Prastara sztuka prokrastynacji

Jeśli po tygodniu pracy z domu nadal czujecie się nie na miejscu, powinniście sobie gratulować, zamiast czynić wyrzuty. To znak, że nie straciliście kontaktu z rzeczywistością.

23.03.2020

Czyta się kilka minut

 / SAMUEL DE ROMAN / GETTY IMAGES
/ SAMUEL DE ROMAN / GETTY IMAGES

Pracowałem z domu, zanim stało się to modne. Ponad 16 lat, licząc od pewnego listopadowego popołudnia 2001 r., gdy po udanej rozmowie kwalifikacyjnej w pewnej stołecznej redakcji wypaliłem do nowego szefa: „Rozumiem, że nie muszę przeprowadzać się do Warszawy?”.

Chciałem powiedzieć coś dokładnie odwrotnego. Podkreślić zrozumienie dla konieczności przenosin z mojej strony. Wykazać się przed nowym pracodawcą ową „elastycznością i dyspozycyjnością”, bez których nie mógł się wtedy obejść żaden list motywacyjny. Opór przed porzuceniem Krakowa wziął jednak najwyraźniej górę i język powiedział, co naprawdę myślała głowa. Na szczęście nim zdążyłem się poprawić, świeżo poznany szef posłał mi spojrzenie człowieka zaskoczonego bezczelnością, jaka go właśnie spotkała, westchnął i nieoczekiwanie wyraził zgodę. „Pomyślałem – wyznał mi po latach – że musisz wiedzieć coś, o czym ja nie mam pojęcia, i wyjdę na głupka, jeśli się nie zgodzę”.

Zostałem telepracownikiem. Rzecz jasna nie zdawałem sobie sprawy z tego, na co się porywam. Praca w domu po prostu wydawała mi się idylliczną kombinacją zalet etatu, czyli stabilnych dochodów, i elastyczności typowej dla samozatrudnienia. W myślach żegnałem się więc z budzikiem i porannym ściskiem w komunikacji miejskiej, których miejsce miała odtąd zająć wyprawa po croissanty do najbliższej piekarni i niespieszna lektura prasy do porannego espresso. Work-life balance w czystej formie, jak powiedzieliby współcześni doradcy personalni. O tym, że praca zdalna może kojarzyć się ze wszystkim poza właśnie równowagą, miałem się dopiero przekonać.

Czy jeszcze pracuję?

Kiedy piszę te słowa, z sąsiednich pomieszczeń dobiegają ostre rockowe riffy gitary elektrycznej, przez to przebijają się odgłosy reprymendy, jakiej młodszy syn udziela krnąbrnym klockom Lego. W kącie chrapie zmęczony spacerem pies, a paletę doznań dźwiękowych co jakiś czas uzupełnia zza ściany płacz dziecka sąsiadów. Kot wyniośle dystansuje się od tego harmidru, lubi jednak siąść okrakiem na oparciu fotela, w którym usiłuję klecić słowa w zdania, żeby co jakiś czas przeciągnąć mi po twarzy ogonem.

Są to – powiedzmy szczerze – okoliczności, w których można łamać na przesłuchaniu największych twardzieli, nie warunki do pracy. Nieważne, czy komponujesz sonatę czy linijkę kodu komputerowego, wklepujesz dane do arkusza kalkulacyjnego czy namawiasz zdalnie klienta do zakupu koparki. Dwie godziny w podobnych okolicznościach przekształcają motywację w zagubienie, po trzech mózg zmienia się w papkę, a po kolejnej z największych ambicji ostaje się jeno garstka popiołu desperacji. Jestem w dodatku przekonany, że nie muszę tego nawet tłumaczyć.


Czytaj także: Bogdan de Barbaro: Korona sprawdza


Odkąd SARS-CoV-2 odesłał niemal wszystkich Polaków w wieku produkcyjnym w domowe – wybaczcie sarkazm – zacisze, doskonale wiecie, o czym piszę. Wiedzcie więc również, że doświadczenia wyniesione z 16 lat pracy zdalnej nie uczyniły mnie lepiej przygotowanym na bieżące wyzwanie. Podobnie jak wy po kilka razy dziennie usiłuję teraz odpowiadać sobie na pytanie, czy jeszcze pracuję, czy może już gotuję obiad, albo czy wciąż czytam synowi bajkę, czy może już odpisuję na ważny mail.

Dwie godziny na plus

Naszym przekleństwem w tej sytuacji staje się poczucie odpowiedzialności. Zbyt wiele życiowych funkcji skoncentrowanych na zbyt małej przestrzeni musi doprowadzić do interferencji aspiracji. Nawet podczas kwarantanny nosimy przecież w teczkach buławy prezesów, genialnych naukowców czy wybitnych pisarzy, a jednocześnie wciąż intuicyjnie próbujemy trzymać z dala barbarzyńców, jakimi są obowiązki służbowe, od ogrodu życia prywatnego. Jako debiutanci w tej wymagającej grze zapewne próbujecie wypracować jakiś kompromis, dlatego skrócę wam męki – nie warto. To się nie może udać.

Kiedy pracowałem zdalnie przed kwarantanną, trzymałem się kurczowo narzuconej sobie samemu zasady, że czas, gdy domownicy szczęśliwie dla mnie znikają za drzwiami, rezerwuję wyłącznie na pracę. Dokładniej – na obowiązki, którym prawdziwy facet musi sprostać bez względu na okoliczności. Kiedy więc podczas lektury trudnego artykułu lub długiego raportu podświadomość nagle przypominała mi o pilnym odmrożeniu lodówki, ugotowaniu tajskiej zupy, myciu okien czy o zakupie nowej obroży dla psa, bez wahania odkładałem na bok wcześniejsze błahostki. Powiadam wam, jeśli tego jeszcze nie wiecie: kto nigdy nie pracował dłużej z domu, ten nie zdaje sobie sprawy, do jakiej perfekcji można dojść w prastarej sztuce prokrastynacji.

Właśnie dlatego nie warto walczyć. Lepiej dać się ponieść tej fali. Bo właściwie dlaczego mielibyście siedzieć przy komputerze ustawowe osiem godzin w sytuacji, gdy za oknem wszystko zaprasza do treningu biegowego, a w głowie nie rodzą się żadne konkrety? Analogicznie – jaki sens ma przekonywanie siebie (nie wspominając o uwieszonym na szyi sześciolatku), że ma się w tej chwili coś szalenie ważnego do zrobienia, gdy słowa i serce zgodnie podpowiadają, że tą niezwykle ważną sprawą jest właśnie ulepienie ośmiornicy z ciastoliny? Oczywiście nie wszystkim praca pozwala na pełną elastyczność, jeśli jednak się da, warto pracować tylko wtedy, kiedy naprawdę pozwalają na to warunki. Choćby wczesnym rankiem i w nocy. Bo oto za sprawą kwarantanny doba w cudowny sposób wydłużyła się o te półtorej-dwie godziny, które wcześniej każdego dnia traciliśmy na dojazdy do pracy i powrót do domu. Jeśli nie wierzycie, spróbujcie, sprawdziwszy na własnych organizmie, czy bliżej mu do sowy, czy raczej skowronka, popracować intensywnie w rześkości poranka lub w ciszy późnej nocy. Dwie godziny w takich warunkach mogą czasami wystarczyć na nadrobienie zaległości z połowy dnia.

Zaufanie

Oczywiście, trudno przyznać przed samym sobą, że w czasie pracy człowiek zajmuje się czymś, o czym milczy umowa o pracę lub kontrakt. Ale czy przed epidemią praca miała wobec was podobne skrupuły? Czy uprzejmie pytała domowników o zgodę na przetrzymanie was w biurze przez kilka nadgodzin? To, co do niedawna nazywaliśmy „normalnością”, było w istocie sprytną taktyką salami, za pomocą której praca przejmowała kontrolę nad kolejnymi godzinami czasu wolnego. „Po godzinach ogranicz do niezbędnego minimum lekturę służbowych maili” – to pierwsza z brzegu porada od złotoustych doradców od wspomnianego już life-work balance. Niezbędne minimum? Jak w ogóle doszło do tego, że służbowa poczta wędruje za nami do domu? Czas na rewanż jest tym lepszy, że wszyscy siedzą teraz w izolacji i przeżywają podobne rozterki. Na co dzień, jako zdalne rodzynki w korporacyjnym cieście, mielibyście znacznie trudniej. Prawda jest bowiem bolesna: pracując z domu, dla przełożonych zawsze będziecie dekownikami.

Znam kilku światłych i uczciwych przedsiębiorców, którzy błyskawicznie przeistaczają się w archetypicznego Janusza biznesu, gdy w rozmowie z nimi pojawia się wątek pracy zdalnej. Nie chodzi o spadek efektywności. Badania prowadzone m.in. w Japonii i w USA pokazują, że tryb zdalny zapewnia wręcz jej wzrost w przedziale od 3 do 9 proc. – o ile pracodawca rzeczowo podejdzie do sprawy i zapewni stosowne narzędzia, np. VPN do zdalnego połączenia z korporacyjną siecią. Skąd zatem przekonanie, że pracownik zdalny się leni? Dlaczego „dupo­godziny” marnowane w biurach całego globu na oglądaniu YouTube’a, e-zakupach czy wertowaniu mediów społecznościowych łatwo przechodzą test „czasu pracy”, któremu nie jest w stanie sprostać podwładny robiący to samo, tylko z domu? Specjaliści od zarządzania od dawna wytykają rodzimym menedżerom brak umiejętności tzw. delegowania obowiązków, co z kolei wynika z ograniczonego zaufania nie tyle do umiejętności podwładnych, co ich motywacji.

Nie jest to oczywiście zabawa dla każdego. Niemcy i Brytyjczycy, którzy na początku stulecia poważnie myśleli o przeniesieniu jak największej części swoich etatów do domów, przeprowadzili także pierwsze kompeksowe badania poziomu zadowolenia pracowników zdalnych. Wyniki pokazały, że od trybu zdalnego trzeba trzymać jak najdalej osoby ze skłonnościami do pracoholizmu. Kolejnym odkryciem było to, że poziom satysfakcji z tego typu pracy nie ma w praktyce wiele wspólnego ze stereotypowym podziałem na introwertyków i ekstrawertyków. Kluczem do zadowolenia nie były nawet oceny ze strony przełożonych czy zarobki. Rzecz cała rozbijała się przede wszystkim o zaufanie. Ważne okazywało się też poczucie odpowiedzialności: osoby, które je przejawiają (a do tego skąd­inąd niezbędne jest, by czuły zaufanie pracodawcy), potrafią znacznie lepiej docenić fakt, iż dostają wolną rękę w realizacji obowiązków.

Problem w tym, że siedząc w domu łatwo tę samokontrolę utracić także w innych obszarach. Ujmę to dyplomatycznie: internetowe historyjki o zdalnych pracownikach snujących się po domu w piżamach, trzy dni bez prysznica, wyjadających z dna lodówki resztki jedzenia, nie są wcale przesadzone. Wiem, co mówię. Dziś w tej mierze zrobiło się trudniej. Odkąd pracodawcy zyskali możliwość prowadzenia telekonferencji, również telepracownicy stracili swobodę w zmienianiu się w niemyte straszydła. Pojawiły się jednak inne trudności. Żona znajomego, który w ich sypialni urządził sobie tymczasową salę telekonferencyjną, kilka dni temu wzięła niechcący udział w jego wideonaradzie z podwładnymi odziana jedynie w turban z ręcznika na głowie.

Przecież w domu

Elastyczny czas pracy i nieobecność w biurowym kotle intryg nie czynią też telepracowników odpornymi na większość klasycznych korporacyjnych przypadłości. Pracując z domu, możecie być niemal pewni, że zobaczycie swoje nazwisko na szczycie listy pracowników wyznaczonych do ewentualnego zwolnienia; dla szefów jesteście przecież tylko nazwiskiem na liście płac. Księgowość niemal na pewno zapomni o waszych dzieciach, kiedy będzie przygotowywać listę adresów, na które pracodawca wyśle bożonarodzeniowe paczki. Jako ostatni, oczywiście przez przypadek, dowiecie się również o atrakcyjnym szkoleniu, które dawno temu zapowiedziano w centrali. A dla kolegów w biurze będziecie naturalnym kandydatem na kozła ofiarnego przy każdej większej wtopie. Nic prostszego, jak udowodnić, że to „ten zdalny” znów nie zrozumiał procedur, coś przegapił albo zlekceważył. Pracujecie „przecież w domu”.

Zapamiętajcie ten zwrot. Gdy świat wyjdzie z kwarantanny, biura znów zatętnią życiem, ale wy postanowicie pozostać na trwałe w trybie zdalnym, będziecie słyszeć go systematycznie. Kiedy przed świętami lub długim weekendem trzeba będzie wyznaczyć kogoś do zdalnego dyżuru, myśli uczynnych kolegów od razu popłyną w waszą stronę. „Przecież ty i tak pracujesz z domu” – usłyszycie i nie próbujcie nawet odszczekiwać się współpracownikom, że i oni nie musieliby w tym celu gnać do biura. Pewnej piątkowej nocy, właściwie już w sobotę rano, z łóżka zerwał mnie telefon od przełożonego, który jadąc z Warszawy do Zakopanego mijał właśnie Kraków i przypomniał sobie, co miał mi przekazać przed urlopem. Znalezienie wytłumaczenia, dlaczego wydzwania do mnie po nocy, nie zajęło mu wiele czasu.

„Bo ty przecież pracujesz z domu”. ©℗

CZYTAJ WIĘCEJ:

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 13/2020