraz Ewa Piwińska, aresztowana za Gomułkę. One wszystkie ze sobą ogromnie się zaprzyjaźniły, nie miało dla nich żadnego znaczenia, która jakie ma poglądy. Zdaniem Werki, Tonia bez ich wsparcia nie wytrzymałaby pięciu lat odsiadki, koszmarnego nacisku psychicznego i fizycznego. Gdy wtedy kręciliśmy zdjęcia, nie zrobiliśmy nic ponad to, że w pokoju dyskretnie ustawiliśmy się z kamerą. A te trzy kobiety na powrót stały się więźniarkami.

To znaczy?

Odgrywały sceny przesłuchań, np. Tonia opowiada, jak torturuje ją major Dusza, którego swoją drogą przygotowywała do matury. Tonia zawarła z nim umowę: gdy dociskał jej palce szufladą w ten sposób, że nie mogła wytrzymać, to mówiła "dość". Na to Ewa: "głupia Tonia byłaś, mogłaś mówić wcześniej, zanim docisnął palce". A ona na to, że Dusza miał taki rozkaz, robił to wszystko dla dobra śledztwa, poza tym zawarła umowę. Albo Halina: "Pamiętasz, Ewa, jak w piwnicy, w zimie, na betonie leżałam naga, a oni mnie wodą polewali? Jak ja się wtedy zahartowałam". Albo Tonia do Haliny: "A jak do mnie zawołałaś: ty Toniu, ty Toniu... I do celi wpadli strażnicy, rozwalili wszystkie nasze materace, bo szukali tytoniu".

Tytoniu?

One czasami piły napar z tytoniu po to, aby zemdleć szybciej w czasie, gdy robiono im konwejer, czyli wielodobowe przesłuchanie.

Te ich spotkania były rodzajem seansu psychoterapeutycznego. Sposobem na odreagowanie przeszłości. Może nikt inny ich nie chciał słuchać, ale one siebie na pewno. Wstrząsający był śmiech towarzyszący tym opowieściom, przypominał mi śmiech w komiksie o Zagładzie "Maus" Spiegelmana.

Z ich trójki najbardziej okropny los spotkał Ewę Piwińską.

Ona najpierw przeżyła Majdanek i Ravensbrück. Urodziła dwie córki, aresztowali ją, gdy młodsza, Krysia, miała miesiąc. Tak dbano o nią, że mała zmarła, nie powiedzieli Ewie o tym, przeciwnie - w trakcie przesłuchań szantażowano ją życiem dziecka.

Po tym wszystkim, co Tonia przeszła w Polsce, ona wciąż nie chciała stąd wyjechać. Cyrankiewicz, który z jej mężem siedział w Auschwitz, chciał jej potem wynagrodzić lata więzienia i zaproponował, że zapłaci za podróż do jej rodziny w Palestynie. Pojechała, ale zaraz wróciła. Z Polski do Izraela Tonia i Wera wyemigrowały dopiero po 1968 r., Marcel pojechał wtedy do Szwecji.

Marcel pracował i jednocześnie uczył się w zaocznym technikum zawodowym. W 1968 r. dyrektor szkoły powiedział Marcelowi, że takich jak on to szkoła nie potrzebuje. Wtedy z dnia na dzień Marcel podjął decyzję o wyjeździe, zdołałem go tylko ubłagać, żeby nie jechał do Izraela, tylko do Szwecji. Pojechałem z nim do granicy w Świnoujściu. Werka mówi, że Tonia zemdlała na dworcu; czuła, że drugi raz Marcela jej odbierają.

Marcel w Szwecji pobył 6 tygodni, a potem, namówiony przez brata Toni, znalazł się Izraelu, gdzie pracował jako konstruktor w firmie amerykańskiej i gdzie poznał swoją przyszłą żonę, Henię, też emigrantkę, która ze Szwecji przyjechała odwiedzić swoją matkę. Marcel pojechał drugi raz do Szwecji, tym razem z Henią. Jesteśmy więc znowu blisko siebie, nie tylko duchowo.

A Werę, ubóstwianą przez dzieci lekarkę w Domu Dziecka w Mrągowie, wyrzucono jako Żydówkę pod byle pretekstem, nie mogła znaleźć nowej pracy po wielu trudach udało jej się z dziećmi i Tonią wyjechać z Polski.

Pana nikt z Polski w 1968 r. nie wyrzucał?

Ja myślałem wtedy, niech wyjeżdżają ci, którym się Żydzi nie podobają, bo ja na pewno nie. Odkąd Marcel nauczył mnie bić się, nie miałem z nikim problemów. W roku 1968 r. byłem na studiach w Szkole Filmowej, na świecie był już mój pierwszy syn - Paweł.

Szkoła Filmowa tak naprawdę skończyła się w 1968 r., zostali wtedy wyrzuceni Bossak, Toeplitz, Wohl, Weber, Bohdziewicz i inni, krótko mówiąc najlepsi. A w marcu ’68 studenci zachowali się fantastycznie, pamiętam dwa wspaniałe wystąpienia w obronie wyrzuconych: Krzysztofa Rogulskiego i Grzegorza Królikiewicza.

Ja na Szkołę nie miałem czasu, nie chodziłem na wykłady, bo zajmowałem się synem i pracowałem - robiłem reportaże, tłumaczyłem, pisywałem opowiadanka do różnych pism. Z Warszawy do Łodzi jeździliśmy "na umowę" z konduktorami, zdawałem nawet egzaminy w pociągu, bo jeździli nim też profesorowie. Interesowały mnie tylko zajęcia praktyczne, traktowałem Szkołę jako szansę zrobienia filmów. Poza tym nie można wtedy było robić zawodowo filmów bez skończenia Szkoły.

Pana rodziców - Eugenię Łozińską i Romana Korneckiego - nie dotknęła antysemicka nagonka?

Tylko tata dostawał telefony anonimowe: "Wyjeżdżaj Żydku do Izraela". A on na to "Niech pan jedzie do Egiptu, tam potrzebują osłów". Ojciec był niesłychanie elegancki w swoich odpowiedziach, jak ktoś mówił ordynarnie, to nigdy nie odpowiadał w tym samym tonie. Wolał powiedzieć: "Ja pana traktuję muzycznie: gwiżdżę na pana". Według najlepszych kanonów kultury przedwojennej.

***

Pana mama i tata, podobnie jak rodzice Wery i Marcela, byli przedwojennymi komunistami.

Tata jako szesnastolatek został działaczem komunistycznym. Za przynależność do KPP odsiedział czteroletni wyrok w Krakowie. Jako więzień polityczny, któremu groził kolejny proces w 1935 r., został przez partię wysłany do Paryża, aby pracować w Sekcji Polskiej Francuskiej Partii Komunistycznej. Tutaj poznał moją mamę, która przyjechała studiować matematykę, zaliczyła dwa lata na Sorbonie, ale w końcu zrezygnowała z nauki na rzecz działalności rewolucyjnej. Szkoda, bo była geniuszem matematycznym. Urodziłem się w 1940 r., rodzice działali w ruchu oporu: mama na północy Francji, tata na południu. Mama po wojnie we Francji otrzymała nawet Croix de Guerre, z czego jestem bardzo dumny.

Prawie całą wojnę spędziłem w domach dziecka.

Ma Pan jakieś wspomnienia z domów dziecka?

Pierwsze - wielka sala z dziećmi, które muszą codziennie wieczorem wypiąć pupy, a taka pani wkładała do nich suche termometry i mierzyła temperaturę. Drugie - picie tranu i przegryzanie kawałeczkiem chleba solonego. Do dziś ryby nie biorę do ust. I trzecie - na podwórku, w pudełku, trzymałem żółwia, który pewnego razu znikł. To wszystko.

Spore koszty ponoszą dzieci ludzi tak intensywnie zaangażowanych społecznie.

Nie wiem, jak bym zachował się na ich miejscu. Prawdopodobnie nie podjąłbym się pracy, która wymagałaby oddania dziecka do domu dziecka.

I jednocześnie jestem dumny z tego, że rodzice byli w ruchu oporu. To był sens ich życia. Tata w 1936 r. poszedł na wojnę w Hiszpanii, walczyć z faszystami. Ale tak naprawdę nie miał pojęcia, co się tam działo, jak "towarzysze radzieccy" mordowali ludzi walczących przeciw Franco. Niestety nigdy z tatą na ten temat nie rozmawiałem.

Z mamą wrócił Pan do Polski w 1947 r., ojciec przyjechał rok później, po pobycie w sanatorium w Davos, gdzie leczył zaawansowaną gruźlicę. Oboje z zapałem wzięli się do budowania nowego ustroju.

Mama w latach 50. pracowała w "Trybunie Ludu", kierowała m.in. działem partyjnym gazety. Dopiero w Październiku przejrzała na oczy, a załamanie się reform Października w 1957 r. całkowicie pozbawiło ją złudzeń. Zmieniła zawód, odtąd zajmowała się popularyzacją nauki, np. przeprowadzała fantastyczne wywiady z biologami na temat mózgu. Pod koniec lat 50. razem z Marią Borowską i Romanem Jurysiem zakładała miesięcznik "Ty i ja".

Tata przez kilka lat pracował w Komitecie Centralnym PZPR jako zastępca kierownika wydziału kultury, potem został korespondentem "Trybuny Ludu" w Paryżu. W 1956 r. znalazł się w Budapeszcie, za relację stamtąd wyrzucono go z gazety. Głęboko rozczarowany komunizmem zajął się pracą tłumacza z polskiego na francuski, m.in. pism Marii Janion i wielu tekstów filozoficznych. Pod pseudonimem Amator pisał recenzje muzyczne, a jako Marceli Jorst w Polskim Radiu miał felietony. Pseudonim wybrał, żeby mi sprawić przyjemność, bo takie nazwisko miał bohater moich opowiadań.

To był dla nich największy dramat życiowy: wiedzieli, że po wojnie, wprawdzie nieświadomie, ale służyli zbrodniczemu systemowi.

Rodzice późno odeszli z partii.

Tego właśnie nie pojmuję. Żeby wcześniej nic nie wiedzieć na temat procesów moskiewskich i bestialskiego traktowania AK-owców? Nie zastanowić się, dlaczego znikają niektórzy znajomi? W latach 50. moi rodzice nie żyli w prawdziwym świecie, tylko między redakcją, komitetem centralnym a domem. O rzeczywistości dowiadywali się od gosposi mówiącej, że wokół straszna nędza. Zresztą oni nie chcieli wiedzieć.

Sam nie wiem, czy w tamtym czasie wziąłbym do ręki Orwella, który pisał, co się działo naprawdę w Hiszpanii podczas wojny domowej. Albo Koestlera, Herlinga- Grudzińskiego... Przecież to byli wrogowie.

***

Zna Pan losy dziadka ze strony mamy?

Dziadek Hersz Łoziński był łódzkim fabrykantem, produkował koce z wielbłądziej wełny. Mama była jedną z dwóch córek, które wysłał na naukę do Francji. Najstarsza, Elżbieta, w środowisku artystycznym Paryża znana jako Lydou, została żoną słynnego później reżysera - Jeana Vigo. To właśnie dziadek kupił mu pierwszą kamerę filmową Debrie, a także częściowo sfinansował jego debiutancki film "? propos de Nice". Dziadek zginął w getcie łódzkim, a babcia umarła tuż przed wojną.

A rodzice od strony taty?

Z Tarnowa zostali wywiezieni i zamordowani w Auschwitz. Mało o tym wiem, w rodzinach żydowskich często nie mówi się o przeszłości, nikt nie chce do tego wracać. Wielu moich znajomych dowiedziało się, że są Żydami, dopiero w 1968 r. Mój kuzyn zajmuje się historią naszej rodziny, nawet jakieś dokumenty odnajduje, ja nie mam w sobie takiej skłonności. A moja kuzynka, Luce, córka Vigo, cały czas usiłuje mnie namówić, aby pojechać do Łodzi i zobaczyć dom dziadka. Andrzej Bart ma książkę telefoniczną Łodzi z 1937 r. i tam jest podana nazwa ulicy i numer domu Hersza Łozińskiego. Ja nie mam potrzeby zobaczenia go, dom jak dom. Ale dla Luce pewnie to zrobię.

Pana synowie mają potrzebę opowiadania o rodzinie. Razem ze starszym, Pawłem, podobnie jak Pan dokumentalistą, kręcicie dokument pt. "Ojciec i syn".

Razem z Pawłem wsiedliśmy do starego campingowego busa i ruszyliśmy przez Europę aż do Paryża, gdzie urodziłem się ponad 70 lat temu i gdzie teraz mieszka mój najmłodszy syn - Tomaszek. Dotarliśmy do Ogrodu Luksemburskiego, tam jest grób mojej mamy, która umarła w 1985 r., kilkanaście miesięcy po tacie. Miałem dość pogrzebów, więc w domu trzymałem urnę z jej prochami, rozsypałem je w miejscu, które kochała, gdy mnie po stanie wojennym pierwszy raz wypuścili z Polski.

Wracając do wspólnego projektu z Pawłem: pojechaliśmy w nim po całości. Kamery przymocowane do przednich szyb busa cały czas nas filmowały. Po raz pierwszy byliśmy zarówno reżyserami, jak i filmowanymi bohaterami. Są wrzaski, łzy, obrażanie się, pojednanie, ucałowania, przytulania. Jeszcze przy montażu zobaczymy, co możemy pokazać, do jakiego stopnia będziemy chcieli siebie i innych obnażyć. Pracę w montażowni też chcemy filmować, bo na pewno ostro będziemy dyskutować każde ujęcie.

Powstanie przy okazji film o robieniu filmu i o różnych kierunkach, jakie można nadać gotowemu materiałowi.

Pana drugi syn, Mikołaj, napisał o rodzinie książkę pt. "Książka". Opowiada w niej o tym, o czym nie byli w stanie mówić Pana rodzice i Pan sam. Pokazuje swoją mamę i tatę, dziadków, brata. Ich emocje, charaktery i niełatwe wybory życiowe.

Mikołaj pisze: "Próbowałem w delikatny sposób wpisać małą historię rodzinną w dużo większą. Jednocześnie starałem się, żeby empatia i zrozumienie życiowych wyborów bohaterów nie przysłoniły mi ostrości widzenia". I to jest siła tej książki. Ma wyjątkowy dar mówienia nie wprost - dzięki czemu mocniej działa na wyobraźnię czytelnika..

Na przykład o 1968 r. Mikołaj pisze, że dziadek do taty, czyli do mnie, dzwoni co drugą sobotę, mówiąc: "Synu, trzeba odebrać mięsiwo". I tata - czyli ja - jedzie do zaprzyjaźnionego kierownika sklepu mięsnego, nie może patrzeć w oczy ludziom stojącym w kolejce od rana, a musi przejść obok nich w drodze na zaplecze, bierze parę kawałków polędwic wołowych odmierzonych "dla pana profesora i jego rodziny". Raz jakiś milicjant przychodzi, trzeba do zamrażarki schować się na chwilę, okazuje się jednak, że milicjant też kumpel kierownika sklepu i też ma do niego ten sam interes.

Przez cały dzień tata rozwozi polędwicę po wszystkich braciach i siostrach dziadka. Nienawidzi tego, to prawda. "Po 1968 roku będzie mu to zajmowało mniej czasu". Czy można lepiej oddać tamten czas?

Przez 5 lat Mikołaj przesyłał mi fragmenty tej fenomenalnej książki, znam ją na pamięć. Rozmawialiśmy dużo, doradzałem w sprawach technicznych, traktowałem ten tekst roboczo, jak pracę nad filmem z moimi studentami.

Ale kiedy "Książka" została wydana, raz jeden do niej zajrzałem. Stanęły mi łzy w oczach, od tego czasu nie jestem w stanie po nią sięgnąć ponownie.

Za blisko?

Za blisko.

Marcel Łoziński (ur. 1940 r. w Paryżu) jest reżyserem filmów dokumentalnych. Autor m.in. "Jak żyć" (1977), "Próby mikrofonu" (1980), "Siedmiu Żydów z mojej klasy" (1992), "Wszystko może się przytrafić" (1995), za "89 mm od Europy" nominowany do Oscara w 1994 r. W jego najnowszym filmie "Tonia i jej dzieci" słuchamy głosów trzech osób - Marcela Łozińskiego oraz jego przyjaciół Wery i Marcela Lechtmanów - dzieci przedwojennych komunistów. Postacią centralną jest Tonia Lechtman - ich matka, pod koniec lat 40. wmanipulowana w proces stalinowski, odsiedziała ponad 5 lat ciężkiego więzienia. Przed kamerą dorosłe dzieci Toni czytają jej listy, protokoły z procesów i zeznania. Konfrontują się z nieznanym im dotąd obrazem nieżyjącej matki. Pojawia się masa emocji: od smutku i złości po wzruszenie i akceptację. Ta historia rodzinna jest jednocześnie uniwersalną historią o uwikłaniu Żydów w ruch komunistyczny: o tym, jak szybko i łatwo było im w jego idee uwierzyć i jak długo i z trudem w nie wierzyć przestawali. To także opowieść o losach rodziny reżysera.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2011