Prawdziwa żydowska arystokracja

Przywódca powstania w getcie i twórca najważniejszych polskich słowników. Zupełnie inne temperamenty, gusta i upodobania. Nie wiedzieli, że mają ze sobą tyle wspólnego.

13.12.2021

Czyta się kilka minut

Od lewej: Władysław Kopaliński (Warszawa, grudzień 1998 r.),  Marek Edelman i Joanna Szczęsna (Warszawa, kwiecień 2005 r.). / WOJCIECH DUSZENKO / AGENCJA WYBORCZA.PL // ARCHIWUM JOANNY SZCZĘSNEJ // MONTAŻ TP-ONLINE
Od lewej: Władysław Kopaliński (Warszawa, grudzień 1998 r.), Marek Edelman i Joanna Szczęsna (Warszawa, kwiecień 2005 r.). / WOJCIECH DUSZENKO / AGENCJA WYBORCZA.PL // ARCHIWUM JOANNY SZCZĘSNEJ // MONTAŻ TP-ONLINE

Jest jesień 2007 r. i od blisko czterech lat Marek Edelman aplikując mi kolejne dawki sterydów walczy z autoagresywnym choróbskiem, które omal nie odebrało mi wzroku. Udało mu się powstrzymać postęp choroby, ale w prawym oku wciąż było minus 8 dioptrii i prawie już się z tym pogodziłam. On jednak się nie pogodził. A ponieważ jako efekt uboczny zażywania sterydów pojawiły się u mnie początki zaćmy, wierci mi dziurę w brzuchu, że mam iść na zabieg, bo jego zdaniem wtedy natychmiast poprawi mi się wzrok. Okuliści co prawda są sceptyczni co do możliwości przywrócenia mi widzenia sprzed choroby, zresztą przeważnie uważają, że to zbyt wczesny etap zaćmy, by ją operować. Ale Marek nie ustępuje.

Kiedy zdejmują mi opatrunki, widzę równie dobrze jak przed chorobą, równie dobrze na prawe, właśnie zoperowane, jak i na lewe (minus 2,5 dioptrii) oko. Podekscytowana dzwonię do Marka, a ten ani się nie dziwi, ani się nie cieszy: – Ale o co ci chodzi? Przecież mówiłem, że tak będzie.

Dostaję tydzień zwolnienia, a tu trzeciego dnia po mojej operacji umiera Władysław Kopaliński, z którym od lat byłam zaprzyjaźniona, i redakcja „Gazety Wyborczej” zamawia u mnie artykuł do „Dużego Formatu”. Marka, który dzwoni do mnie codziennie, oszukuję, że odpoczywam, a tymczasem siedzę wiele godzin dziennie przy komputerze. Gdy prawda wyjdzie na jaw, będzie się potem długo na mnie wściekał. A część złości przeniesie na Bogu ducha winnego Kopalińskiego.

I tak ma mu za złe, że należał do partii, że nie angażował się w działania opozycji. Zarzuca mu, że ukrywał się ze swoim żydostwem, że nie wrócił po wojnie do żydowskiego nazwiska, że wybrał sobie „lepsze” – Kopaliński...

– Stefczyk – poprawiam. – Kopaliński to literacki pseudonim.

– Stefczyk, Stefczyk... – wydziwia Marek. – Cóż to za nazwisko?

Ale on wcale nie udawał, że nie jest Żydem, po prostu nie afiszował się ze swoim pochodzeniem. A z partii wystąpił jeszcze przed stanem wojennym. Zresztą wszystko, co zrobił dla polskiej kultury i leksykografii, warte jest więcej niż parę podpisów pod protestacyjnymi listami.

Zabawne, niezabawne

Władysława Kopalińskiego poznałam w latach 70., mniej więcej w tym samym czasie, co Marka Edelmana, ale obdarował mnie swoją przyjaźnią kilkanaście lat później. Chadzaliśmy regularnie na spacery do Łazienek, a później na jakieś „małe co nieco”. Pod koniec jego życia, kiedy już nie miał sił na spacery, spotykaliśmy się co miesiąc we włoskiej knajpce na Koszykowej, tuż koło jego domu.

Nasze rozmowy zwykle zaczynały się od omówienia bieżącej sytuacji politycznej, później przechodziliśmy do moich dziennikarskich planów, którym Władek – podobnie zresztą jak Marek Edelman – kibicował. W odróżnieniu jednak od Edelmana miał duże zrozumienie dla mojej pasji kolekcjonowania purnonsensowej poezji i wszelakich zabawnych wierszyków, zwanych w angielszczyźnie light verses. Od początku był fanem prowadzonego przeze mnie w „Magazynie Gazety Wyborczej” cyklu „Zabawy literackie” i znał mnóstwo anegdot na ten temat. Kiedyś – pisałam akurat o parodiach, pastiszach i trawestacjach – podpowiedział mi, że Karol Estreicher, bibliograf, dyrektor Biblioteki Uniwersytetu Jagiellońskiego, napisał na urodziny swego syna czterowiersz: „Tadeuszem zwać go muszę, / Rzekłem żonie, wybacz duszko, / Bo trzej byli Tadeusze: / Rejtan, Czacki i Kościuszko”.

A potem dodał, że on sam, dla własnej przyjemności zabawił się w trawestację tego wierszyka. I wręczył mi pożółkły maszynopis ze słowami: – Może ci się to na coś przyda: „Mikołaja imię daję, / Rzekłem żonie, gryząc piernik. / Bo trzej byli Mikołaje: / Rej, Szarzyński i Kopernik”, „Samuelem zwę go śmiele, / Rzekłem żonie, gładząc włoski. / Bo trzej byli Samuele: / Prorok, Johnson i Twardowski”.

Marek Edelman był na tego typu twórczość absolutnie głuchy. Ani nie rozumiał, dlaczego miałoby go to śmieszyć, ani nie dostrzegał w tym żadnego wdzięku. Pamiętam, jak kiedyś, raczej w celach prowokacyjnych niż w ramach wykładu o stopach, rymach i wersyfikacji, opowiedziałam mu o pewnej podróży samochodem via Niemcy na konferencję polonistyczną do Londynu, w czasie której grupka młodszych pracowników Uniwersytetu Jagiellońskiego ułożyła kilkadziesiąt limeryków na wezwanie Wisławy Szymborskiej (tylko jej organizator imprezy zafundował bilet samolotowy). Szymborska zażądała od nich tylu sprośnych pięciowierszy, ile po drodze mijali miejscowości.

No więc cytowałam Markowi limeryki z miasteczek, których nazwy zajmowały pozycje rymową, już to z Zwickau, już to z Lobau (duży potencjał, jeśli chodzi o rym) – we wszystkich przypadkach nazwy były w pozycjach rymowych – a on nic, pokerowa twarz. W końcu poloniści z Krakowa dojechali do Stralsundu: „Raz pewien Żyd ze Stralsundu / Zapisał się był do Bundu. / Lecz wnet go z Bundu wylali, / Gdy ch... swym jak ze stali / Stargał paradny mundur”.

Marek wysłuchał i mówi całkiem serio, a przynajmniej z poważną miną: – Co za głupoty mi tu opowiadasz, przecież my, w Bundzie, nie nosiliśmy żadnych mundurów.

I tak się skończyła moja jedyna bodaj próba wtajemniczenia Marka Edelmana w limeryczne świntuszenie. Zrozumiałam, że może i lubi pikantne ploteczki, byle nie były rymowane.

Słownik autorski

Władysław Kopaliński był człowiekiem wyjątkowo dyskretnym, nieuznającym zwierzeń, a emocje trzymał na uwięzi. Kto wie, może dawał im upust, z lubością recytując mi wielką polską poezję, a też śpiewając z zapałem przedwojenne przeboje? Słuch miał znakomity, głos donośny, sądząc zaś po życzliwych uśmiechach żegnających nas kelnerek, one też – choć siadaliśmy w najodleglejszym kącie naszej knajpki – musiały słyszeć te jego występy. Uważały mnie za jego wnuczkę. Ja zazwyczaj podpytywałam go o jego prace leksykograficzne.

– Słownik robi się z innych słowników, a nie z głowy, czyli z niczego – tłumaczył mi. – I trzeba sięgać do najświeższych wydań, żeby to nie były jakieś starocie. Do każdego swojego hasła muszę mieć co najmniej dwa źródła. W tym sensie nie wierzę nawet „Encyclopaedia Britannica”, jeśli nie znajdę potwierdzenia gdzie indziej.

Wiem, w dzisiejszych czasach brzmi to ekscentrycznie, ale dawno, dawno temu takie właśnie panowały obyczaje. A kilkanaście tomów „Encyclopaedia Britannica” zajmowało poczesne miejsce w bibliotece Kopalińskiego.

– Po to mam w domu bibliotekę, żebym nie musiał mieć nic w głowie – oświadczył mi. – „Słownik mitów i tradycji kultury” robiłem na zupełnie szalonej zasadzie. Trudno powiedzieć, czym się kierowałem, poza przeświadczeniem, że te akurat, a nie inne hasła są przydatne. Wybacz, ale nie umiem tego lepiej uzasadnić.

– A jednak – zauważyłam – nie przypominam sobie, bym nie znalazła jakiegoś poszukiwanego hasła.

– I to właśnie graniczy z cudem – odpowiedział. – Jeśli wybór haseł zgadza się z zainteresowaniem odbiorcy, świadczy to o duchowym podobieństwie i kulturowej wspólnocie.

Nie uważał, że leksykograf winien zachować obiektywizm, przeciwnie: jak czegoś nie lubił – ganił, jak mu się podobało – dawał temu wyraz. „Baskerville – krój czcionki i czcionka rzadkiej piękności...” – czyż to hasło nie pokazuje, jak intensywny był jego stosunek do wszystkiego, co związane z książką i słowem drukowanym? Tak, odsłaniał się w swoich słownikowych hasłach. Ich lektura naprawdę sporo mówi o jego gustach i smaku. Również w sensie dosłownym. Przykład? Zaprosiłam go kiedyś na kolację, i nieszczęście – miałam tylko czerwone wino, a on pijał wyłącznie białe. „No tak – myślę sobie – ale skąd niby mogłam wiedzieć?”. A jednak kiedy później uważniej wczytałam się w słownik eponimów, okazało się, że mogłam to przewidzieć: wszak przy winie czerwonym (bordo) jest tylko sucha informacja, a przy winie białym (chablis) autor się rozpływa: „znakomity smak, wspaniały aromat”.

Anioł

Raz na rok Kopaliński odczuwał potrzebę bardziej osobistych wynurzeń i opuszczał skorupę dobrze wychowanego i poruszającego się po utartych szlakach konwersacji dżentelmena. I tak u początku naszej przyjaźni, na jednym ze spacerów w Łazienkach, opowiedział mi pewną historię, a była ona tak osobista, by nie powiedzieć intymna, że nie od razu zrozumiałam, co usłyszałam.

Zaczął od ciotki Guty, siostry swojej matki, która kochała go tak, jakby był jej własnym synem, miłością niemal histeryczną, dużo bardziej niż pozostałych siostrzeńców i siostrzenice. Długo myślał, że to dlatego, iż jest najmłodszy w rodzinie. Prawdy dowiedział się jako nastolatek (to on wprowadził to słowo do polszczyzny, tłumacząc je z angielskiego teenager), dopiero po śmierci ciotki gdzieś w połowie lat 20.

– Była wiosna 1907 roku – opowiadał mi. – Ciotka spotkała na Krakowskim Przedmieściu swoją siostrę, a moją przyszła matkę. Spytała, dokąd idzie, a ta odpowiedziała, że do doktora, aby przerwać ciążę. Była już wtedy w wieku przedklimakteryjnym i miała sześcioro dzieci, najstarszy Ignacy miał lat dwadzieścia, najmłodszy syn: lat siedem. Ciotka krzyknęła, że po jej trupie i jak złapała siostrę za rękę, to nie puściła chyba aż do momentu, kiedy przyszedłem na świat.

Zapadło długie milczenie. Nie miałam pojęcia, dlaczego mi to opowiada. Dopóki nie usłyszałam następnego zdania: – I popatrz, Joasiu, z całej naszej wielkiej rodziny tylko ja jeden ocalałem.

W ten sposób Władysław Kopaliński poinformował mnie, że pochodzi z żydowskiej rodziny. „Ja jeden z całej rodziny ocalałem” to w polszczyźnie zdanie równoważne z deklaracją: „Jestem Żydem”.

Już przed wojną obracał się w spolonizowanym środowisku (o aspiracji jego rodziców do polskości świadczy choćby jego słowiańskie imię; w innej gałęzi rodziny Sterlingów też zresztą popularnością cieszyły się imiona typu Władysław, Wacław, Mieczysław czy Zdzisław), w domu mówiło się po polsku, on sam nie znał jidysz ani hebrajskiego, w 1936 r. ożenił się z protestantką, Adelą Bartoszewicz.

Do swoich zwierzeń zwykle przystępował znienacka, ledwo zdążyłam wyciągnąć notesik (wolno mi było mieć notesik, bo od początku naszej znajomości jasne było, że pamięć to ma on, nie ja). Pod datą 15 października 2005 r. zapisałam: „W czasie okupacji nic nie zmieniłem w swoim trybie życia, normalnie chodziłem po ulicach. Zmieniłem tylko nazwisko i adres: przeprowadziłem się z Senatorskiej na Czackiego 10. Najpierw udzielałem lekcji języków, ale to było ryzykowne. Dowiedziałem się, że firma perfumeryjna szuka księgowego. Z czasem zacząłem nawet nią kierować. Całkowicie ignorowałem okupacyjną rzeczywistość. Czuwał nade mną anioł”.

Nowe nazwisko, nowy adres, ale wciąż mieszkał i poruszał się po ulicach Śródmieścia. Wzrost wyróżniał go z tłumu. Każdego dnia mógł spotkać sąsiadów z Senatorskiej albo klientów, dla których rodzinna drukarnia na Elektoralnej świadczyła przed wojną różne usługi (wizytówki, zaproszenia, papeterie, plakaty, wkładki reklamowe itp.).

– A anioł? – spytałam cichutko.

Milczał tak długo, że pomyślałam, iż naruszyłam niepisaną umowę, zgodnie z którą nie zadaję mu żadnych pytań dotyczących jego okupacyjnego, a też przedwojennego życia. Wiedziałam, że wyjątkowo wprost tego nie lubi. Ale nie, najwidoczniej nie. Po chwili milczenia ciągnął dalej: – Kiedyś szedłem ulicą z moim ulubionym bratem, tylko o siedem lat starszym. Rozpoznano nas na Koziej, blisko naszego przedwojennego adresu. Ja runąłem do ucieczki, pamiętam, że uciekałem Kanoniczą. On został. Tam na miejscu go zastrzelono.

Znowu zapadło między nami milczenie. Bo co można powiedzieć człowiekowi, który stracił całą rodzinę? O co pytać? Jak komentować? Tak, nie otrzymałam od Władka różnych odpowiedzi, ale też nie zadałam mu różnych pytań. Ja tylko mogłam wyciągać notesik, kiedy zaczynał mówić o przeszłości.

Kuzyni

W marcu 2007 r., miesiąc po śmierci swojej żony, z którą był w związku małżeńskim blisko 70 lat, Władek zadzwonił i zaprosił mnie do naszej knajpki na Koszykowej „poza wszelkim trybem”. Ledwo usiedliśmy, poinformował mnie, że właśnie poślubił Annę Mysłowską, wspaniałą tłumaczkę z języka angielskiego.

– Nie chciałbym, żebyś dowiedziała się tego na mieście, i byłoby mi przykro, gdybyś pomyślała, że jestem płochy – oświadczył. Tak, „płochy”, właśnie tego słowa użył zbliżający się do setki Kopaliński. – Ożeniłem się z kobietą, którą kocham od 40 lat. Nie mogłem tego zrobić wcześniej, bo miałem zobowiązania jeszcze z czasu wojny.

Czy można jaśniej powiedzieć, że jego zmarła żona pomagała mu w czasie okupacji ukrywać się po aryjskiej stronie?

Kiedy pisałam dla „Gazety” wspomnienie o Władku, udałam się do Żydowskiego Instytutu Historycznego, żeby sprawdzić, czy są tam jakieś wiadomości o jego rodzinie. Nie było. On sam jednak wyznał żonie swojego przyjaciela Ryszarda Herczyńskiego, Grażynie, która przygotowywała dla branżowego czasopisma medycznego biogram Władysława Sterlinga, warszawskiego neurologa zamordowanego po aryjskiej stronie w 1942 r., że jest z nim spokrewniony. Ten Władysław Sterling pochodził z bardziej znanej gałęzi rodziny, gdzie prócz wybitnych i zasłużonych lekarzy (m.in. Seweryna Sterlinga, ftyzjatry, który dorobił się w Łodzi ulicy i szpitala swego imienia), byli też prawnicy oraz wiele osób związanych z kulturą: śpiewak operowy, nauczyciel muzyki, poeci, publicyści, krytycy literaccy, historycy sztuki (jeden z nich, Charles Sterling, zyskał sławę za granicą, w Polsce znany jest m.in. z książki „Martwa natura”).

Te dwie gałęzie rodziny Sterlingów błędnie połączono niedawno w haśle „Władysław Kopaliński” w Wikipedii. Przypisano mu tam mianowicie fragment biografii Jana Sterlinga (syna znanego warszawskiego adwokata), który w czasie okupacji należał do organizacji PLAN, a po zdekonspirowaniu jej przez Niemców uciekł z Polski, by po wojnie zostać na Zachodzie. Z Władkiem, poza odległym pokrewieństwem, łączyło go jedynie imię Jan, które przynależało do aryjskich papierów Kopalińskiego.

O rodzinie Marka Edelmana też zresztą niczego w ŻIH-u nie znalazłam, a sam Marek niewiele umiał o niej powiedzieć. Ojciec Natan pochodził z Warszawy, matka Cypora, w polskich dokumentach Cecylia – z Homla na Białorusi, miejsca urodzin Marka. Rodzice repatriowali się do Polski po traktacie ryskim, kiedy miał dwa lata. Jego pierwszym językiem był rosyjski.

– Może nie pisz – poprosił mnie kiedyś – o tym Homlu, bo ja wszędzie podaję, że urodziłem się w Warszawie.

– Marku, uspokój się – mówię. – To kłamstwo już się dawno przedawniło.

Kiedy nie ma faktów i dokumentów, pojawiają się rodzinne legendy. O matce, z domu Percowskiej, której dwunastu braci eserów miało zginąć w Homlu rozstrzelanych przez bolszewików (żona Edelmana, Alina Margolis-Edelman, uważała tę opowieść za apokryf). I o ojcu, którego przodkiem był słynny Gaon z Wilna.

– Eliasz ben Salomon Zalman, wielki XVIII-wieczny rabiniczny autorytet zaangażowany w spory z chasydyz­mem? – upewniam się.

– A co? – odpowiada Edelman zaczepnie. – Jestem prawdziwa żydowska arystokracja, tylko nikt mnie tak nie traktuje. U mnie w domu po prostu się o tym wiedziało: u jednego z wujków wisiał portret Gaona, a ja patrzyłem na niego jak na mojego dalekiego przodka.

Kiedy mówię, że jego nazwisko najczęściej występowało w miejscowościach Hrubieszów, Janpol, Lubartów, Łuków, Pińczów, Radzyń, Słonim, Sochaczew, Zamość, i że Wilna tam nie było, odpowiada, że to nic nie znaczy.

– Miałem kiedyś wyrysowane moje drzewo genealogiczne i prowadziło do Wilna właśnie. Tylko dwóch pokoleń brakowało w nim do Gaona. No więc była tam jakaś Wilnerówna, która wydała się za Edelmana, i już. Niestety, zostawiłem ten rysunek w samochodzie, który oddałem do blacharza, a kiedy go odebrałem, już go tam nie było. Zniknęły mi też mapy i samochodowy atlas Polski.

– A coś jeszcze wiesz o swojej rodzinie?

– Ojciec umarł wkrótce potem, jak przyjechaliśmy do Warszawy. Na gruźlicę gardła. A mama, gdy byłem nastolatkiem. Na wrzodziejące zapalenie jelita grubego – odpowiada doktor Edelman. – Dziś to nie są śmiertelne choroby, ale wtedy były.

Minęły lata od śmierci obu moich przyjaciół i oto nagle wiosną 2020 r. dostaję telefon od Anny Przybyszewskiej-Drozd, która pracuje w Jewish Genealogy Family Heritage Center. Jest fanką twórczości Kopalińskiego i zapamiętała mnie sprzed lat, kiedy szukałam w ŻIH-u czegoś o rodzinie Sterlingów. Ma dla mnie informację, że brat Kopalińskiego, ten, który został zastrzelony przez Niemców na warszawskiej ulicy, miał na imię Karol i studiował prawo na Uniwersytecie Warszawskim.

– Czy taki drobiazg jest dla pani w ogóle ważny? – pyta.

– Ważny? To mało powiedziane. Mam poczucie, że ukochany brat Władka wyłania się z nicości. Nigdy nie spytałam o jego imię, a teraz, dzięki pani, przestał być bezimiennym starszym bratem, stał się Karolem Sterlingiem.

Ale to nie koniec newsów. Pani Anna informuje mnie jeszcze, że Władysław Kopaliński jest w prostej linii (po matce z domu Wilner) potomkiem Gaona z Wilna. Dowodzi tego ponad wszelką wątpliwość jej kwerenda wśród nagrobków żydowskiego cmentarza na Okopowej w Warszawie oraz analiza ogłoszeń drobnych z prasy sprzed stulecia.

Jaki żal, że Marek Edelman już nie żyje i nie mogę zadzwonić do niego z radosną nowiną: „Hej, Marku, zobacz, znalazłam ci kuzyna. Proszę, przestań się na niego boczyć. To niepoważne”.©

Autorka przygotowuje książkę o doktorze Marku Edelmanie, na którą otrzymała stypendium artystyczne m. st. Warszawy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51-52/2021