Nie ma rzeczy niemożliwych

W salwadorskiej wsi, gdzie Lekarze Świata mieli bazę, wielu dziewczynkom nadano imię Alina. W Petersburgu stworzyła misję zajmującą się dziećmi ulicy. W czasie wojny w Jugosławii współprowadziła w Bośni punkt dla zgwałconych kobiet. A jednocześnie mówiła: "nie jestem żadną altruistką, ja to wszystko robię dla siebie".

14.06.2011

Czyta się kilka minut

Alina Margolis / repr. Sergiusz Pęczek / Agencja Gazeta /
Alina Margolis / repr. Sergiusz Pęczek / Agencja Gazeta /

Mama, Anna Markson, zrobiła maturę w Petersburgu (bo tam były lepsze szkoły) i gdy wybuchła rewolucja 1917 r., z tą maturą schowaną w bucie przedostała się do Warszawy. Stamtąd wyjechała na studia medyczne do Bonn (w Warszawie na studiach obowiązywał numerus nullus dla kobiet), gdzie była jedną z dwóch studentek. Anna słuchała wykładów leżąc na podłodze, ukryta za kolegami - niewidoczna dla profesorów, którzy nie tolerowali kobiet na sali wykładowej.

Wróciła do Polski już jako lekarka i zaczęła pracować w Łodzi, w szpitalu Anny Marii. Tu zakochał się w niej Aleksander Margolis, z którym w 1920 r. wzięła ślub. Została pediatrą i zajmowała się leczeniem gruźlicy u dzieci. Była jednym z pierwszych łódzkich radiologów, wiele czasu spędziła przed aparatem rtg, a był to model, który bardzo źle chronił lekarza przed promieniowaniem. Szczęśliwie dożyła sędziwego wieku - 95 lat.

Nagroda imienia Aliny Margolis-Edelman

Fundacja Dzieci Niczyje oraz Fundacja Zeszytów Literackich ustanowiły Nagrodę im. Aliny Margolis-Edelman dla osób zasłużonych w działalności na rzecz pomocy dzieciom krzywdzonym. Zgłoszenia kandydatów mogły nadsyłać osoby prywatne, organizacje pozarządowe, instytucje samorządowe i państwowe. Laureata wyłoni Kapituła w składzie: Aleksander Edelman, Anna Edelman, Bożena Grzywaczewska, Agnieszka Holland, Tamara Kołakowska, Irena Kornatowska, Teresa Pajszczyk-Kieszkiewicz, Liliana Sonik, Barbara Toruńczyk i Zofia Winawer. Nagroda zostanie wręczona 17 czerwca.

Alina Margolis napisze potem, że jej mama "umiała cieszyć się życiem" - tańczyła, grała na fortepianie, uwielbiała przyjmować gości. Własne dzieci widywała rzadko, zajmowała się nimi niania.

Ojciec, Aleksander Margolis, skończył studia medyczne w Heidelbergu i w Strasburgu. W 1911 r. wrócił do Polski i rozpoczął praktykę w Łodzi. Został ordynatorem Oddziału Chorób Zakaźnych, a potem dość szybko dyrektorem Szpitala Miejskiego. Był jednym z liderów socjalistycznego Bundu w Łodzi i z tego tytułu został radnym. W wolnych chwilach, których miał niewiele, grywał na fortepianie, czasem z żoną - na cztery ręce.

Obydwoje pochodzili ze zasymilowanych żydowskich rodzin. Nie byli religijni. Prowadzili otwarty dom, pełen gości. Ich przyjacielem był m.in. Marian Falski - były więzień Cytadeli, prekursor psychologii dziecięcej, pedagog. Kiedy Alina skończyła 7 lat, dał jej w prezencie swój słynny elementarz z dedykacją: "Ali z elementarza - autor".

Parę tygodni po wybuchu wojny, prawdopodobnie w listopadzie 1939 r., ojca aresztowano wraz z innymi przedstawicielami łódzkiej inteligencji i osadzono w obozie na Radogoszczy. Dopiero po wojnie Alina z mamą dowiedziały się, jak zginął - rozstrzelany przez gestapo.

"Żydóweczka"

Alina urodziła się 18 kwietnia 1922 r. w Warszawie. Jedną z najbliższych jej osób była niania. Gdy sześć lat później na świat przyszedł jej brat Janek i zajął w sercu niani dużo miejsca - mała Alina bardzo to przeżyła. Niania była prostą kobietą, która wolne chwile spędzała w kościele. Chętnie zabierała tam ze sobą dziewczynkę. Z tym większym zdziwieniem ta przyjęła słowa katechetki, siostry zakonnej: "Alinko, nie możesz chodzić na religię, jesteś przecież Żydóweczką". A wkrótce potem: "Alinko, nie możesz należeć do zuchów, do tego trzeba być katoliczką!". Gdy opowiedziała o tym ojcu, obiecał, że zapisze ją do innego harcerstwa. Ale nigdy tego nie zrobił.

Gdy Anna Margolisowa straciła kontakt z aresztowanym mężem, wraz z dziećmi przeniosła się do Warszawy. Miała tam licznych przyjaciół. Przesiedlona do getta, została w nim ordynatorem Oddziału Gruźliczego w szpitalu dziecięcym ­im. Bersonów i Baumanów.

W listopadzie 1941 r. Alina przenosi się z domu do internatu Szkoły Pielęgniarstwa, a jej mama zostaje z małym Jankiem. Pewnego dnia prowadzi dwunastolatka na ulicę Leszno. Przez gmach sądów można tam przejść na ulicę Ogrodową, na aryjską stronę. Chłopiec wie, że nie może swoim zachowaniem wzbudzić podejrzeń u dyżurujących na Ogrodowej szmalcowników. Musi iść prosto pod podany mu adres, zachowując się, jakby taki spacer był dla niego rzeczą codzienną. Dociera na miejsce, nie wzbudzając w nikim podejrzeń. Ratuje go (jak wiele innych żydowskich dzieci) Maryna Falska, umieszczając w "Naszym domu" na aryjskich papierach.

Życie w Szkole Pielęgniarstwa przy ulicy Mariańskiej 1 wyglądało inaczej niż w getcie. W udzielonym Ance Grupińskiej wywiadzie Alina mówi: "To było miejsce eksterytorialne. Wiesz, w tej szkole były dziewczynki poprzebierane za dorosłe. Najstarsza miała chyba 15 lat. Instruktorki miały 16, 17 lat. Myśmy tam żyły jak w jakimś azylu. Dzięki Lubie Bielickiej, dyrektorce. Ona ratowała i nasze życia, i nasze dusze. (...) Zaczęto nas łapać dopiero w lipcowej akcji. Przedtem nas nikt nie dotknął. (...) Tyle że coraz rzadziej stamtąd wychodziłyśmy. Coraz więcej dziewczynek nie miało do kogo pójść".

W korytarzu Szkoły, na honorowym miejscu wisiał portret Florence Nightingale, pielęgniarki idealnej. Drzwi wejściowe zasłaniała ciężka kotara. Alina opowiadała, że gdy wchodziło się do środka, cały świat getta znikał. Tak chciała to zapamiętać.

Panował tu pielęgniarski rygor. Jakby dyrektorka nie przyjmowała do wiadomości, że szkoła jest w getcie. Nie tolerowała kurzu albo źle zaścielonego łóżka. Do samego końca, kiedy w 1943 r. hitlerowcy szkołę brutalnie zlikwidowali, jej uczennice nosiły mundurki, których białe kołnierzyki i mankiety były starannie wykrochmalone. Tylko na nieskazitelnie czystych talerzach z dnia na dzień kładziono coraz mniejsze porcje chleba.

Przez ten czas Anna Margolisowa pracowała w szpitalu dziecięcym na terenie getta, kolejno na Śliskiej, potem na Lesznie, na Pawiej, wreszcie na Stawkach obok Umschlagplatzu. Tam razem z Adiną Blady Szwajger usiłowała ratować dzieciom życie, a potem walczyła o to, by zapewnić im godny sposób umierania. Chodziło o to, "by dziecko zdążyło spokojnie umrzeć na czas". Morfina i cyjanek były na wagę złota.

Alina pisze: "Oddać komuś swoją morfinę znaczyło zrezygnować z własnej spokojnej śmierci i wybranie drogi krzyżowej". Gdy mama zachorowała na tyfus, Alina leżała z nią w jednym łóżku. Napisze potem: "najgorzej było być w getcie matką".

Po pierwszej akcji likwidacyjnej Alina wychodzi poza mur getta. Szczęśliwie ma dokąd pójść. Czekają na nią przyjaciele rodziców. Dociera do nich bezpiecznie i spędza tam trzy dni. Potem ucieka. Do getta. Do matki.

Po drugiej, styczniowej akcji, gdy Alina cudem unika śmierci ("Do dziś wiem, co znaczy zamierać z przerażenia"), wychodzi z getta po raz kolejny. Pisze: "Nie zostałam z matką w getcie. Nie sprzeciwiłam się tej jej decyzji. Myślę, że wtedy okazywało się raz na zawsze, ile człowiek był naprawdę wart. I że nie jestem wiele warta". Potem w wielu dyskusjach i publicznych wystąpieniach będzie mówić o moralności ofiar - że nie mamy prawa oceniać człowieka, który znajduje się w sytuacji ekstremalnej. Że ludzi nie można sądzić za to, jak zachowują się w nieludzkich warunkach.

Schroniła się w mieszkaniu Janiny Kapuścińskiej, żony profesora UW, który był wtedy w oflagu. Dostała kenkartę po zmarłej dziewczynie i od tej pory nazywała się Alicja Zacharczyk. Potem przyjaciółka rodziców ulokowała ją u rodziny w willi na Mokotowie.

Wspomina: "To byli dobrzy, uczciwi, odważni ludzie. Tyle że nie znosili Żydów". Opiekowali się Alicją, córką polskiego oficera, bardzo sumiennie i traktowali ją jak córkę. Ale nie opłakiwali płonącego getta. Wręcz przeciwnie. Pan domu, patrząc na dym nad miastem, mówił: "Szkoda, że ten Tuwimes tam się nie pali".

Do powstania warszawskiego Alina była gosposią w tej willi, razem ze swoją przyjaciółką Zosią Skrzeszewską.

Pod murem

Alina pisze: "Getto paliło się jeszcze długo. Nie słychać było strzałów. Wtedy właśnie pod tym murem po raz pierwszy w życiu poczułam się naprawdę Żydówką. I że już na zawsze, do śmierci zostanę z tymi żywcem zwęglonymi, z tymi uduszonymi, zagazowanymi w schronach, z tymi, co walczyli i zginęli. Bo nie mogli nie zginąć. Z tymi, których losu nie podzieliłam".

Potem kilkakrotnie unikała śmierci. Już stała pod murem i niemieckie karabiny były w nią wycelowane. Padły strzały. Obok. Niemcy zostali przekupieni przez Żydów z ruchu oporu. Ocalała. Potem będzie uważała, że jest winna. To znaczy winna komuś. Że ma dług do spłacenia.

Wybuch powstania warszawskiego zastał ją na Okęciu. Miała pomagać w przeprowadzeniu ukrywających się Żydów z jednej kryjówki do drugiej. Potem znalazła się na Starówce, pracowała w szpitalu powstańczym przy ul. Miodowej.

Adina Blady Szwajger w rozmowie z Anką Grupińską wspomina:

"Wszystko zaczęło się na Miodowej 24 - tam wtedy mieszkałam z Alą i Zosią. Tego dnia o piątej byłam sama w domu. Kiedy usłyszałam pierwsze strzały, wybiegłam na schody i zobaczyłam polskiego oficera w mundurze brygady karpackiej! (...) Zbiegłam na dół, okazało się, że szpital lokuje się w suterenie tego domu. Od razu tam zostałam (...) dziewczyny dotarły po trzech dniach i byłyśmy w tym szpitalu do końca, do 29 sierpnia. Wszyscy tam zginęli. Potem byłyśmy w punkcie opatrunkowym na Moniuszki, stamtąd poszłyśmy do szpitala na Mokotowską i tam byłyśmy do końca powstania. Z Warszawy wyszłyśmy 11 października".

Po powstaniu ludność cywilną wyprowadzono do obozu w Pruszkowie, tam Alina przypadkiem spotyka mamę. Tam też dowiaduje się, że po upadku powstania na Żoliborzu ukrywają się bojowcy z ŻOB (Antek Cukierman, Celina - Cywia Lubetkin, Marek Edelman, Zygmunt Warman). Prosi doktora Świtala o pomoc, a ten organizuje konwój Czerwonego Krzyża, rzekomo po dwie ranne kobiety. W konwoju idzie m.in. młoda Alina. Wchodzą na teren Warszawy, idą przez zburzone miasto. Alina, bojąc się min, idzie boso. Wszędzie gruzy, nie sposób zorientować się w topografii. Błądzą. A zaraz trzeba wracać, bo przepustka określa wyraźnie godzinę powrotu. Przypadkiem trafiają na żoliborską ulicę Promyka. Nie zniszczoną. W morzu gruzów stoją małe domki otoczone ogródkami. Kwitną rabatki. Marka Edelmana układają na noszach i przykrywają z głową, bo ma "zły wygląd". Alina wspomina: "nie wiedziałam wtedy, że wynoszę z Warszawy przyszłego ojca moich dzieci".

Normalność?

Wojna się skończyła. Mama i brat przeżyli. Alina wróciła do Łodzi, zdała maturę i zapisała się na studia medyczne. Od razu na drugi rok. Została pediatrą. Jak matka. Wyszła za mąż za Marka Edelmana. Pisze: "Kiedyś nie miałam zamiaru być lekarzem, chciałam być nauczycielką albo przedszkolanką. Ale wojna to zmieniła".

Na początku pracowała z dziećmi chorymi na cukrzycę. Na wzór francuski organizowała dla nich kolonie - rzecz unikalna w tamtym czasie. Uczyła je, jak mają zdrowo jeść, jak mają sobie mierzyć cukier we krwi.

Urodziła dwoje dzieci - Annę i Aleksandra. I coś stale pchało ją tam, gdzie się dzieją jakieś nieszczęścia. Często mówiła o tym, że ofiarą jej pasji były jej własne dzieci, dla których nie miała czasu. Uznawała, że potrzeby innych są ważniejsze od własnych.

Gdy wybuchł Marzec 1968 r., oboje z Markiem zastanawiali się, co robić. Marek mówił: "Trzeba było tak jak w getcie - wysłać dzieci, a samemu zostać". Alina Margolis była wtedy nadzieją łódzkiej pediatrii. Stworzyła program leczenia cukrzycy u dzieci, a potem dziecięcej nefrologii. Ceniono ją w szpitalu. Ale po Marcu okazało się, że władze nie dopuszczają jej do obrony habilitacji. W rozmowie z Anną Bikont wspominała: "Można przecież żyć bez tego. (...) Wszystkie rozmowy kręciły się wokół tematu: wyjechać czy nie wyjechać. Wychodziliśmy na spacer z Markiem i przez kilka godzin w kółko o tym rozmawialiśmy, a potem moja mama przychodziła do mnie do łóżka i trzymała mnie, tak się trzęsłam. Pojechałam z Anią do Francji, byłam tam trzy miesiące. Szarpałam siebie i ją: zostajemy - wracamy?". Wróciła.

Witold Bereś i Krzysztof Burnetko w biografii Marka Edelmana piszą: "Po raz drugi Alina już z obojgiem dzieci wyjeżdża na stypendium w 1971 r. Najpierw pracuje jako laborantka (»Obcinałam szczurkom głowy, zupełnie się do tego nie nadawałam«). Musi brać dyżury, rzadko bywa w domu. »Musiałam to dźwigać sama. Mówiłam Markowi: ‘Przeliczyłam się’. Ale Marek powiedział: ‘Jak się powiedziało a, to trzeba mówić b, nie można z dzieci robić wariatów’«. Nigdy się z Markiem nie rozwiedli".

Ratowanie

We Francji Alina nie może nostryfikować polskiego dyplomu. Pozycję zawodową w Paryżu odzyskuje dopiero po pięciu latach. Musi nadrabiać zaległości z biologii i biochemii. Wreszcie zostaje szefową oddziału hemodializy, lecz jej łódzcy koledzy są już wtedy profesorami.

"Psychicznie uratowali mnie Lekarze bez Granic" - wspominała. Ta założona w 1971 r. przez francuskiego lekarza Bernarda Kouchnera organizacja ma nieść pomoc medyczną ofiarom konfliktów zbrojnych na całym świecie oraz ujawniać przypadki łamania praw człowieka.

Zaangażowała się jako lekarka do wyjazdu na Morze Chińskie, by ratować boat people - Wietnamczyków uciekających z ogarniętego wojną kraju. Potem dowiedziała się, że szukają lekarzy do Salwadoru. Zadzwoniła. Zapytano ją, czy mówi po hiszpańsku. Potwierdziła, choć nie znała ani słowa. Po pracy chodziła na kurs i po trzech tygodniach wyjechała. Przez lata, jak mówi, czuła się salwadorianką.

Pojechała do Czadu. Pracowała tam w szpitalu. Wspominała, że musiała dokonywać selekcji. Chętnych było o wiele więcej niż możliwości. Odsłaniała chustę, w której matka przynosiła dziecko, i wybierała to, które wydawało się do uratowania.

Wszystkie swoje urlopy wykorzystywała na sześcio-, siedmiotygodniowe wyjazdy w zapalne miejsca. "Aleksander już był duży, ale zostawiałam Anię. To nie było w porządku..." - powie po latach Annie Bikont.

W salwadorskiej wsi, gdzie Lekarze Świata mieli bazę, wielu dziewczynkom nadano imię Alina. W Petersburgu stworzyła misję zajmującą się dziećmi ulicy. W czasie wojny w Jugosławii współprowadziła w Bośni punkt dla zgwałconych kobiet. Dla Polski stanu wojennego organizowała leczenie dzieci we Francji.

W jej paryskim mieszkaniu zawsze mogli mieszkać ci, którzy nie mieli się gdzie podziać. A ona sama przenosiła się wtedy do hotelu. Naprzeciwko.

Do kraju przyjeżdża dopiero w 1986 r. na pogrzeb swojej mamy. Angażuje się w sprowadzanie do Polski lekarstw. Lekarze Świata przysyłają leki, których tu nie ma, a poza tym w przesyłkach są ukryte materiały dla nielegalnej wówczas Solidarności. Po 1989 r. Alina chce wspomóc nowo powstający w Polsce ruch na rzecz społeczeństwa obywatelskiego. Wspiera rodzącą się organizację Janki Ochojskiej, która zorganizowała pierwsze transporty z pomocą do ogarniętej wojną Bośni. Potem zajmuje się organizowaniem ośrodków wczesnego wykrywania i leczenia niedosłuchu i głuchoty niemowląt i dzieci. Postanawia zająć się dziećmi krzywdzonymi.

Dzieci niczyje

Dr Irena Kornatowska, jej wieloletnia współpracowniczka i przyjaciółka, wspomina: "Ktoś podał jej mój telefon. Zadzwoniła, poprosiła o spotkanie. W tym była jej wielkość - ona zarażała innych swoją potrzebą działań. Ja naprawdę tego nie chciałam. Ale ona wszystkie moje plany wywróciła do góry nogami. Miałam postanowienie, żeby się w nic nie dać wciągnąć. Marzyłam o spokojnej sielskiej emeryturze, chciałam czytać książki, chodzić po lesie... A pracuję w Fundacji już 20 lat.

W tym, co Ala robiła, nie było nic narzucającego się, nic ze stawiania ludzi pod ścianą. Była po prostu niezwykle sugestywna i miała w sobie to najwyższe zdumienie: »Ale dlaczego tego jeszcze tu nie zrobiono?«. W rozmowie z nią zupełnie straciłam możliwość oponowania. Choć sam pomysł był na początku nieokreślony. Myśmy wiedziały, że trzeba coś zrobić dla dzieci. Na początku myślałyśmy o sierotach społecznych. A potem to się zmieniło. Jak o tym rozmawialiśmy, to wszyscy widzieliśmy same trudności. Wszyscy oprócz Ali, dla której nie było przeszkód nie do pokonania. To była niebywale urokliwa osoba, z ogromnym życiowym dynamizmem. Uderzało mnie, że ona w ogóle nie myślała o sobie. A jednocześnie mówiła: »nie jestem żadną altruistką, ja to wszystko robię dla siebie«".

Uważała, że "ocalała po coś". Szukała, sprawdzała cały czas, czy idzie dobrą drogą. Czy dobrze spłaca swój dług.

Anna Bikont pisze: "Była trudną dla siebie osobą. Miała przymus pomagania innym i zawsze uważała, że zrobiła za mało".

Nie godziła się na żadną krzywdę. A dzieci są zawsze najbardziej bezbronne. Dlatego uznała, że trzeba zająć się dziećmi krzywdzonymi. W Polsce wtedy to było coś zupełnie nowego. Uważało się, że tu nie ma dzieci maltretowanych. A kiedy Alina zaczęła opisywać dr Kornatowskiej symptomy dziecka krzywdzonego, ta zdała sobie sprawę, że jako lekarz widywała takie dzieci w swoim gabinecie. Lekarze w Polsce nie mieli pojęcia, jak się do tego zabrać. Ala wiedziała.

Uważała, że należy też zająć się dziećmi wykorzystywanymi seksualnie. Mówiła Annie Bikont: "Chcieliśmy w Polsce stworzyć system opieki nad dzieckiem maltretowanym. Na świecie zajmują się tym od 50 lat, a w Polsce od kilku. Los dziecka bitego czy molestowanego seksualnie można zmienić, jeśli niepokojące oznaki zauważy sąsiad, nauczyciel, lekarz szkolny i zgłosi to. W Polsce się to praktycznie nie zdarza. Ja sobie tłumaczę, że to się kojarzy z donosem".

Współpracownicy mówią, że to dzięki niej ten temat ujrzał światło dzienne. To Fundacja Dzieci Niczyje po raz pierwszy w Polsce tym się zajęła.

Dr Kornatowska opowiada: "Bardzo często nie pamiętała, że trzeba coś zjeść. Musiałam jej o tym przypominać. Zbywała moje pytania, wyciągając z kieszeni płaszcza suchą bułkę: »mam co jeść, widzisz?«. Ta jej dynamika była momentami chaotyczna i dlatego nie można było mieć do niej neutralnego, obojętnego stosunku. To mogło ludzi męczyć, ale to był człowiek wielowymiarowy. Prezentowała się czasami jak urokliwa pensjonarka, dziewczynka, a za chwilę jak dojrzała bohaterska kobieta, innym razem jak wysublimowana intelektualistka. Była bardzo kobieca. Bardzo się cieszyła, gdy usłyszała komplement. Przejmowała się, gdy mówiłam: »Alu, fryzjer ci się już kłania«".

Miała w sobie mnóstwo uroku i nie było w tym nic z mizdrzenia się starszej pani. Martwiła się, kiedy przyszedł czas chodzenia z laską, wolała parasolkę.

Dr Kornatowska wyznaje: "Myślałam, że przyjaźnie zawiera się w młodości, a potem tylko je pielęgnuje. Znajomość z Alą zburzyła ten mit. Byłam szczęśliwa, że mogę powiedzieć: jesteśmy zaprzyjaźnione. Dwie dojrzałe mocno kobiety.

Ala przeglądała nasze fundacyjne rachunki. I kiedyś o drugiej w nocy zadzwoniła do mnie ze straszną pretensją. Nie wiedziałam, o co chodzi. Ala zdenerwowała się bardzo, że kupiliśmy ciągnik! Byłam półprzytomna, nie mogłam zrozumieć, o co chodzi, w końcu doszłyśmy do tego, że chodzi nie o ciągnik, lecz... czajnik. Ale ona robiła to wszystko z takim wdziękiem, że nie mogłam mieć do niej pretensji. No cóż, ale wielka miłość to jest zwykle trudna miłość".

Michał Szymańczak, pedagog, współpracownik i przyjaciel, opowiada, że była konsekwentna i uparta. Przekonać ją, że nie ma racji, nie było łatwo. Była odważna i nie bała się byle czego. Nie miała wątpliwości, że trzeba jechać tam, gdzie wojna, gdzie dzieciom dzieje się krzywda. Pamiętała, że koleżance podobały się jej guziki u płaszcza. Przywiozła jej z Paryża takie same. Choć przedmioty dla niej samej nie stanowiły wartości. Gubiła je, tłukła, psuła.

Kornatowska: "Uważam, że była wierzącą, poszukującą Żydówką". Stale toczył się w niej wewnętrzny dialog, wadziła się z Bogiem. Mówiła, że jest laikiem, że nie wierzy w Boga i tego żałuje. Miała podobno pretensję do rodziców, że tak ją wychowali. Bo o wiele łatwej jest żyć i umierać, jeśli się wierzy, że On jest.

Bez nienawiści

Kornatowska: "Nie było w niej goryczy. Była skromna, ciepła i życzliwa. A jednocześnie wytrwała. Uważała, że jeżeli mamy jakiś cel i go nie osiągamy, to widocznie obraliśmy złą drogę. Mawiała, że nie można żyć z poczuciem nienawiści, chęci zemsty. Bo to jest dla człowieka niszczące. Człowiek, który nie może być dobry, jest nieszczęśliwy. Może wybaczyła? Choć na pewno nie zapomniała, bo często o wojnie opowiadała".

Michał Szymańczak: "Strasznie mi jej brakuje. Sam jestem tym zdziwiony. Jak czasem sobie myślę o swojej śmierci, to pocieszam się tym, że ją tam spotkam. I raźniej mi z tym. Brakuje mi rozmów z nią. Tego jej awanturnictwa. Pokazywała ludziom, że nie ma barier nie do przejścia. Nie poddawała się.

Była nieustraszona. Kiedyś miała wystąpienie »O godności ofiar« w Erewaniu, na konferencji o ludobójstwie Ormian. Ona tam porównała Holokaust z tym ludobójstwem, a to wymagało dużej odwagi z jej strony. To nie był żaden anioł, bywała drażliwa. Potrafiła dzwonić obsesyjnie, żeby komuś pomóc, załatwić, przywieźć".

Zmarła w Paryżu, w 2005 roku. Przyjaciele wspominają, że poza pomaganiem ludziom miała jeszcze jedną pasję. Uwielbiała kwiaty.

Na podstawie: Alina Margolis-Edelman, "Tego, co mówili, nie powtórzę", Wyd. Siedmioróg 1999; "Ala z elementarza", rozmowa Anny Bikont, "Wysokie Obcasy" nr 38/1999; Anka Grupińska, "Ciągle po kole, rozmowy z żołnierzami Getta Warszawskiego", Wyd. Twój Styl 2000; Alina Margolis, "Moralność czasu Holokaustu", "Tygodnik Powszechny" nr 12/2001; "Myśmy tam żyły jak w jakimś azylu", rozmowa Anki Grupińskiej, "Tygodnik Powszechny" nr 19/2004; Witold Bereś i Krzysztof Burnetko, "Marek Edelman. Życie. Po prostu", Świat Książki 2009; Adina Blady Szwajger, "I więcej nic nie pamiętam", Świat Książki 2010; "Ala z elementarza", film Edyty Wróblewskiej 2010.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2011