Czytanie na głos

Słuchaczem był kapryśnym i po dziecięcemu niecierpliwym. Jak coś mu się nie podobało, krzyczał: „Bzdury, co mnie to obchodzi?”. Marek Edelman literaturę przyswajał jak to on: nieznośnie i wspaniale.

28.09.2020

Czyta się kilka minut

 / MIROSŁAW STELMACH / WPROST / EAST NEWS
/ MIROSŁAW STELMACH / WPROST / EAST NEWS

Pamięci doktora Marka Edelmana w jedenastą rocznicę Jego śmierci

Gdy zbliżała się jesień, w kuchni naszego mieszkania w kamienicy na łódzkich Bałutach robiło się gwarno i wesoło. Mieszkaliśmy – babcia, mama, ja i mój młodszy brat – trzy kroki od Bałuckiego Rynku, gdzie wieczorami można było za pół darmo kupić to, co zostało na straganach, przywiędłe, obeschnięte lub po prostu tylko niesprzedane.

W te wieczory, kiedy targaliśmy do domu owocowo-warzywne łupy, by je obierać, skrobać, kroić, do naszej kuchni ściągały – niczym wiejskie baby do darcia pierza – sąsiadki, mamine przyjaciółki, a z czasem też moje szkolne koleżanki (za pomoc była nagroda: słoiki kompotów, dżemów, konfitur, musów, powideł). Tylko ja jakoś byłam odporna na pokusę, by zostać wzorową panią domu, która dryluje, szatkuje, kisi, przeciera, pekluje, smaży, pasteryzuje i wekuje, co się da.

„Terror owoców i warzyw” – mruczałam wściekła pod nosem. A najbardziej nienawidziłam żurawin, tej owocowej arystokracji, których niemal nigdy nie było na przecenie, bo też prawie się nie psuły. Niech je szlag! Każdą jagódkę trzeba było przekłuć na wylot igłą, żeby w ogóle zechciała poddać się obróbce termicznej.

W desperacji wciskałam się w kąt za stołem, skąd niemal nie sposób było się bezboleśnie wygramolić (nazwany na moją cześć „miejscem dla lenia”) i czytałam na głos, co popadnie. Wiersze, szkolne lektury, a na prośbę babci – „Żywoty świętych” i Biblię. Niestety, nie pamiętam żadnego przepisu na zimowe przetwory autorstwa mamy, za to mam w pamięci długą listę przeczytanych przeze mnie w kuchni książek, bo szybko moje czytanie na głos stało się rytuałem.

To z tamtego czasu zostało mi nigdy do końca nie wygaszone pragnienie, by ktoś pozwolił mi coś sobie przeczytać. Nie chcę powiedzieć, że Marek Edelman to lubił, ale łaskawie słuchał. Również przez telefon.

Bzdury i wzdychy

Pamiętam, zadzwoniłam kiedyś do niego poruszona wierszem Julii Hartwig „Rozłączenie”.

Mężczyźni nie opowiadają kobietom o wojnie
Milczą kiedy ich blizn dotyka kobieca ręka

Co wiedziała Piękna Rudowłosa o błocie i krwi w okopach Szampanii? (…)

Czy czas nie był zbyt drogi
by opowiadać młodej dziewczynie o ranie zadanej w czołgu pod Falaise?

Której kobiecie opisywano piekło pod Monte Cassino?

Kiedy doszłam do miejsca:

Ale wszyscy oni napisali o tym wreszcie
choćby po to by przepędzić zmory nocne
Nie na użytek miłości (…)

Marek przerwał mi: „Ale oni jeszcze wtedy nie byli tak starzy jak ja teraz, i te zmory nie były co noc” (kiedy opisałam to Julii, była prawdziwie wzruszona).

Te oswojone wojny śpią we mnie
przywołując których kochałam
i którzy do końca dochowali milczenia

Marek milczał, więc powiedziałam „dobranoc” i odłożyłam słuchawkę.

Słuchaczem był kapryśnym i po dziecięcemu niecierpliwym. Szybko się nudził, tak że rzadko którą książkę doczytywałam do końca. Jak coś mu się nie podobało, krzyczał: „Bzdury, co mnie to obchodzi?” (właśnie tak, z buta, potraktował już po pierwszym akapicie moje ukochane opowiadanie Scotta Fitzgeralda). Ale obszar jego czytelniczej ciekawości wcale nie był oczywisty. Czytałam mu np. przewodnik po operach, które zresztą pokochałam dzięki niemu i – jak to ja – od razu rzuciłam się gromadzić wokół tego tematu księgozbiór. No więc w czasach, kiedy zaczęłam mu czytywać regularnie, to jest około 2004 r., zwykle była to literatura faktu: wspomnienia, pamiętniki, dzienniki, biografie, reportaże. Ale bywały wyjątki, np. powieść o Holokauście Piotra Rawicza „Krew nieba”.


Rozmowa Anki Grupińskiej z Markiem Edelmanem: To wszystko nie ma żadnego znaczenia


 

Lekturze tego – w moim przekonaniu – arcydzieła towarzyszyły okrzyki Marka: „Czy ty to słyszysz, nie, skąd masz to słyszeć (lekceważące machnięcie ręką), że on to sobie w głowie tłumaczy z jidysz?”. Czasem dodawał: „Gojka, gojka, nic nie rozumie”. Ale może to było sziksa? – nie zapisałam, nie pamiętam.

No i oczywiście czytałam mu wiersze, dużo wierszy, głównie polskich, współczesnych. Sięgałam po poetów z najwyższej półki, ale i tak zdarzały się bolesne odrzucenia. „No, nie, to jakieś wzdychy, dajżeż mi spokój”.

Król Olch

Kiedyś Marek dzwoni do mnie i tonem nieznoszącym sprzeciwu mówi: „Ta cała twoja polska poezja w ogóle nie zauważyła Zagłady”. Rzucam się bronić polskiej poezji. Zaczynam od Szymborskiej:

W zaplombowanych wagonach
jadą krajem imiona,
a dokąd tak jechać będą,
a czy kiedy wysiędą,
nie pytajcie, nie powiem, nie wiem.

Imię Natan bije pięścią w ścianę,
Imię Izaak śpiewa obłąkane,
Imię Sara wody woła dla imienia
Aaron, które umiera z pragnienia (…).

Skończyłam, a on pyta: – I co tam jeszcze masz? „Campo di Fiori”?

– Nie. Ale to też Miłosz, „Biedny chrześcijanin patrzy na getto”.

Przy ostatniej zwrotce, jak zawsze, gdy to czytam, mróz idzie mi po krzyżu:

Cóż powiem mu, ja, Żyd Nowego Testamentu,
Czekający od dwóch tysięcy lat na powrót Jezusa?
Moje rozbite ciało wyda mnie jego spojrzeniu
I policzy mnie między pomocników śmierci:
Nieobrzezanych.

A Marek: – Wiesz, ja wolę Broniewskiego.

I zaczyna recytować, z początku cicho, miękko, potem coraz donośniej. Gdy wymawia słowo „SS-mani”, głos jego ma twardość stali, przy słowach „ruda Ryfka” – mięknie, pojawia się delikatność i czułość.

„Słuchaj, dzieweczko! Ona nie słucha…
To dzień biały, to miasteczko...”
Nie ma miasteczka, nie ma żywego ducha.
Po gruzach biega naga, ruda Ryfka,
trzynastoletnie dziecko. (...)

„Słuchaj, Jezu, słuchaj, Ryfka, sie Juden,
za koronę cierniową, za te włosy rude,
za to, żeście nadzy, za to, żeśmy winni,
obojeście umrzeć powinni.”

I ozwało się Alleluja w Galilei,
i oboje anieleli po kolei,
potem salwa rozległa się głucha…
„Słuchaj, dzieweczko!… Ona nie słucha...”

– Marku – mówię – porządkowałam twoją bibliotekę i nie widziałam Broniewskiego. Gdzie go trzymasz? Na jakim podorędziu?

A Marek: – W głowie go trzymam, córeczko.

Dlaczego ja tego nie nagrałam? Bo nie miałam na podorędziu magnetofonu.

W dyskusji nad „Campo di Fiori” Marek oświadczył, że „poezja to trudna rzecz i wylatuje z głowy”. Jemu, jak widać, nie wszystko wyleciało.

Recytował mi w jidysz wiersze Icyka Mangera albo Icchoka Pereca, a ja łapałam „Antologię poezji żydowskiej” i próbowałam za nim nadążyć. „Monisz” Pereca czytaliśmy na dwa głosy. On zwrotka w jidysz, ja zwrotka po polsku (przekład Adama Włodka dobrze brzmiał dla Markowego ucha, choć jak to on, tu się skrzywił, tam przykomentował). Największe jednak wrażenie zrobiła na mnie jego recytacja „Króla Olch” Goethego po – jak myślałam – niemiecku. W powietrzu czuć było takie emocje, że aż iskry szły, więc pytam, skąd to. A on: – Przecież jestem lekarz, a tam dziecko umiera.

Przeczytałam mu „Króla Olch” w tłumaczeniu Syrokomli, znam je jeszcze ze szkoły i dość lubię, ale Marek kręcił nosem. Zdobyłam więc przekład Szymborskiej, który znalazł u niego więcej uznania, choć podpisany był: „polski przekład swobodny”.

– Faktycznie swobodny – podsumował. Ale zakwestionował tylko jedno słówko, które mam nadzieję odnaleźć kiedyś w moich papierach.

Właściwie byłam pewna, że recytuje po niemiecku, ale niedawno ktoś mi uświadomił, że równie dobrze mógł to być jidysz, przecież nie znam tych języków. I już nie ma kogo spytać, co słyszałam.

Mann, morderca

Marek miał zadziwiającą w jego wieku świeżość uczuć w stosunku do książek przeczytanych w dzieciństwie i młodości. Tu zresztą często schodziły się nasze gusta. Nie do wiary, ale oboje za formacyjne lektury uważaliśmy powieści dziś z lekka zapomnianego socjalistycznego pisarza Uptona Sinclaira, który w pierwszej połowie minionego stulecia wziął na celownik urągające ludzkiej godności warunki pracy robotników w rzeźniach Chicago i kopalniach Kolorado, w amerykańskim przemyśle naftowym i motoryzacyjnym, przy okazji chłoszcząc chciwość, korupcję, nierówności społeczne i w ogóle cały ten przereklamowany kapitalizm.


Anka Grupińska: Czasem Marek wstawał z fotela i podchodził do okna. Nieruchomiał w białej firance. I znikał naprawdę. To były, myślę, powroty do świata prawdziwego, do czasu, który w nim tkwił, do spraw, które tylko dla Niego się działy. Nikt z nas nie miał tam dostępu.


 

Jednak nasza pamięć najlepiej przechowała sceny z powieści „Boston”, dokumentującej sprawę Sacca i Vanzettiego, anarchistów i działaczy robotniczych, którzy mimo protestów z całego świata po nieuczciwym procesie zostali straceni na krześle elektrycznym. Marek czytał ją jako kilkunastoletni członek bundowskiej młodzieżówki, ja – jakieś 30 lat po nim. I nie przesadzę, jak powiem, że był to kamień milowy na mojej drodze do współpracy z Komitetem Obrony Robotników.

Ale weźmy coś z innej półki – „Chłopców z Placu Broni”. To jedna z ukochanych książek naszego – oddzielonego trzema dekadami – dzieciństwa. Obojgu nam podobał się cichy, nieśmiały, bohaterski Nemeczek, lekceważony przez przebojowych kolegów, którzy bawiąc się w wojnę, nadali sobie stopnie oficerskie. W czasie tej nadto serio zabawy jedyny szeregowiec, Nemeczek, przeziębił się i zmarł.

Doktor Edelman nalał sobie kieliszek i oświadczył: – Wiesz, gdybym ja go leczył, wyciągnąłbym go z tego zapalenia płuc.

To ja z kolei też mu coś wyznałam: – Wiesz, a ja bardzo aspirowałam do roli Nemeczka opozycji, jednak Jacek Kuroń przyznał ten zaszczytny tytuł Teresce Boguckiej. I ja jej tej nominacji potwornie zazdrościłam.

A Marek jak na mnie nie huknie: – Ty, Nemeczek? Ty jesteś cholernica-awanturnica z Bałut, a nie żaden Nemeczek.

Oprócz „wspólnoty w zachwycie” (choćby „Na zachodzie bez zmian” Ericha Marii Remarque’a), były też między nami zasadnicze protokoły rozbieżności. I tak Marek szczególną niechęcią darzył Tomasza Manna, czemu parę razy w mojej obecności dał stanowczy wyraz. Kiedyś wybuchnął:

– To morderca, zabił tysiące ludzi!

– Tomasz Mann? – upewniam się. – Czy ja czegoś o nim nie wiem?

– Tak. Wmówił całemu światu, że Davos jest dobre dla gruźlików, a tymczasem górski klimat jest dla nich zabójczy.

– A gdzie jest dobry klimat dla gruźlików?

– Jak to gdzie? W Otwocku.

Opisałam po latach tę scenę Jurkowi Pilchowi, a ten odpowiedział, że z całym należnym Edelmanowi szacunkiem, „Czarodziejską górę” przeczytał on po łebkach: „Przecież tam cały czas jest mocna sugestia, że sanatorium niby chorobę leczy, a w istocie ją pobudza, że diaboliczni lekarze prowadzą niby terapię, a w istocie mroczny interes oparty na zamożnych pacjentach, że człowiek zdrowy jak byk przyjeżdża z wizytą na trzy tygodnie, po dwu okazuje się chory i grzęźnie tam w pozornym zakładzie leczniczym, a w istocie w umieralni na lata albo tam zdycha. Rzecz jasna, że Otwock lepszy – toteż o Otwocku Mann nic nie napisał”.

Kłamczucha

Któregoś razu przywiozłam do Łodzi „Zimę o poranku” Janiny Bauman, która ujęła mnie dziewczęcą świeżością uczuć, rodem z „Ani z Zielonego Wzgórza”, choć pisała to pani na emeryturze o swoim dojrzewaniu w getcie warszawskim. Kiedy dojechałam do momentu, jak wygłodniały dzieciak wyrywa jej papierową torbę z bułką, a ona po powrocie do domu z pustymi rękami myśli sobie, że pewnie ten chłopiec był bardziej głodny od niej, Marek nie wytrzymał.

– Niemożliwe – krzyknął. – Kłamczucha.

Broniłam książki z całych sił. W końcu zdecydowałam się na argument ad personam: – Nic nie rozumiesz, bo nigdy nie byłeś dorastającą panienką…

Marek prychnął: – No, jeszcze tego by brakowało.

– ...i nie masz w związku z tym pojęcia, jak szlachetne i wielkoduszne potrafią być takie istoty.

Ale Marek nie chciał tego słuchać: – Taka postawa była w getcie niemożliwa. Ona była głodna i wściekła, resztę sobie po latach wymyśliła.

Ja jednak nie rezygnuję i żeby przybliżyć mu wgląd w duszę podlotka, który naczytał się szlachetnych książek (w moim przypadku był to Stefan Żeromski), opowiadam, jak jechałam kiedyś tramwajem i rozmyślałam, czy jest coś takiego, co mogłabym, i to od ręki, zrobić dla dobra ludzkości. Miałam wtedy jakieś 13 lat, czyli tyle, ile Janka, gdy szła z rodzicami do getta. Nic nie przychodziło mi do głowy, w końcu zdecydowałam, że zgłoszę się na honorowego krwiodawcę. Następne, co pamiętam, to że leżę na podłodze w tramwaju, który – jak się okazuje – stoi między przystankami, ktoś wachluje mnie gazetą i słyszę sygnał nadciągającej z odsieczą karetki.

– Widzisz – mówię – takie egzaltowane potrafią być tylko młode dziewczęta.

A Marek: – Eee tam… Miałaś niedoleczone zapalenie mięśnia sercowego po dyfterycie, byłaś zdechlak, a w tramwaju był tłok.

Nawiasem mówiąc, Marek często w naszych rozmowach stawiał diagnozy już to postaciom historycznym, już to bohaterom powieści. Mnie powyższe rozpoznanie postawił na podstawie listu mojej mamy do siostry, który mu przeczytałam.

Opisanie samego siebie

Połowa sierpnia 2004. Dzwoni Marek. Mówi, że umarł Miłosz i telefonowali z „Tygodnika Powszechnego”, żeby coś o nim powiedział i że poprosił B., aby napisał to w jego imieniu.

– Milczysz – mówi. – Nie podoba ci się?

– Dlaczego? Po prostu wiem, co on napisze.

– A co, mądralo?

– Że Miłosz widział tę karuzelę na placu Krasińskich z jednej strony muru, a ty z drugiej.

– To co ja mam powiedzieć? – głos Marka jest pełen irytacji.

– To, co cię naprawdę łączy z Miłoszem…

Marek krzyczy do słuchawki: – Mnie z Miłoszem nic nie łączy.

– Tak? A baby i wódka? Zaczekaj, przeczytam ci coś.

Sięgam na półkę z poezją po tomik „To”, czytam wiersz „Uczciwe opisanie samego siebie nad szklanką whisky na lotnisku, dajmy na to w Minneapolis”.

– Przyślij mi to faksem – mówi Marek.

Biegnę do sąsiadów, bo jakoś udało mi się ominąć tę ślepą uliczkę technologicznego rozwoju (ale wiem, że faksy bledną i nikną, a że jestem kompulsywną archiwistką, kseruję go i wkładam do foliowej koszulki).

Widzę ich nogi w minispódniczkach, spodniach albo w powiewnych tkaninach,

Każdą podglądam osobno, ich tyłki i uda, zamyślony, kołysany marzeniami porno.

Stary lubieżny dziadu, pora tobie do grobu, nie na gry i zabawy młodości.

Za kilka dni ten właśnie fragment przeczytałam w „Tygodniku” ze zdaniem dodanym przez Marka: „Tak jak widział siebie, tak – erotycznie i zmysłowo – opisywał świat”.

Niedobra śmierć

Jedną z powieści, które – według słów samego Marka – ukształtowały go jako lekarza, była „Rodzina Thibault” Rogera Martin du Garda. Bohaterem tej wielotomowej powieści rzeki jest młody lekarz, Antoni Thibault.

– Jak ja czytałem o Antonim, to jeszcze nie byłem doktor – mówi mi Marek. – Jednak zapamiętałem sobie jego słowa i uczynki. Był moim wzorem.

Dla mnie też lektura „Rodziny Thibault” była doświadczeniem egzystencjalnym. Tyle że w pamięć wbiło mi się co innego: umierający na raka z przerzutami do płuc i nerek ojciec Antoniego i jego długie, bolesne konanie.

Odświeżając sobie przed laty tę powieść, do której przecież gdyby nie Edelman, nigdy bym nie sięgnęła powtórnie, w rozdziale „Śmierć ojca” znalazłam nieoczekiwanie opis umierania… Gajki Kuroń, która ostatnie miesiące życia spędziła pod skrzydłami Edelmana. Otóż zachowanie Marka wobec niej było kopią zachowań Antoniego wobec umierającego ojca i kopią jego uspokajających kłamstw, żeby pacjent nie domyślił się, że choroba jest śmiertelna, a śmierć – blisko.

Jeden tylko przykład. Antoni bez mrugnięcia okiem mówi do ojca, który martwił się, że zastrzyki zamiast przynosić ulgę, raczej potęgują jego ból: „Oczywiście, że potęgują. To znak, że działają”.


Marek Edelman: To było tak: wychodził Żyd z getta, stał tłum ludzi, a w nim dwóch szmalcowników. Tylko dwóch ich było, i tylko tych dwóch zrobiło, co zrobiło. Pozostali odwracali głowy.


 

A na własne uszy słyszałam, jak Marek mówił Gajce tuż przed jej śmiercią: „Teraz przez jakiś czas będziesz słaba, potem mogą zacząć się krwotoki. To będzie znak, że zdrowiejesz”.

– Patrz, jednak Antoni był za eutanazją – mówię do Marka, a było to w czasie, gdy w Polsce toczyła się debata nad możliwością zalegalizowania „dobrej śmierci”. – Podał przecież swemu krzyczącemu z bólu ojcu troszkę większą niż zwykle dawkę morfiny i ten już się nie obudził.

A Marek na to: – Każdy lekarz stanął lub stanie kiedyś przed decyzją, czy nie zaprzestać bezskutecznej terapii, czy nie przedłużać życia, które jest cierpieniem. Jeśli jednak zalegalizuje się eutanazję prawnie, poprzez ustawy, otworzy się wrota dla zbrodni.

Z „Rodziny Thibault” Marek zapamiętał jeszcze jedno: opis „brzucha Racheli”, kobiety, którą pożądał i kochał Antoni, ale z którą nie był gotów się ożenić, bo on był z katolickiego domu, a ona była Żydówką. Poprosił mnie, żebym to odnalazła. Czytałam, wertowałam, kartkowałam i nic. A że jechałam akurat do niego do Łodzi na konsultację lekarską, wzięłam ze sobą „Odę do pleców” Pilcha.

„Poeci i powieściopisarze plecy opiewali rzadko, albo w ogóle. W »Pieśni nad pieśniami« o plecach Oblubienicy ani słowa. Z malarstwem lepiej. Może faktycznie trzeba być malarzem, żeby czuć i rozumieć, jaka pomiędzy karkiem a pośladkiem jest płaszczyzna? Przypatrz się, jak Rubens malował plecy, a zrozumiesz, co znaczy zmysłowość. Wszyscy wkoło ględzą o pierwszym pocałunku; a przecież zawsze, jak pierwszy raz całujesz, twoja dłoń jej plecy obejmuje. Bez dotykania pleców nie ma pocałunku, bez dotykania pleców nie ma wzajemnej skłonności, bez dotykania pleców nie ma seksu, bez dotykania pleców nie ma miłości”.

Ale Marek, którego pamięć była uparta, wydziwiał na te plecy i powtarzał, że opis brzucha Racheli był lepszy. Kazał szukać dalej.

Z mojego listu do J.J.: „Czy ja przypadkiem nie jestem rąbnięta, że w upalną niedzielę, zamiast iść na długi spacer z Ofelką, przedzieram się przez staroświecką powieść, szukając opisu czyjegoś brzucha, żeby poczuć jakąś nieosiągalną skądinąd bliskość z nieistniejącym od 70 lat żydowskim chłopcem, który w międzyczasie stał się nieznośnym starcem? Ba, sama chciałabym znać odpowiedź na to pytanie”.

W końcu znalazłam ten opis, tyle że Marek już nie żył.

„Ręce [Antoniego] pieściły brzuch Racheli, gładki, fosforyzujący bielą, lekko zaróżowiony; brzuch szeroki, wklęsły jak okrągła płaska misa”. A potem już idzie „Pieśń nad pieśniami”, którą pozwolę sobie tu zacytować nie w oryginale (cokolwiek to znaczy), ale w tłumaczeniu Miłosza: „Twój pępek – czasza okrągła, w której nigdy nie brak korzennego wina. Twój brzuch – bróg pszenicy obsadzony liliami”.

I zawstydziłam się, że mogłam choć przez chwilę pomyśleć, iż Marek to wszystko sobie wymyślił. ©

Fragment z przygotowywanej przez autorkę książki o Marku Edelmanie, na którą otrzymała stypendium artystyczne m.st. Warszawy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2020