Premiera na barykadach

Nenad Todorović, reżyser, Serb z Kosowa: Każdego dnia po przebudzeniu próbuję sobie wyjaśnić co, do cholery, jest tu nie tak? Kto ma nie po kolei w głowie: my, Serbowie, Albańczycy, czy moi rodacy z Belgradu? I codziennie wstaję z inną odpowiedzią.

27.03.2012

Czyta się kilka minut

Spektakle wystawiają w zniszczonych przez wojnę domach kultury, na przycerkiewnych podwórkach, w prywatnych ogródkach. „W takich warunkach sztuka nie może uciekać w abstrakcję”, mówi dyrektor serbskiego teatru w Kosowie. Na zdjęciu: występ w Sredskiej. / fot. Teatr Narodowy w Prisztinie
Spektakle wystawiają w zniszczonych przez wojnę domach kultury, na przycerkiewnych podwórkach, w prywatnych ogródkach. „W takich warunkach sztuka nie może uciekać w abstrakcję”, mówi dyrektor serbskiego teatru w Kosowie. Na zdjęciu: występ w Sredskiej. / fot. Teatr Narodowy w Prisztinie

Po ostrzale budynku dach spłonął i spadł, tak powstała widownia. W zniszczonej garderobie trudno o intymność, lecz sceny wojna szczęśliwie nie ruszyła. Przez 11 lat zdążyła się na niej przyjąć niewielka brzózka.

– Dziękuję tym, którzy sprawili, że mogło tu wyrosnąć drzewko, i że belki stropowe utworzyły całkiem wygodne siedzenia. I proszę, na czas trwania przedstawienia wyłączcie swoje telefony – mówi Nenad Todorović, reżyser teatru.

Nic, tylko się uśmiechnąć. I tak przecież donikąd nie idzie się stąd dodzwonić – ze wsi Sredska pod Prizrenem – bo władze Kosowa wyłączyły anteny serbskich sieci telekomunikacyjnych, z których korzystali tutejsi Serbowie, ciągle niepogodzeni ze statusem mniejszości w tym najmłodszym państwie Europy.

Aktorzy, którzy pierwsi wchodzą na podwyższenie, widzą jeszcze rozbawione twarze widowni. Są dobrze oświetlone, popołudniowe światło wpada przez wielkie dziury w ścianie. Tam, gdzie przed wojną były okna.

– Jeśli chcesz poznać, co siedzi w głowach innych, musisz najpierw odkryć ich w sobie. Dotyczy to niestety także szaleństwa, w którym żyję – powie jakiś czas później człowiek, który dziękował ze sceny.

Przez góry - zgodnie z rozkładem


Po czterech godzinach od wyjazdu z Belgradu autobus nagle hamuje, zjeżdża z drogi i zaczyna nieprzyjemnie kołysać się na boki.


Zwykłym, polnym gościńcem wspina się na wysoki grzbiet. Śnieg przykrył kamienie, mróz skuł rozmyte jeszcze jesienią, błotne koleiny. Dwunastu pasażerów coraz to spogląda w dół, w dolinę – tam, zza wyłomów góry, widać jeszcze nitkę szosy, którą opuścił autobus.


Na przewyższeniu maszyna przejeżdża przez zasieki z drutu kolczastego; potem, przy ogrodzonym kolczatką cmentarzyku rozpoczyna ostrożny zjazd w dół. O mijance z autami z naprzeciwka nie ma mowy; cofają się te z napędem na obie osie.


Przy głównej drodze – amerykański posterunek. Przemarznięci marines liczą podróżnych. Szybko, byle zrobić swoje i wrócić do ognia, pod rozpalony na poboczu stos drewnianych palet.


Tak wygląda poranny kurs linii „Kosmet-prevoz” – a także inne rozkładowe przejazdy z centralnej Serbii do Kosowskiej Mitrowicy.


Codziennie wyrusza ich 23. Objazd gościńcem przez góry zajmuje 40 minut. Chodzi o to, aby ominąć kilometrowy odcinek szosy, na którym od lata stoi wysoka barykada. Zbudowali ją m.in. sami jeżdżący tą trasą kierowcy, w ramach protestu przeciw zainstalowaniu się na posterunku granicznym kosowskich celników.


Ojczyzna opuściła kosowskich Serbów


W regionie stoi jeszcze kilka takich barykad, postawionych przez Serbów. W kilkunastu miejscach zsunięto je z drogi. Ale wystarczy traktor i paru mężczyzn, aby znowu zablokować przejazd.


Protest protestem, ale miłość miejscowych Serbów do Belgradu przechodzi poważny kryzys. W północnym Kosowie, zamieszkanym w większości przez mniejszość serbską, właśnie skończyło się schizofreniczne referendum, które organizują serbskie gminy. Na błękitnych kartach do głosowania widniało pytanie: „Czy jesteś za uznaniem instytucji tzw. państwa Kosowo?”. Nad drogami rozwieszono transparenty z liczbą „99”. Po dwóch dniach ogłoszono, że dokładnie taki procent głosujących opowiedział się przeciw uznaniu kosowskich instytucji.


Referendum nie jest jednak po myśli Belgradu, który w tych dniach kończył rozmowy o przyznaniu Serbii statusu kandydata do Unii Europejskiej.


Kosowscy Serbowie czują, że ojczyzna – Serbia – ich opuściła.


Wyników referendum nikt nie musiał nawet fałszować. Wydrukowano też kilka egzemplarzy kartek do głosowania w języku albańskim, lecz nikt z nich nie skorzystał.


Na głównym moście w Mitrowicy, który dzieli to miasto na dwie etniczne dzielnice, serbską i albańską, nic się właściwie nie dzieje. Tylko matka z dwójką dzieci wchodzi na most od albańskiej strony. Zatrzymują się w połowie, rzucają do płynącego dołem Ibaru śnieżynki, a potem zawracają.


Teatr odzyskany


Żółta zapalniczka i paczka marlboro robią za dach, nakrętka po winie – za dynamit.


To Nenad Todorović, który w Sredskiej zapowiadał występ swoich aktorów, mówi, jak w czasie „wojny o nadajniki” dwa lata temu serbscy nacjonaliści zemścili się na albańskiej stacji nadawczej na dachu jednego z domów w Mitrowicy. W swoim zapale zapomnieli o prawach fizyki: ładunek wybuchowy umieścili na poddaszu i eksplozja zniszczyła mieszkanie serbskiej rodziny. Cel jednak osiągnęli: przez kilka dni do albańskiej części Kosowa (która wciąż nie ma własnego numeru kierunkowego i dzierżawi prefiks +377 od Księstwa Monako) nie dało się dodzwonić.


– Odnoszę wrażenie, że w takich warunkach sztuka nie może uciekać w abstrakcję. Dlatego wystawiamy głównie klasykę – mówi 37-letni Todorović, reżyser i dyrektor generalny Teatru Narodowego w Prisztinie, Serb.


Ten serbsko-albański teatr powstał po II wojnie światowej jako jeden z dwóch działających w okręgach autonomicznych Jugosławii. W 1999 r., po wojnie w Kosowie i bombardowaniach NATO, serbscy aktorzy uszli z Prisztiny do Mitrowicy, w ślad za serbską publicznością. Szef albańskiej sceny do dziś twierdzi, że jest przełożonym Todorovicia. – Odpowiadam mu, że jeśli chce, może być moim zastępcą. To prawdziwa schizofrenia – przyznaje dyrektor, który w Prisztinie pija rakiję z miejscowymi artystami.


Nie mogą jednak współpracować, bo teatr jest częścią tzw. struktur równoległych w Kosowie i oficjalnie uznaje go tylko Belgrad, który przyznaje też dotacje. Todorović wrócił właśnie ze spotkania z francuskim chargé d’affaires. Usłyszał, jak zwykle: nie ma pojednania, nie ma finansowania.


– Poza tym nie mamy z Albańczykami żadnego punktu styczności – mówi Todorović. – Dwa odrębne języki, dwie kultury, inna mentalność. Jak Grecy i Niemcy. Co moglibyśmy wspólnie zrobić? Przedstawienie taneczne?


Komedia dla jednej staruszki


Po ucieczce z Prisztiny, czterdziestu aktorów (z zapleczem administracyjnym i technicznym) do dziś nie ma swojej siedziby. Ćwiczą w domach kultury pod Mitrowicą, w użyczonych wnętrzach.


Czasem ruszają na tournée – radość przynoszą występy w serbskich enklawach Kosowa. W Đakovicy zagrali na drewnianych deskach położonych na cerkiewnym podwórzu. Była jesień, siedmiu mnichów w czarnych habitach usiadło pod złotą gałęzią drzewa. Jak w loży honorowej. W Peci było błoto. Również w Prizrenie grali na świeżym powietrzu, na przedstawienie przyszedł stary Albańczyk, który w czasie wojny uratował od śmierci serbską rodzinę.


Gdy ruszają z miasta w głąb Kosowa (czasem towarzyszy im policyjna obstawa), nie bardzo wiedzą, co zastaną na miejscu. We wsi Dojna Plešina na teatr czekała tylko jedna staruszka. W jej własnym sadzie zagrali dla niej komedię, a potem ona częstowała aktorów orzeszkami. Skulona, pod parasolem, który dostała od żołnierzy wojsk międzynarodowych KFOR, od 13 lat pilnujących w Kosowie pokoju i spokoju.


W 2008 r., gdy występowali pod Mitrowicą, przez most na Ibarze przeszli Albańczycy i zaczęły się zamieszki. Todorović: – Moi aktorzy zaczęli pytać, czy nie przerwać gry. Odpowiedziałem: a dlaczego? Dlaczego dziś wieczorem ma być w teatrze inaczej niż wczoraj?


Akurat wtedy kończyli wystawiać „Dom na granicy”. W sztuce Sławomira Mrożka zaskoczona rodzina dowiaduje się, że na skutek międzynarodowego porozumienia przez środek ich mieszkania zostaje poprowadzona granica państwowa. Teściową, która próbuje dostać się do szafy z ubraniami, zabijają pogranicznicy, a w czasie obiadu celnicy zliczają mieszkańcom pierogi. „Konsumpcja odbywa się przez strefę celną”, tłumaczą.


Dwie (serbskie) Mitrowice


Kiedy ostatniego lata kosowscy Serbowie ustawili barykady na głównych drogach wiodących na północ, teatr dał spektakl w lesie, na granicy Kosowa.


– Nad nami latały amerykańskie helikoptery, ludzie palili ogniska na barykadach. W takim otoczeniu odbyła się premiera. Przyszło 400 osób. Dostaliśmy owację jak w Carnegie Hall, a aktorki bukiety kwiatów. No a potem, o dziesiątej wieczór, wszyscy razem poszliśmy na barykady – wspomina reżyser.


I zaraz dodaje: – Każdego dnia po przebudzeniu próbuję sobie w jednym zdaniu wyjaśnić, co, do cholery, jest tu nie tak. Kto ma nie po kolei w głowie: my, Serbowie, Albańczycy, a może moi rodacy z Belgradu? Codziennie wstaję z łóżka z inną odpowiedzią.


Choć dla zachodnich mediów kosowscy Serbowie są monolitem, tak naprawdę istnieją dwie serbskie Mitrowice: umiarkowana i nacjonalistów.


Gdy 8-letnia Isidora Todorović spotkała w szkole dzieci, które na przerwach rozmawiały o zabijaniu Albańczyków, przyszedł czas na poważną rozmowę ojca z córką: – Całymi tygodniami tłumaczyłem jej, jak jest, dlaczego się nie zgadzamy z Albańczykami. Że chodzi nam o tę samą ziemię. Ale wojna, mówiłem, to nieszczęście. Więc nigdy nie nienawidź. A jeśli już musisz, to abstrakcyjnie, nigdy konkretnego człowieka – mówi reżyser.


Todorović chroni dzieci przed nacjonalistami, lecz w Mitrowicy wiąże go z nimi poczucie zagrożenia i niepewności. – Mogę śmiać się z nacjonalistów, lecz jeśli zaczyna się coś dziać, staję do walki razem z nimi. Pytasz, dlaczego? Bo mam dwójkę dzieci i mieszkamy 50 metrów od mostu. Sztuka może czynić rzeczy lepszymi, ale rzeczywistości nie zmieni – mówi. Ale szybko dodaje: – Nawet w takim miejscu jak to, wśród 200 tysięcy ludzi, znajdziesz jakichś 200 normalnych. To właśnie stała publiczność naszego teatru: perpetum mobile ducha Mitrowicy.


Ciemna strona miasta


To nie był teatr, choć zgasły światła, a potem zabrzmiała muzyka.


Jak co dzień w Kosowie, około szóstej wieczór, wyłączono prąd. W barze „Đurđevdan” zgasł telewizor z audycją turbo-folk. Minęła chwila, zanim zawarkotał agregat. Kelner szybko zapalił świece, lecz te na brudnych, pochlapanych piwem obrusach wyglądały absurdalnie.


Siedzieli przy nich sami mężczyźni. Zabrzmiały narodowe pieśni. Ktoś wspomniał o Kosowym Polu. Rok 1389 – data świętej bitwy Serbów z Turkami – to tutaj numer PIN do aktywacji mitycznej wyobraźni. Zaczęły się opowieści o Albańczykach, których serbscy nacjonaliści nazywają pogardliwie: Šiptari, „ludzie z krainy Orła”.


– Jeszcze 20 lat temu wypasali nam owce. Potem Amerykanie rozdali im broń i pasterze zeszli z gór. Przyjrzyj się ich dłoniom, czy nie przypominają czegoś? Są jak szpony orła, żylaste, podstępne. A ten, tam w rogu, to też Šiptar, ale nasz. Uciekł od swoich, żyje między nami. Pije z nami. Patrz, pijemy razem. Zrób zdjęcie, jak Serb pije z Albańczykiem!


To powiedział D.S. z Mitrowicy. Bardzo chciał, aby podać jego imię, aby świat wiedział, jak ich nienawidzi. Nie on jeden. Licytowali się, przekrzykując nazwiska, podawali dokumenty. Nienawiść lubi mieć swoje imię.


Przestrzeń Kosowa została ochrzczona na nowo za sprawą własnych przeżyć pokolenia dzisiejszych 50-, 60-latków oraz historii ich ojców. Czasem jest ostentacyjna (jak wtedy, gdy w lesie nad szosą ktoś wywiesza kilkunastometrową flagę). Czasem – bardzo dyskretna: tu zawieszony nad oknem dwugłowy serbski orzeł, którego dostrzec można dopiero po dłuższej chwili; tam nowa, świecka ikona: zdjęcie skutego przez żołnierzy KFOR-u, leżącego na ziemi jednego ze stałych bywalców baru.


– Nacjonalizm jest dla tych ludzi ostatnią szansą, aby odnaleźć jakąś tożsamość – ocenia Todorović. – Każdy może zostać nacjonalistą, jeśli po drodze nie nabierze innej tożsamości. I zawsze znajdą się tacy, którzy będą go szanować. Dla Serbów to naprawdę duży skok cywilizacyjny: świadomość, że nie wszyscy są tacy jak oni.


Williamówka


Przez swoich rodaków w Serbii kosowscy Serbowie są coraz bardziej traktowani jak członkowie dawnych ekspedycji narodowych, wysłanych kiedyś we wspólnym imieniu, dziś jednak nierozumianych w domu.


Tej zimy, pod śniegiem, jakiego większość mieszkańców Serbii i Kosowa nie widziała za swego życia, czas obracał się na pięcie i cofał – przynajmniej o sto lat. Prasa spekulowała o wielkim wszech narodowym kongresie na przypadające w grudniu 2012 r. stulecie niepodległości Albanii. W Serbii pojawił się pomysł wymiany terytoriów: północne Kosowo w zamian za rejon Serbii, gdzie mieszkają głównie Albańczycy. W Mitrowicy i na całych Bałkanach nadużywaną metaforę mostów zastępuje nowa: rozsypujących się schodów.


Szef kosowskiego Teatru Narodowego nie zagląda nigdy do baru „Đurđevdan”. Woli „Dolce Vita” albo „Incognito”, po drugiej stronie ulicy – przestronne, jasne i urządzone we włoskim stylu kawiarnie, do których przychodzą przede wszystkim młodzi. Tu jest jasno, gra zachodni pop, nie ma zdjęć Putina. Ale ciągle widać „ten” most.


– Nie wiem, jak opisać stan, w którym trwam właściwie cały czas: beznadziejnej niemożności wyrobienia sobie zdania na temat miejsca, w którym żyję i gdzie założyłem rodzinę – mówi na koniec Todorović, popijając viljamovkę, droższą i lepszą od innych rakiję z gruszek. Mówi na nią „williamówka”. – Jak William Szekspir – śmieje się.


Todorović wierzy, że kosowscy Serbowie powoli stają się podcywilizacją, stworzoną przez przypadek na peryferiach historii. Produktem ubocznym polityki, której ofiarą padła też Mitrowica: – To urbicyd, zabójstwo miasta. Kiedy rozmawiam ze znajomymi w serbskim rządzie, z ludźmi, którzy tworzą kulturalny establishment tego kraju, mówię im: przyjdzie dzień, gdy zwrócimy się przeciw Belgradowi. Bo nasze interesy, tak naprawdę, całkiem się różnią.


A wtedy, chcąc nie chcąc, znów będzie trzeba stanąć na jakiejś barykadzie, obok nacjonalistów z baru „Đurđevdan”. Tych, których się nie znosi, lecz trzeba z nimi żyć.


– To małe miasto i znamy się wszyscy. Gdy mnie widzą, wołają: „Jak się masz aktorze?!”. To nic, że jestem reżyserem. Każdy, kto pracuje w teatrze, to dla nich aktor. „Chodź, popijemy rakiji” – krzyczą. Pierwszy kieliszek, drugi, trzeci na do widzenia. Gdybyś zaczął żyć przeciw nim, zjedliby cię na śniadanie.


– Bardzo przed nimi udajesz?


– Tak jak w teatrze.



1987–2012: spór o Kosowo
Od obietnicy dla kosowskich Serbów, że „już nikt nigdy nie będzie was tu bił”, zaczęła się w 1987 r. polityczna kariera Slobodana Miloševicia – w latach 1989-97 prezydenta Serbii, a potem 1997–2000 prezydenta Jugosławii (a właściwie tego, co z niej zostało).
Po zlikwidowaniu w 1990 r. autonomii, jaką miało Kosowo w ramach socjalistycznej Jugosławii, w Kosowie wybuchł – narastający od dawna – konflikt między albańską większością a Serbami, będącymi tu w mniejszości, ale dominującymi w siłach bezpieczeństwa.
Otwarta wojna zaczęła się w chwili, gdy główne konflikty bałkańskie – w Chorwacji i w Bośni i Hercegowinie – już wygasały. W połowie lat 90. albańska Wyzwoleńcza Armia Kosowa (UÇK) zaczęła walkę partyzancką – już o niepodległość. Czystki etniczne, dokonywane przez Serbów na Albańczykach, skłoniły wiosną 1999 r. NATO najpierw do postawienia ultimatum Belgradowi, a potem do rozpoczęcia bombardowań wojsk serbskich w Kosowie i nalotów na samą Jugosławię. W czerwcu Serbia ustąpiła, jej siły wycofały się z Kosowa. Kosowo stało się protektoratem ONZ, a w prowincji rozpoczęły misję międzynarodowe oddziały KFOR.
17 lutego 2008 r. premier Hashim Thaçi odczytał w parlamencie w Prisztinie deklarację niepodległości. Od tego czasu Kosowo uznało 91 państw, w tym Polska. Rząd serbski uznaje za wciąż obowiązującą rezolucję nr 1244 Rady Bezpieczeństwa ONZ z 1999 r., w myśl której prowincja pozostaje częścią terytorium Serbii, pozostającą pod kontrolą międzynarodową; granicę Kosowa Belgrad nazywa „linią administracyjną”.
Dziś 92 proc. z 1,8 mln mieszkańców Kosowa to Albańczycy. Serbowie (ok. 80 tys.) mieszkają na północ od rzeki Ibar oraz w izolowanych enklawach w centralnej części kraju. Ich głównym ośrodkiem jest północna część Mitrowicy. Obie wspólnoty, albańska i serbska, żyją praktycznie w izolacji.




Więcej zdjęć: tygodnik.com.pl/galeria-kosowo

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2012