Powrót do przyszłości

Nic nie nadaje się lepiej do straszenia niż przyszłość. | Zbudowana na lęku motywuje do okopywania się, a nie do budowy lepszego jutra. Potrzebujemy przyszłości innej: takiej, która zależy od nas.

11.03.2020

Czyta się kilka minut

Graffiti w centrum Reykjavíku, Islandia, luty 2013 r. / FOT. STOYAN NENOV / REUTERS / FORUM / Stoyan Nenov
Graffiti w centrum Reykjavíku, Islandia, luty 2013 r. / FOT. STOYAN NENOV / REUTERS / FORUM / Stoyan Nenov

Jakiej przyszłości potrzebujemy? Problem można sprowadzić do zagadki kryminalnej. Chcemy się dowiedzieć, kto zabił. Chociaż właściwie nie! Chcemy się dowiedzieć, jak najskuteczniej dowiedzieć się, kto zabił.

Badania. Czteroosobowe grupy ochotników rozwiązywały zagadki kryminalne. Ich zadaniem było wspólne odkrycie mordercy. Sekret polegał jednak na tym, że – niczym w dobrym kryminale – w niektórych grupach czaił się obcy. Przed przystąpieniem do właściwego eksperymentu badaczki starannie oceniły więzy społeczne i podobieństwo opinii pomiędzy uczestnikami.

Następnie podzieliły ich na grupy w nieprzypadkowy sposób. W niektórych zespołach wszystkie cztery osoby znały się, lubiły i podzielały podobne opinie. W innych do trójki dobrych znajomych dodawano outsidera maksymalnie odróżniającego się od grupy. Co się okazało? Otóż grupy z outsiderem w składzie poradziły sobie z zadaniem znacznie lepiej niż te jednorodne. Nic jednak nie przychodzi za darmo! Gdy poproszono o ocenę satysfakcji ze wspólnej pracy, grupy homo­geniczne opisywały zadanie jako znacznie przyjemniejsze. Co więcej, faktyczni zwycięzcy rywalizacji, mimo wyraźnie wyższej skuteczności we wskazywaniu morderców, często pozostawali niepewni swoich decyzji i mieli znacznie mniejszą tendencję do wygłaszania kategorycznych sądów.

To genialne badanie przeprowadzone w 2008 r. przez Katherine W. Phillips i Katie Liljenquist potwierdziło popularną w socjologii i psychologii społecznej hipotezę. Konieczność konfrontowania się z odmienną opinią przynosi wymierne pożytki poznawcze. Gdy zmusi się nas, byśmy negocjowali swoją wizję rzeczywistości z kimś postrzegającym ją odmiennie, jesteśmy może nieco mniej zadowoleni z siebie, ale osiągamy znacznie lepsze wyniki.

Dlaczego opowieść o tym, jakiej przyszłości potrzebujemy, zaczynam od przywołania tego eksperymentu? Trochę dlatego, że skuteczna praca z przyszłością – prognozowanie, planowanie działań i synchronizacja zbiorowych wysiłków – bardzo przypomina wspólne rozwiązywanie zagadek kryminalnych. Przede wszystkim jednak dlatego, że nasza obecna sytuacja coraz bardziej sprzyja eliminowaniu z zespołu outsiderów. Bańki informacyjne, polaryzacja polityczna czy plemienność przecinająca dziś tradycyjne i nowoczesne media to nic innego, jak właśnie tworzenie drużyn, w których będziemy się czuli dobrze. Dzięki algorytmom Facebooka, pakietowym narracjom prasy i telewizji, dzięki selekcji znajomych, grodzonym osiedlom, prywatnym szkołom, zmianom mobilności społecznej i mnóstwu innych pomniejszych zjawisk możemy nareszcie żyć sobie spokojnie w świecie, w którym nikt nie kwestionuje tego, co mamy do powiedzenia. I wyobrażać sobie przyszłość po swojemu.

Zasadnicza różnica między przewidywaniem przyszłości a zagadką kryminalną polega na tym, że zbrodnia nie została jeszcze popełniona. Nasze zadanie jest więc znacznie donioślejsze niż odgadnięcie, kto zabił. Wciąż możemy ocalić ofiarę! Niczym w „Raporcie mniejszości” Philipa K. Dicka, gdzie przestępców tropiono, nim jeszcze padł strzał. Przyszłość przynajmniej w pewnym stopniu zależy od nas. To, jak sobie ją wyobrażamy, ma wpływ na to, co się wydarzy.

Rzeczywistość jest kolorowa. Czas ma swoje kolory. Wiem, że brzmi to trochę jak raport z innego stanfordzkiego eksperymentu – np. o wykorzystaniu LSD w prognozowaniu przyszłości – ale tym razem to tylko metafora. Można powiedzieć, że zamknięcie w bańkach poznawczych redukuje naszą zdolność do dostrzegania niuansów w odcieniach. Przeszłość staje się dla nas różowa, przyszłość czarna, teraźniejszość zaś pozostaje przezroczysta – nie staramy się zrozumieć jej długofalowych uwarunkowań, zmienić reguł gry, po prostu działamy. Najwyższy czas zdjąć okulary i rozejrzeć się wokół. Skonfrontować się z tym, co nie odpowiada naszym wyobrażeniom o świecie.

Złudzenie różowej przeszłości
Ręka do góry, kto uważa, że powietrze w Polsce jest dzisiaj gorsze niż w czasach jego dzieciństwa. Ilekroć przeprowadzam ten eksperyment, widzę mnóstwo uniesionych dłoni. Otóż, jak możemy przeczytać chociażby w raporcie Krajowego Ośrodka Bilansowania i Zarządzania Emisjami, w latach 1990–2017 emisje pyłów PM10 spadły o 16 proc., PM2.5 o 14 proc., tlenków azotu o 26 proc. W tym samym okresie znacznie lepiej spisaliśmy się, jeżeli chodzi o redukcję emisji rtęci, kadmu, ołowiu i arsenu. Aż o 78 proc. zmniejszyły się emisje dwutlenku siarki (pamiętają państwo jeszcze kwaśne deszcze – postrach mojego dzieciństwa?). A to wszystko tylko ostatnie trzydziestolecie. W międzyczasie zmieniły się metody pomiarów, było też kilka zwrotów akcji. Podniesienie akcyzy na olej opałowy czy zniesienie w 2003 r. norm jakości węgla sprzedawanego do gospodarstw domowych zaostrzyły problem tzw. kopciuchów. Mimo to sprawa jest jednoznaczna – w skali kraju jakość powietrza jest dziś lepsza, a nie gorsza niż kilka dekad wcześniej. I wbrew pozorom, jeżeli sięgniemy głębiej w przeszłość – w czasy sprzed benzyny bezołowiowej, świadomości zagrożenia i regulacji – obraz wcale nie stanie się bardziej różowy.

Czy twierdzę, że jest świetnie? Absolutnie nie. Jakość powietrza w Polsce jest bardzo zła na tle reszty Europy. W dodatku wspomniane wyżej redukcje okazują się niewielkie w porównaniu ze zmianami, jakie w tym czasie zaszły w innych krajach. Wciąż nie czyni to jednak prawdziwym wyobrażenia, które podziela wielu rodaków. Powietrze nie jest dziś „gorsze niż kiedykolwiek dotychczas”, nie zmierzamy do „smogowej apokalipsy”, powietrze nie „zabija nas na skalę dotychczas nieznaną” oraz nie jest prawdą, że „nadeszły czasy, gdy musimy płacić za czyste powietrze”.

Nadeszły natomiast czasy, gdy nasza świadomość jakości powietrza jest większa niż kiedykolwiek dotychczas. Gdy mamy nie tylko badania wyraźnie wskazujące na szkodliwość poszczególnych substancji emitowanych przez nas do atmosfery i dokładne metody ich pomiarów, ale także aplikacje na telefonach, czujniki na każdym rogu i radiowe komunikaty smogowe.

Rozglądając się, faktycznie można więc odnieść wrażenie, że żyjemy w postapokaliptycznej, skażonej rzeczywistości. Śmiało można powiedzieć, że wokół problematyki zanieczyszczenia powietrza wybuchła dziś w Polsce panika moralna. Ale natychmiast należy dodać: i bardzo dobrze! Dane o szkodliwości zanieczyszczeń powietrza i śmiertelnym żniwie, jakie co roku zbiera ono nad Wisłą, są prawdziwe i nie powinny być lekceważone. Problem polega na tym, że warunkiem skutecznego działania w tym obszarze jest porzucenie fantazji o wspaniałej przeszłości na rzecz pytania, jaką przyszłość chcielibyśmy zbudować.

Kwestia jakości powietrza jest ważna i warto o niej przypominać. Tym razem przywołałem ją jednak przede wszystkim dlatego, że obraz smogu dominujący dziś w zbiorowej wyobraźni Polaków to modelowy przykład złudzenia różowej przeszłości. Słuszne zaniepokojenie o teraźniejszość, zamiast prowadzić nas do refleksji nad zmianami, grzęźnie w fantazjach o minionej sielance. To samo powiedzieć można o opowieściach na temat tego, jak to kiedyś zdrowo się jadło, jak to było bezpiecznie, że dawniej był porządek, a dziś jest tylko chaos i niepewność...

Michel Serres napisał o tym świetną miniksiążeczkę pod genialnym w swej prostocie tytułem „Kiedyś było lepiej” („C’était mieux avant”). To kluczowe zawołanie jednoczące dziś polityków, liderów opinii publicznej, producentów nabiału i przywódców religijnych. Nic bowiem nie nadaje się lepiej do straszenia niż przyszłość. Niewiele jest także lepszych balsamów na skołataną lękiem duszę niż sielankowa wizja przeszłości wypełnionej zapachem świeżo upieczonego chleba bez konserwantów, głosem dzieci posłusznych rodzicom i widokiem zielonych łąk.

Przywrócenie realnych wektorów i proporcji, uświadomienie sobie, że przeszłość nie była sielanką – oto pierwszy krok do odzyskania przyszłości. Czy jutro będzie lepiej? Nie wiem. Wiem natomiast, że przyszłość przynajmniej w drobnej części zależy od moich działań i decyzji.

Złudzenie przezroczystej teraźniejszości
Od Occupy Wall Street, przez Arabską Wiosnę, aż po ukraiński Majdan – druga dekada naszego stulecia rozpoczęła się serią spektakularnych protestów w wielu rejonach świata. Różniło je mnóstwo istotnych szczegółów. Łączyło tworzenie specyficznego teatru „okupowanej” przestrzeni, duch wspólnoty wyłączonej spod normalnego biegu czasu (communitas) oraz kluczowa rola mediów społecznościowych – internet rozszerzał zarówno teren działań, jak i poczucie współuczestnictwa. Początkowo protesty wzbudziły entuzjazm publicystów, naukowców, a przede wszystkim kolejnych aktywistów społecznych. Z czasem jednak, wobec bardzo nieoczywistych rezultatów, w opisie tych nowych ruchów okupacyjnych zaczęło dominować rozczarowanie.

Doskonale wyrazili je Nick Srnicek i Alex Williams. Autorzy książki „Wymyślając przyszłość. Postkapitalizm i świat bez pracy” sugerują, że za brak długofalowych sukcesów odpowiada „niezwłoczność” protestów, rozumiana jako brak umiejętności czy gotowości działania w szerszym horyzoncie. Nową falę ruchów protestacyjnych pogrążyły reaktywność wobec bieżących problemów, brak zdolności wprowadzenia do sporu politycznego nowych zagadnień i ignorowanie długofalowych celów strategicznych na rzecz taktyki. Można więc powiedzieć, że źródło siły protestujących okazało się zarazem przyczyną ich słabości. Skupienie się na ulotnych, efektownych formach, ­takich jak okupacja określonej przestrzeni, nie pozwoliło im wyjść poza horyzont teraźniejszości i spytać własnym głosem: „Co dalej? Jaki tak naprawdę mamy pomysł na przyszłość?”. Co ciekawe, Srnicek i Williams piszą, że źródłem porażki protestujących był także opisywany wcześniej kult przeszłości.

I znów, tak jak w przypadku jakości powietrza, przywołuję tu ruchy protestacyjne sprzed dekady trochę dlatego, że same w sobie są ważne dla refleksji nad odzyskiwaniem przyszłości, a trochę dlatego, że ucieleśniają kluczowy problem, który mamy dziś z myśleniem o jutrze. W teraźniejszości dzieje się za dużo. „Niezwłoczność” jest dziś najwyższym prawem mediów, nękanych z jednej strony lękiem przed przegapieniem czegoś istotnego (ang. fear of missing out), z drugiej zaś – horror vacui związanym z koniecznością wypełnienia internetowych szpalt i 24-godzinnych ramówek wciąż nową treścią. Mamy zbyt krótki horyzont. Zbyt wiele trzeba zrobić teraz, zaraz, natychmiast, by starczyło nam czasu na myślenie o tym, co będziemy robić za dwadzieścia lat. A tymczasem jedyne pytanie, jakie powinniśmy sobie stawiać, brzmi właśnie: czy za dwadzieścia lat będziemy gotowi?

Jak mamy być gotowi za dwie dekady, słyszę często w odpowiedzi, skoro nie mamy pojęcia, co będzie za dwa miesiące? Otóż dopiero wizja tego, do czego chcemy zmierzać w długim horyzoncie czasowym, pozwoli nam wytyczyć kurs i stawić czoła kluczowemu wyzwaniu: gdzie powinienem być za dwa miesiące, żeby za dwadzieścia lat nie obudzić się z ręką w nocniku.

Bo cała ironia polega na tym, że pragnienie niezwłoczności unieważnia się samo. Nie da się skutecznie załatwić bieżących problemów bez wykroczenia poza horyzont teraźniejszości. Nie sposób rządzić, stawiając sobie za cel wyłącznie utrzymanie się przy władzy. I przeciwnie. Kto chciałby odsunąć rządzących od władzy, musi wykroczyć w swej polityce poza bieżący konflikt i postawić sobie cel ambitniejszy niż samo tylko zwycięstwo. Odpowiedź na dzisiejsze wyzwania można znaleźć tylko wyglądając jutra.

Sezon demonstracji. Smartfonowy flash mob w International Finance Center – IFC Mall w Hongkongu, Chiny, 12 września 2019 r. / FOT. JUSTIN CHIN / BLOOMBERG / GETTY IMAGES

Przyszłość w czarnym zwierciadle
Kiedy protestujący w różnych punktach globu pełni optymizmu wychodzili na ulice ze smartfonami w dłoniach, Evgeny Morozov kończył właśnie pisać książkę „The Net Delusion” (2011). Krytykował w niej „cyberutopizm” – wiarę w cudowną moc internetu, który wspomoże oddolne ruchy społeczne, przysłuży się demokracji i obali tyranów. Mniej więcej w tym samym czasie (dokładnie 21 stycznia 2010 r.) Hillary Clinton wygłosiła w waszyngtońskim Newseum – muzeum wolnego słowa i technologii medialnej – odczyt pt. „Uwagi na temat internetowej wolności”, w którym z entuzjazmem opowiadała o tym, jak to nowe media przysłużą się pluralizmowi, zakończą erę propagandy i spowodują triumf demokracji na całym świecie. Jedynym zagrożeniem dla tej utopijnej wizji miała być rzekomo zewnętrzna cenzura i ograniczanie dostępu do nowych technologii. Wystarczy pilnować, by wtyczka była podłączona do gniazdka, a świat zmieni się na lepsze!

Aż wierzyć się nie chce, że od tego momentu minęło zaledwie dziesięć lat. Sporo się zmieniło... Po optymizmie technologicznym sprzed dekady nie pozostał nawet ślad. Widok słów „Facebook” i „demokracja” w jednym zdaniu natychmiast przywołuje na myśl aferę Cambridge Analytica, legiony płatnych trolli, ataki botów i bezwstydną propagandę.

Jeżeli utopia technologiczna nie jest dziś całkiem martwa, to z pewnością znajduje się w śpiączce. Zderzyła się czołowo z cynizmem speców od propagandy, bezwzględnością dyktatorów, z chciwością wielkich korporacji i lenistwem nas samych – użytkowników. Jak na razie rokowania nie są dobre. Miejsce świetlanej przyszłości zajęło czarne zwierciadło.

Tymczasem optymizm był ważnym motorem zmian technologicznych – oficjalną filozofią Doliny Krzemowej, która przez światłowody sączyła się do wyobraźni użytkowników na całym świecie. Prawo Moore’a mówiące o podwajającej się co dwa lata mocy procesorów stało się przekładem na nowy język oświeceniowej opowieści o postępie ducha ludzkiego poprzez dzieje. Facebook, Apple, Google czy Amazon nie tylko obiecywały postęp, ale obietnic dotrzymywały. I był to postęp szybszy niż kiedykolwiek dotychczas. Za ich sprawą świat zmieniał się już nie ze stulecia na stulecie, nawet nie z pokolenia na pokolenie, lecz na naszych oczach.

Oczywiście wiara w to, że internet rozwiąże problemy z demokracją, od początku była naiwna. Internet nie rozwiąże żadnych problemów. Technologia w ogóle nie rozwiązuje problemów. Problemy rozwiązują ludzie, którzy – jako jednostki i społeczeństwa – stopniowo oswajają technologie i uczą się zaprzęgać je do roboty.

Może ta wiara w lepszą przyszłość od początku była tylko przykrywką dla chciwości? Ale teraz w Dolinie Krzemowej została już tylko naga chciwość. Optymizm był przynajmniej inspirujący. Teraz wciąż musimy się mierzyć z negatywnymi skutkami nieumiarkowanego wzrostu i błyskawicznego rozwoju, ale w dodatku robimy to w ponurej atmosferze. Kto jest winny popsucia nam humorów? Kultura, nauka i polityka. Oto głosy, które połączyły się dziś w zaskakującym trio. Nie mają wspólnego położenia, nie łączy ich wspólnota interesów. A jednak przemawiają bardzo podobnym tonem, nawzajem udzielając sobie legitymacji.

Szczególne wyrazy szacunku należą się oczywiście twórcom serialu „Czarne lustro”, ale scenariusze katastroficzne w ogóle wyraźnie dominują dziś w pop­kulturze nad tymi utopijnymi. Rola kultury w kształtowaniu postrzegania zmian technologicznych jest trudna do przecenienia. Nim jeszcze dany pomysł z uniwersyteckich laboratoriów przeniesie się na deski kreślarskie, artyści nieskrępowani prawami fizyki, budżetem czy względami etycznymi mogą do woli eksperymentować z wdrażaniem nowych technologii, przygotowując opinię publiczną na to, co nadejdzie. Nim klonowanie ludzi, sztuczna inteligencja, załogowe wyprawy na Marsa czy autonomiczne samochody wkroczyły w sferę możliwości, były już na wszystkie strony przetestowane i przemyślane. Nie lekceważyłbym znaczenia tego kulturowego laboratorium. Ostatecznie to ono kształtuje oczekiwania, marzenia, a przede wszystkim obawy twórców, konsumentów, inwestorów i legislatorów.

Nie mniejszy wpływ na sytuację ma sama nauka. To w zasadzie ciąg dalszy efektu, o którym mowa była wcześniej na przykładzie jakości powietrza. Nauczyliśmy się dostrzegać więcej niebezpieczeństw niż dawniej. I bardzo dobrze! Dzięki temu mamy szansę uniknąć katastrof. Na przykład tej związanej ze spowodowanymi przez człowieka zmianami klimatu.

A jednak tu także kryje się zagrożenie. Ignorowanie niebezpieczeństwa to pewny przepis na katastrofę. Ale wygląda na to, że jest też coś takiego, jak zbyt skuteczne straszenie. W ostatnich miesiącach jesteśmy światkami bezprecedensowego wzrostu narracji apokaliptycznej. Zamiast mobilizacji do działania słychać głosy, że jest zbyt późno, że nic nie da się zrobić, że i tak dojdzie do katastrofy, a nasze dzieci są skazane na życie w świecie z „Mad Maxa”. To ważna przestroga! Potrzebujemy takiej opowieści o przyszłości, w której wyraźnie wybrzmią nie tylko zagrożenia, lecz – przede wszystkim – konkretne środki zaradcze, które należy przedsięwziąć.

I wreszcie polityka. Politycy we własnym, krótkoterminowym interesie chętnie podłączają się do opowieści o strasznej przyszłości. Do katastroficznego tonu chętnie dostrajają się nawet ci, którzy stojącą u bram katastrofę klimatyczną starają się wypchnąć poza margines politycznej debaty. W końcu zawsze można straszyć szalonymi naukowcami i ekoterrorystami. Przyszłość jest groźna. Potrzebujecie silnego lidera. Wybierzcie mnie!

Przyszłość zbudowana na lęku motywuje do okopywania się, a nie do budowy lepszego jutra. Potrzebujemy innej przyszłości. Takiej, która zależy od nas. Odpowiedzią nie jest, oczywiście, powrót do przyszłości jako obietnicy, do naiwnej wiary, że wszystkim wszędzie będzie lepiej, bo postęp jest prawem przyrody. Pora na przyszłość jako wyzwanie. Opowieść o jutru, które nie jest nam dane, lecz zadane.

Pochwała niekonsekwencji
Kanadyjczyk Philip Tetlock od lat zajmuje się naukowo przyszłością. W ramach kolejnych eksperymentów zbierał i porównywał tysiące długo- i krótkoterminowych prognoz. Pytał o zdanie ekspertów z różnych branż, dziennikarzy, a także zwykłych zjadaczy chleba. Tetlocka interesowało, czy istnieje sekret skutecznego przewidywania przyszłości. Wyniki wieloletnich badań przedstawił w książce „Superforecasting” (2015) napisanej wraz z Danem Gardnerem. To świetna lektura pełna celnych spostrzeżeń. Ostatecznie wygląda jednak na to, że jeżeli istnieje jedna, kluczowa cecha, która odróżnia najlepszych „superprzewidywaczy” (super­forecasters) od mniej skutecznych kolegów, to jest nią... gotowość do zmiany zdania. Gwarancją sukcesu nie było ani wykształcenie, ani doświadczenie, ani nawet dostęp do zastrzeżonych danych, lecz nieustanne dopasowywanie wizji przyszłości do zmieniających się okoliczności. Gotowość do przyznania się do błędu. Otwartość na przeciwne argumenty.

Wracamy więc do punktu wyjścia. Przyszłość, której potrzebujemy, to przyszłość jako przedmiot sporu. Wielkie nieznane. W dodatku takie, co do którego się nie zgadzamy. Dokładnie tak jak z zagadką kryminalną. Tyle że jeszcze nikt nie zginął.

Oczywiście polegam na mocy analizy danych, podkreślam konieczność słuchania ekspertów, doceniam znaczenie myślenia probabilistycznego i umiejętność rzetelnej oceny ryzyka. To wszystko bardzo istotne, jeżeli chcemy poważnie rozmawiać o przyszłości. A jednak wierzę, że na płaszczyźnie społecznej najważniejszym wyzwaniem jest odejście od przyszłości czarnej albo różowej i budowa debaty publicznej, w której jest miejsce na to, by rzeczywistość była skomplikowana.

Nie będzie nowego horyzontu czasowego bez nowego horyzontu przestrzennego. Jeżeli komuś dziś naprawdę zależy na Polsce, powinien zdawać sobie sprawę, że nie ma skutecznej walki o przyszłość naszego kraju i jego mieszkańców w oderwaniu od tego, co dzieje się w reszcie świata.

Nie będzie nowego horyzontu czasowego bez nowego horyzontu społecznego. Nie sposób mądrze się spierać o jutro bez przemyślenia kwestii nierówności, przemian pracy i własności, przede wszystkim zaś bez gruntownego przemyślenia edukacji. Ne mówię tu o korektach w programie, symbolicznych podwyżkach, rezygnacji z prac domowych ani o pomalowaniu klas na weselsze kolory. Mówię o wymyśleniu szkoły na nowo. Tylko ten, kto uwolni szkołę od XIX wieku, będzie mógł z nadzieją spojrzeć w wiek XXI.

Musimy wykroczyć poza dyktaturę doraźności – myśleć w szerszej perspektywie, dostrzegać uwarunkowania systemowe, szukać strategii, a nie taktyk, rezygnować z efektownego na rzecz efektywnego. Musimy, wreszcie, zmienić marzenia na wyzwania. Spierać się twórczo o przyszłość (tylko o nią warto się spierać!), która nawet jeśli nie napawa optymizmem, to może natchnąć nas zapałem. Jako paliwo do działania zapał jest nawet lepszy.

Do dzieła!

©
 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Historia 1/2020