Powrót do gniazda. Historia Włodzimierza Puchalskiego

Człowiek, na którym wychowało się parę pokoleń polskich przyrodników, wciąż nie doczekał się biografii.

25.07.2022

Czyta się kilka minut

Włodzimierz Puchalski, Zwierzęta. Ze zbiorów Muzeum Niepołomickiego. / MATERIAŁY PRASOWE
Włodzimierz Puchalski, Zwierzęta. Ze zbiorów Muzeum Niepołomickiego. / MATERIAŁY PRASOWE

Przede wszystkim oczy, w centrum niemal każdego kadru. Okrągłe niczym pinezka albo przymrużone. Czarne jak smoła lub przeciwnie, szczegółowo ujawniające anatomię organu. Czasem skierowane prosto w obiektyw, innym razem całkiem poza fotografię. Na zdjęciu reklamującym wystawę i takie, i takie: flesz aparatu odbity w spojrzeniu jemiołuszki i gimnastykujące się oko człowieka, który próbuje złapać ostrość na swoje ramię, gdzie ptak siedzi.

To, że w portretowej fotografii oczy są najważniejsze, to oczywiście komunał. Włodzimierz Puchalski, najwybitniejszy polski fotograf przyrody, zdawał się go brać na serio również wtedy, gdy fotografował zwierzęta. Zblazowane koty w ostrym słońcu. Sóweczki w dziurze budki lęgowej, z karykaturalnym obłędem wypisanym w spojrzeniach. Sarniątko, czyli niewinność. Desperacja wiewiórki, mądrość szympansa. Gęś, która się uśmiecha, choć przecież dziób jej na to nie pozwala.

„Bezkrwawe łowy” – określenie, które wymyślił, już dawno prześcignęło sławą album i film dokumentalny, które tak właśnie zatytułował. Polowanie z aparatem, gdy naciśnięcie spustu nie oznacza huku, wystrzału i śmierci. Wciąż jednak „łowy”, a więc długa partia szachów, którą można wygrać lub przegrać. „Spryt człowieka musi tu współzawodniczyć ze sprytem i bystrością ptaka. Trzeba się więc gdzieś ukryć i to możliwie tak dobrze, by ptak w ogóle nie zdawał sobie sprawy z naszej obecności”, pisał, tłumacząc dalej, że ptaki mają doskonale wyrobioną pamięć otoczenia, więc pojawienie się nagle w krajobrazie sterty gałęzi czy wikliny po prostu je przerazi. Trzeba więc taką czatownię budować „powoli, przez szereg dni, dokładając codziennie po kilka gałęzi”.

Podziwiając fotografie Puchalskiego – czy to w jego albumach, czy na pokazywanej właśnie w krakowskim Międzynarodowym Centrum Kultury wystawie „Domowroty. Włodzimierz Puchalski” – dobrze mieć z tyłu głowy myśl, że każda z nich jest efektem długotrwałego mocowania się z czymś, co wymyka się spod jakiejkolwiek kontroli człowieka.

Dom na Podlasiu

Tytuł wystawy to luźne tłumaczenie angielskiego terminu „homing” (ukłony dla Łukasza Galuska z MCK za wzbogacenie polszczyzny o ten zgrabny rzeczownik), oznaczającego naprowadzenie na cel, a w biologii również instynkt – m.in. ptasi – pozwalający nie błądzić w trakcie corocznych migracji. Domowroty, czyli powroty do gniazda.

W życiu Puchalskiego domów było kilka. Urodził się w 1909 r. w Mostach Wielkich pod Lwowem, gdzie jako trzynastolatek dostał od dziadka pierwszy aparat fotograficzny. Kilka lat później zaprezentował we Lwowie swoją debiutancką wystawę „Żaba” (ze Lwowa pochodzi również kurator krakowskiej wystawy, artysta i architekt Andrij Bojarow). Po studiach agronomicznych na Politechnice Lwowskiej wziął się za realizację filmów, z których pierwszym były wspomniane „Bezkrwawe łowy”. Choć z czasem przeniósł się do Krakowa, produkcja dokumentu już na całe życie związała Puchalskiego z Podlasiem.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że to właśnie do tego domu – który zmaterializował się pod postacią wiejskiej chałupy w Morusach koło Tykocina – odnoszą się tytułowe powroty na krakowskiej wystawie. Rozlewiska Narwi, które miał za progiem swojej letniej rezydencji, były – i są – domem lub co najmniej przystankiem na drodze dla setek tysięcy ptaków. Rozśpiewane klejnoty przyrody, mówił o wszystkim, co fruwa. W kalendarzykach, w których dzień po dniu sprawozdawał swoje życie, wspominał obserwowane w pierwszych latach życia gołębie i wróble. Imponowały mu swoją ruchliwością.

Być może już wtedy myślał, że to będzie prawdziwe wyzwanie – przyłapać modele w odpowiedniej pozie: „Krótka rozterka: strzelać czy nie strzelać? Strzał aparatu może spłoszyć ptaka. Ale z drugiej strony czajka kusi mnie swą jakby przeznaczoną do fotografii pozą. Dygnęła jeszcze, potrząsnęła ogonkiem, schyliła główkę i zaczęła się przyglądać jajkom. Dotknęła ich jedną nóżką i cofnęła się z powrotem”.

Ramię w ramię z Attenborough

Kiedy czyta się po latach te słowa, od razu przychodzi do głowy myśl, że dokumentalny film o Puchalskim czytać powinien sir David Attenborough. Być może zestawienie obu nazwisk – polskiego dawno zmarłego fotografa i znajdującego się w wirze pracy 96-letniego gwiazdora BBC i Netfliksa – wyda się komuś jeśli nie bluźnierstwem, to co najmniej porównaniem mocno na wyrost. A jednak jest ono jak najbardziej uzasadnione. Trudno przecenić wpływ, jaki prace i opiewana przez nie wrażliwość Puchalskiego na świat przyrody wywarły na parę generacji Polaków. Na jego filmach i albumach wychowały się kadry powoływanych po wojnie parków narodowych oraz instytucji zajmujących się ochroną przyrody. Ale o ile podróże Attenborough były dalekie i egzotyczne, nawiązujące do kolonialnych tradycji Brytyjczyków, o tyle Puchalski epatował pięknem świata na progu każdego polskiego domu. Anglik pokazywał warana z Komodo, Polak – gęgawę, dzika albo sarnę. Filmy kręcił nie w Indonezji, ale na Stawach Milickich. Co rusz wracał na ptaki nad Biebrzę, do Puszczy Białowieskiej czy nad Wigry, gdzie fotografował bobry.

Jak tłumaczył na łamach „Tygodnika” nieżyjący już popularyzator wiedzy o przyrodzie Arkadiusz Szaraniec, Puchalski był dla rodaków nie tylko edukatorem, ale też terapeutą: „Świat natury był dla niego również nieskończonym źródłem piękna, a ludzie, którzy przeszli przez wojnę i obozy koncentracyjne, potrzebowali obcowania z pięknem tak samo jak tlenu. To, co Puchalski robił po wojnie, kiedy dzielił się z rodakami codziennym pięknem świata przyrody, było jednym z ważniejszych elementów odbudowywania sprowadzonej do krwawego ochłapu ludzkiej świadomości stratowanej przez wojnę. On po prostu zwracał ludziom wiarę w życie. Nie mówił im wprost: zapomnijcie o tym, co przeżyliście. Zamiast tego zarażał ich zachwytem. To był w tamtych czasach wpływ absolutnie nie do przecenienia”.

Pielgrzymka do Antarktyki

Jeśli tak, to dlaczego wciąż nie doczekaliśmy się biografii Puchalskiego? Na fali książek i filmów o Simonie Kossak, jego życie i dorobek wydają się bezpieczną inwestycją. Jest jednak pewien szkopuł, który dla potencjalnego wydawcy mógłby stać się barierą nie do przeskoczenia. Autor lub autorka takiej pracy musieliby bowiem śladami Puchalskiego podróżować najdalej, jak się da – do Arktyki i Antarktyki.

Regiony polarne to dla każdego fotografa przyrody niedoścignione marzenie. Status i sława, które z czasem stały się udziałem Puchalskiego, pozwoliły mu dołączyć z aparatem do ekspedycji naukowych. Najpierw, w latach 50., na Spitsbergen, a dwie dekady później również na siódmy kontynent. To miało być zwieńczenie kariery, nagroda i odskocznia od pracy na polskich mokradłach. Lekarze odradzali mu podróż na Antarktydę. Był już wtedy po dwóch zawałach, przekonywali, że może stamtąd nie wrócić. I rzeczywiście, Puchalski zmarł w trakcie pracy, nieopodal stacji polarnej im. Henryka Arctowskiego na Wyspie Króla Jerzego.

W ostatnich dniach swojego życia fotografował świat, który większość z nas zna tylko z filmów Attenborough: kolonie pingwinów cesarskich, lwy morskie, walenie. Jako daltonista przez całe życie trzymał się filmów czarno-białych, ale tu postanowił pracować w kolorze. W Antarktyce widział niedościgniony ideał, świat, którego człowiek nie zdążył zepsuć, pierwotny, a więc taki, w którym on sam był tylko przedstawicielem jednego z szeregu gatunków.

„Łaknienie piękna, jakiś wrodzony imperatyw estetyczny, nakazujący nam obcowanie z owymi arcydziełami, których surową i zarazem nieskazitelną formę tworzy wielka artystka przyroda” ­– notował. Trudno wyobrazić sobie, by ktokolwiek mógł podjąć się pracy nad ­Puchalskim, nie odbywszy pielgrzymki do grobu bohatera w Zatoce Admiralicji. Choć jego ciało nigdy nie wróciło do Polski, myślami wcale z niej nie wyjechał. Zbliżając się na pokładzie statku M/S „Alfred Garnuszewski” do wybrzeży Antarktyki, Puchalski notował: „15 listopada. Śniłem o polskiej wiośnie. O Narwi z batalionami, żabami, uradowany, że już ciepło, że słońce rozgrzewa mi plecy”.

Z oczywistych względów krakowskie „Domowroty”, na które składa się około 250 prac, prezentują tylko niewielki wycinek twórczości fotografa. Głównym motywem wystawy są bociany z położonej niedaleko Lwowa wsi Butryny. Od 1937 r. aż do wybuchu wojny Puchalski pracował tam jako asystent profesora Kazimierza Wodzickiego, ornitologa, który w Butrynach prowadził badania nad bocianim zmysłem orientacji w przestrzeni. Ptaki były obrączkowane, a następnie przewożone na znaczną odległość, m.in. do Warszawy i Bukaresztu, co Puchalski krok po kroku sumiennie dokumentował. Ale zamieszczenie na wystawie zdjęć z terenu dzisiejszej Ukrainy miało nadać tytułowym domowrotom jeszcze jedno znaczenie.

Fotografując ptaki, Puchalski nieświadomie stał się więc komentatorem doświadczenia uchodźczego ofiar XXI-wiecznej rosyjskiej agresji na Ukrainę. To sytuacja, w której instynkt powrotu do domu tłumiony jest przez czynniki zewnętrze. Rozsądek każe uciekać. Bociany też muszą czasem porzucić swoje gniazdo. Ale zaraz budują nowe.©

Wystawa DOMOWROTY. WŁODZIMIERZ PUCHALSKI prezentowana jest w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie do 6 listopada (po polsku, ukraińsku i angielsku).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2022