Prawda spod ziemi

Wojciech Śmigielski, archeolog, uczestnik prac w Katyniu w 1994 i 1995 r.: Było ciepłe, wrześniowe popołudnie. Cała ekipa pojechała na obiad. Nie byłem głodny, zostałem. Sam. Wokół panowała cisza. Było tylko słychać szum sosen, czułem ich zapach. Stałem nad otwartą mogiłą i zastanawiałem się, czy jest tu mój ojciec. Według dat wywózki powinien być w tym grobie. Nie wiedziałem, który to szkielet. I nigdy się nie dowiem. Rozmawiała Anna Plenzler

06.04.2010

Czyta się kilka minut

Katyn, rok 1995: polscy badacze odkrywają pierwszą warstwę szkieletów w największej ze zbiorowych mogił / fot. archiwum Wojciecha Śmigielskiego /
Katyn, rok 1995: polscy badacze odkrywają pierwszą warstwę szkieletów w największej ze zbiorowych mogił / fot. archiwum Wojciecha Śmigielskiego /

Anna Plenzler: Chciał Pan prowadzić prace archeologiczne w Katyniu?

Wojciech Śmigielski: Nie. Zdawałem sobie sprawę, jak to może wyglądać. Ale w przypadku takich prac, jakie archeolodzy podejmowali w Katyniu, Charkowie czy Miednoje, nie można mówić o tym, czy się chce, czy nie. To był obowiązek. Gdy Andrzej Przewoźnik, sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, poprosił mnie w 1994 r. o wzięcie udziału najpierw w pracach sondażowych, a rok później w tzw. ekspedycji weryfikacyjnej do Katynia, wahałem się. To była dla mnie trudna decyzja.

Ilu archeologów wyruszyło do Katynia?

Troje: profesor Marian Głosek i doktor Maria Blomberg z Łodzi oraz ja, z Poznania. Minister Przewoźnik słusznie uznał, że w tej ekspedycji muszą, obok antropologów, być też archeolodzy. Chodziło o metody pracy. Spojrzenie archeologa to spojrzenie humanisty: nasze badania odtwarzają społeczno-kulturową przeszłość człowieka. Przy pracach w Katyniu potrzebni byli więc specjaliści obu dziedzin, a także oczywiście lekarz sądowy, topografowie wojskowi, historyk-falerysta [specjalista od odznaczeń i orderów - red.], przedstawiciel PCK. W pierwszym roku nasza grupa była dziesięcioosobowa, w następnym było nas trzynaścioro plus kilkoro zmieniających się studentów archeologii.

Dlaczego akurat Pana poproszono? Czy dlatego, że od kilku lat prowadził Pan badania dotyczące ustalania nazwisk Wielkopolan zamordowanych na Wschodzie?

Nie to było decydującym kryterium. Prośba Przewoźnika była szczególna, także wobec Marii Blombergowej. Spośród polskich archeologów nas dwoje straciło w Katyniu ojców.

Nie było obaw, że emocje wezmą górę nad obiektywizmem?

Skoro zdecydowałem się wziąć udział w tych pracach, musiałem najpierw sam ze sobą dojść do ładu, poukładać to w sobie, aby móc na miejscu rzetelnie pracować.

Pierwszy wyjazd do Katynia, we wrześniu 1994 r., trwał krótko. Naszym zadaniem było zlokalizowanie mogił i sprawdzenie, w jakim są stanie. Dziś archeolodzy dysponują specjalnymi urządzeniami, które bez ingerencji w materię mogą sprawdzić, co jest pod ziemią. 15 lat temu ich jeszcze nie było. Sprawdzaliśmy świdrami. To wtedy, obok mogił pomordowanych Polaków i dołów śmierci, odkryliśmy też 87 mniejszych dołów. W każdym pochowano po kilka osób. To Rosjanie pomordowani przez NKWD, prawdopodobnie w latach 1936-37. Dlatego ten teren był ogrodzony i pilnowany jeszcze przed wybuchem II wojny światowej. Dopiero w czasie wojny, gdy przemieszczały się fronty, las katyński stał się dostępny dla okolicznej ludności, która zbierała tam grzyby. To od miejscowych Rosjan Polacy, przymusowi robotnicy, którzy w 1942 r. pracowali w pobliżu przy przekuwaniu torów kolejowych na europejskie szerokości, dowiedzieli się, że "polskich oficerów tu wożono". Sami odkopali pierwsze zwłoki w polskich mundurach i powiadomili Niemców, okupujących wówczas Smoleńszczyznę. W wyniku niemieckich prac, a później Komisji Technicznej Polskiego Czerwonego Krzyża zwłoki oficerów wydobyto z dołów śmierci i złożono w zbiorowych mogiłach. A że działo się to w trzy lata po śmierci, udało się odzyskać wiele dokumentów zachowanych przy zwłokach. Dzięki nim zidentyfikowano ok. 75 proc. z ponad 4000 zamordowanych. Prace ekshumacyjne trwały wtedy do połowy czerwca 1943 r., front był blisko i trzeba je było zakończyć. We wrześniu 1943 r. na te tereny wkroczyła Armia Czerwona.

Skoro w 1943 r. powstały zbiorowe mogiły, a pod koniec lat 70. Rosjanie postawili w lesie pomnik z kłamliwym napisem "Ofiarom faszyzmu - polskim oficerom rozstrzelanym przez hitlerowców w 1941 roku", to czy w 1994 r. lokalizacja mogił była trudna?

Była. Kłamstwo o Katyniu oficjalnie utrzymywano do 1990 r., gdy Gorbaczow przyznał, że zbrodni dokonało NKWD. Skoro kłamano tyle lat, to jaką mogliśmy mieć pewność, że polskie mogiły są właśnie tu? One zostały usypane w 1943 r., ale już kilka miesięcy później, po tym, jak wkroczyła Armia Czerwona, zostały zniwelowane, zasypano je piaskiem, posadzono drzewa. Nie na wiele przydało się nam też sprawozdanie niemieckie z 1943 r., gdyż nie było w nim precyzyjnie określonej lokalizacji. Rosjanie nie udostępnili nam żadnych map. Dlatego pojechali z nami topografowie wojskowi, którzy dopiero na miejscu tworzyli dokładne mapy. Podczas badań okazało się, że cztery okolone murkiem kwatery odpowiadają miejscom czterech mogił z 1943 r. Pozostałe dwie - w sumie zbiorowych grobów było sześć - znaleźliśmy w pobliżu. Podczas tego pierwszego wyjazdu nie udało się nam odnaleźć pierwszej mogiły - jak się później okazało, największej, o wymiarach siedem na osiem metrów, w której w trzech warstwach pochowano ok. 300 oficerów. A teren, gdzie były doły śmierci, tylko określiliśmy. Ale ten pierwszy wyjazd w 1994 r. był ważny, abyśmy mogli rok później przeprowadzić dalsze badania i wyznaczyć teren przyszłego cmentarza. Wiedzieliśmy już też, z jak wieloma problemami, dotyczącymi nie tylko bezpośrednich badań, będziemy musieli sobie radzić.

Ale wasze prace były uzgodnione na najwyższych szczeblach rządowych.

Uzgodnienia uzgodnieniami, a szukanie pretekstów do ich niespełnienia to osobny rozdział. Termin pierwszego wyjazdu przesuwano kilkakrotnie. Ostatecznie zamiast w maju, pojechaliśmy we wrześniu. Wbrew ustaleniom strona rosyjska w ostatniej chwili nie zgodziła się na ekshumacje, lecz tylko na prace sondażowe. Do tego, już na miejscu, wielokrotnie dochodziło do różnych utrudnień i prowokacji.

Jakich?

A to przed budynkiem władz w Smoleńsku, gdzie toczyły się kolejne polsko-rosyjskie rozmowy, odbyła się "spontaniczna" pikieta z okrzykami "Ręce precz od Katynia". A to próbowano nas przekonać, że nie możemy prowadzić żadnych prac, bo las katyński uznano za ścisły rezerwat przyrody. Najbardziej zadziwiający był jednak protest opiekunek z sanatorium dla dzieci nad Dnieprem, które zastąpiły nam drogę, gdy jechaliśmy w stronę cmentarza. Protestowały, abyśmy... nie likwidowali sanatorium, w którym leczą się dzieci z najbiedniejszych rodzin, i nie niszczyli lasu. Sytuacja była trudna, bardzo emocjonalna. Zmieniła się dopiero, gdy Andrzej Przewoźnik, który był z nami, spokojnie wytłumaczył kobietom, że nie zamierzamy likwidować sanatorium ani ogrodzić płotem stu hektarów lasu, a tylko przebadać około dwa hektary i na nich utworzyć cmentarz. Dopiero on powiedział im, o jakie badania chodzi, kim byli Polacy, którzy tu leżą, i jak zginęli. Uwierzyły nam. Co więcej, wykrzyczały miejscowym władzom, że próbowały je okłamać. Później, gdy podsyłaliśmy dla dzieci w sanatorium nasze zapasy żywności, nawet się zaprzyjaźniliśmy.

Bywały także utrudnienia czysto techniczne - a to uniemożliwiano nam połączenia telefoniczne z hotelu w Smoleńsku zarówno z Moskwą, jak i Warszawą, a to zamiast 20 żołnierzy rosyjskich do pracy przysłano ośmiu i jeszcze wmawiano, że nie mogą zaczynać wcześniej niż o godzinie dziesiątej, bo... wojsko tak wcześnie nie wstaje. A to, że brakuje nam jakichś dziwnych podpisów i pieczątek. Bywało, że o godzinę lub dwie spóźniał się autobus, który z hotelu w Smoleńsku zawoził nas do lasu katyńskiego. Albo spośród operatorów dwóch koparek jeden był tak pijany, że po kwadransie zepsuł sprzęt i nie można go było dalej używać...

To były kuriozalne sytuacje, ale w napiętym harmonogramie i przy emocjach, które przecież były w każdym z nas, naprawdę utrudniały nasze działania. Sytuacja nieco się polepszyła po wizycie ówczesnego premiera Czernomyrdina, któremu poskarżyliśmy się na niedotrzymanie umowy o zagwarantowaniu nam podstawowych warunków pracy. Ale wciąż reakcje Rosjan, z którymi się stykaliśmy, były bardzo różne - wielu było przyjaźnie nastawionych i zainteresowanych tym, co robimy, ale wielu odnosiło się do nas z niechęcią, a nawet wrogością.

Po pracach sondażowych łatwiej było Panu podjąć decyzję o uczestniczeniu w głównych badaniach?

Trudniej. Już wiedzieliśmy, że nie da się tu psychicznie wytrzymać dłużej niż miesiąc. Badania miały trwać trzy miesiące, ekipy miały się zmieniać. Byłem w pierwszym zespole. Pod koniec pierwszego miesiąca dowiedzieliśmy się, że nie będzie zmiany i mamy prowadzić prace do końca. Spędziliśmy więc tam 103 dni, pracując w terenie od świtu do zmierzchu, który zapadał około osiemnastej. A wieczorami trwało opracowywanie zebranych materiałów. Około godziny 22.00 nasze dzienniki przekazywaliśmy kierownikowi ekspedycji, który w nocy tworzył z nich codzienny raport. Musieliśmy się spieszyć, czas był ograniczony. A naszym zadaniem było odnalezienie wszystkich mogił Polaków, dołów śmierci NKWD z 1940 r., przeprowadzenie badań i wytyczenie obszaru nowego cmentarza.

Na czym polegały te badania?

Najpierw za pomocą odwiertów świdrami ustalaliśmy miejsca, gdzie są pochowani Polacy. Takich robionych co dwa metry odwiertów, które były ciężką fizyczną pracą, wykonaliśmy około 3000. Odnaleźliśmy i odsłoniliśmy wszystkie sześć mogił, które powstały w 1943 r., i wszystkie osiem dołów śmierci. Nie znaczy to jednak, że wiemy, gdzie są pochowani wszyscy Polacy tam zamordowani. Do dziś jest sprawą niewyjaśnioną, co stało się ze zwłokami z ósmego dołu. Wiadomo, że w 1943 r. spośród około 200 zwłok, które w nim były, wyjęto i przeniesiono do zbiorowej mogiły zaledwie dziesięć. Gdy teraz odkryliśmy ten dół, był pusty. Znaleźliśmy w nim jedynie pojedyncze kości, czapkę oficerską i jakieś drobiazgi. Wiadomo, że zwłok nie zdążyła przenieść Komisja Techniczna PCK w 1943 r. Oznacza to, że dół opróżnili później Rosjanie. Kiedy i dokąd wywieźli ciała - nie wiemy.

Odkryliśmy też dwa groby generałów, którzy pochowani zostali oddzielnie: Bronisława Bohatyrewicza i Mieczysława Smorawińskiego. Dlaczego Rosjanie, niszcząc inne mogiły, nie zniszczyli również tych - nie wiemy. W 1995 r. szczątki generałów przełożono do dębowych trumien przywiezionych z Polski i pochowano uroczyście, z honorami.

Archeologiczne metody pozwoliły nam nie tylko na odnalezienie mogił, ale także na precyzyjne określenie, czy po 1943 r. były one naruszane - okazało się, że tylko jedna była nietknięta. Wiemy też, jak chowano ekshumowanych w 1943 r. oficerów. Szkielety ułożone były równo obok siebie, w kilku warstwach przesypywanych ok. 30-centymetrowymi złożami piasku. Przy każdych zwłokach, które w 1943 r. zidentyfikowano, zakładano metalową blaszkę z numerem, mającą po wojnie ułatwić ekshumację i pochowanie oficerów na polskiej ziemi. Nigdy nie okazało się to jednak możliwe. A gdy odsłoniliśmy groby, te z blaszek, które się zachowały, były w takim stanie, że nic już z nich nie dało się odczytać, nawet w policyjnym laboratorium w Legionowie. Tylko na podstawie dat list transportowych można się dziś domyślać, w której mogile kto leży. Ale pewności nie ma.

Wyjmowaliście szkielety z mogił?

Nie. W Katyniu nie ruszaliśmy szkieletów. Odsłanialiśmy tylko ich pierwszą warstwę, a na podstawie profili archeologicznych określaliśmy liczebność grobu. Dzięki badaniom antropologów wiemy, że głównie byli to ludzie w wieku 30-40 lat, przeważnie zdrowi, bez zmian na kościach. Także zęby mieli utrzymane w porządku, ze śladami plomb.

A doły śmierci?

W Katyniu doły śmierci były puste. Inaczej niż w Charkowie - tam kolejne, zmieniające się ekipy wydobywały szczątki pomordowanych z takich dołów. Z wierzchu - same kości. Z głębi całe zwłoki, sklejone ze sobą, zatopione w gęstej mazi powstałej z rozkładających się ciał, nad którą unosił się straszny odór. Nie da się tego opisać.

W Katyniu tylko w szóstym dole, przy którym pracowała Maria Blombergowa, znaleźliśmy zwłoki czterech oficerów, nie wyekshumowane w 1943 r. Ciała leżące na sobie, ściśle połączone, zachowane w przemianie tłuszczowo-woskowej. Leżały twarzami do ziemi, z rękami na plecach, tak jak po skrępowaniu. Wydobyto je i przeniesiono do jednej z mogił. Niestety, w mundurach tych oficerów nie znaleziono żadnych przedmiotów, które umożliwiłyby ich identyfikację. W dole były natomiast wojskowe czapki, buty, pasy.

Co stało się z przedmiotami, które odnajdowaliście?

Wszystkie papiery, jakie zamordowani mieli przy sobie, wydobyto w 1943 r. Teraz zostały tylko drobne przedmioty, medaliki. Prawie każdy miał taki medalik.

Zabraliście je do Muzeum Katyńskiego?

Drobne przedmioty tak, medaliki - nie. Muzeum chciało je, jako eksponaty. Ale uznaliśmy, że nie mamy prawa ich zabierać. Każdemu z nich taki medalik dała żona, matka, siostra, zapewne często ze słowami "Niech Cię Matka Boska broni". Dla nas to dziś zwykły medalik. Dla nich miał duże znaczenie i niech choć on z nimi zostanie.

Jednak nie dało się oddzielić emocji...

Musieliśmy oddzielić emocje, o których tak naprawdę nie da się opowiedzieć. Każdy musiał sobie z nimi radzić sam. Oczywiście, wieczorami rozmawialiśmy. Ale potem każdy zamykał się w swym pokoju i opracowywał wyniki z danego dnia. I w końcu z tymi myślami i tak zostawał sam. A do tego ciążyło na nas poczucie obowiązku.

O czym Pan myślał?

Na przykład o dniach, które poprzedziły ten straszny mord. O młodych, wykształconych ludziach, żyjących przed wojną w zadbanych mieszkaniach, a w obozie w Kozielsku przebywających w strasznych warunkach. Głodni, stłoczeni na pryczach, bez jakichkolwiek zajęć, nie mający gdzie się umyć, w bieliźnie nie zmienianej przez miesiące, załatwiający swe potrzeby w latrynach składających się z deski i dołu. Wiem, mówię o prozaicznych rzeczach. Ale często nie zdajemy sobie z tego sprawy, skupiając się na ostatnim, najtragiczniejszym momencie życia jeńców, gdy stawali nad dołem, w którym już leżeli ich martwi koledzy.

Który moment był dla Pana najtrudniejszy?

Było takie ciepłe, wrześniowe popołudnie. Ekipa pojechała do wioski na obiad. Nie byłem głodny, zostałem. Sam. Wokół panowała niesamowita cisza. Było tylko słychać szum sosen, czułem ich zapach. Stałem sam nad otwartą pierwszą mogiłą i zastanawiałem się, czy jest tu mój ojciec. Według dat wywózki powinien być w tym grobie. Nie wiedziałem, który to szkielet. I nigdy się nie dowiem.

Pamięta Pan ojca?

Jak przez mgłę. Mieszkaliśmy w małym folwarku w Borzykowie koło Wrześni. Ojciec był administratorem majątków wielkopolskich. Miałem pięć lat, gdy ruszył na wojnę, w stopniu podporucznika rezerwy 17. Pułku Ułanów w Lesznie. Zaraz na początku okupacji Niemcy wyrzucili nas z domu, mieliśmy pół godziny na spakowanie się. Matkę, mnie i dwóch młodszych braci wywieziono do Radomia, do Generalnego Gubernatorstwa. Potem los rzucił nas do Warszawy. Gdy w 1943 r. wybuchła sprawa Katynia, "Nowy Kurier Warszawski" publikował listy zidentyfikowanych oficerów. To była gazeta niemiecka, wydawana po polsku, powszechnie czytana ze względu na wiele praktycznych informacji. Przed redakcją na Marszałkowskiej wywieszano listy z nazwiskami oficerów zidentyfikowanych w Katyniu. Matka codziennie tam chodziła i sprawdzała. Aż jednego dnia znalazła nazwisko ojca. Pamiętam, że trzymała mnie mocno za rękę i szła ulicą płacząc. Tata zginął w moje imieniny, 23 kwietnia.

Jeździ Pan do Katynia? Zajmuje się nadal tym tematem?

Od początku lat 90. tworzę listę i biogramy Wielkopolan zamordowanych na Wschodzie. Mam już około 1500. Pracuję nad wielkopolskim słownikiem katyńskim, którego na razie nie udało się wydać. Do Katynia jeżdżę często. Nie tylko na uroczystości, także prywatnie. Muszę przyznać, że obecne władze regionu dbają o cmentarz. Zawsze jest czysto, skoszona trawa, palą się znicze. I co znamienne: zdarza się, że na nasz cmentarz przyjeżdżają młode pary z okolicy, składają kwiaty, fotografują się...

WOJCIECH ŚMIGIELSKI jest pracownikiem poznańskiego Muzeum Archeologicznego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2010