Powieści długiego zdania

Apokalipsa jest już u progu, ale trudno dociec, skąd i dlaczego przyjdzie. Jej zapowiedzią jest nie tylko trupa cyrkowa wystawiająca truchło największego wieloryba świata, ale również bezśnieżna zima i panujący w miasteczku letarg.

28.09.2020

Czyta się kilka minut

Thomas Bernhard. Wiedeń, 1970 r. / IMAGNO
Thomas Bernhard. Wiedeń, 1970 r. / IMAGNO

James Wood, profesor krytyki literackiej na Uniwersytecie Harvarda, w jednym z esejów rozróżnia dwa kierunki w literaturze postawangardowej: literaturę nadmiaru i literaturę redukcji. Z jednej strony mamy neobarokowe w swych ambicjach i rozmiarach powieści encyklopedyczne, akumulujące naszą wiedzę na temat świata – albo przynajmniej jakiegoś jego wycinka – z drugiej zaś literaturę minimalizmu, małomówności i aforystycznego skrótu. Miejsce osobne zajmuje kategoria, którą nazwać można powieściami długiego zdania. Wszystko to, co najważniejsze, rozgrywa się w nich w samej materii języka, w niekończących się, pozbawionych pauz, meandrycznych zdaniach wyrzucanych z siebie przez narratorów i bohaterów.

Z niezliczonych odmian czasu literackiego w powieściach tego typu pojawia się przede wszystkim jedna: powolność (hiszp. lento). Spowolnienie i zastyganie są tutaj podstawowymi aspektami światów przedstawionych. A co jeszcze ważniejsze – tasiemcowe zdania zmuszają do powolnego czytania. Tekstem fundatorskim projektu filologii opartej na spowolnieniu jest fragment przedmowy Nietzschego do tomu „Jutrzenka. Myśli o przesądach moralnych”:

„Przedewszystkiem mówmy powoli… Niniejsza przedmowa jawi się późno, ale nie za późno, bo i cóż w istocie rzeczy znaczy pięć lub szesć lat? Taka książka, takie zagadnienie nie zna pośpiechu; przytem ja i moja książka, oboje lubimy lento. Niedarmo byłem filologiem, może jestem nim jeszcze, a filolog jest nauczycielem powolnego czytania: w końcu przywykłem też pisać powoli. Obecnie nie tylko z przyzwyczajenia, lecz także z upodobania – złośliwego snadź upodobania? – kreśleń jeno to, co każdego człowieka, któremu »się spieszy«, doprowadza do rozpaczy. Filologia jest bowiem ową czcigodną sztuką, która od swego czciciela domaga się przedewszystkiem jednego, by stał na uboczu, by nie liczył się z czasem, by nawykł do cichości i powolności – sztuka to złotnicza i znawstwo Słowa, li delikatnej i przezornej oddane pracy, która niczego nie osięgnie, jeżeli nie sięga lento. Aliści właśnie dlatego jest potrzebniejsza dziś niż kiedykolwiek, właśnie dlatego czaruje i najsilniej pociąga nas ku sobie w tem stuleciu »pracy«, chcę rzec: pośpiechu, nieprzyzwoitego i uznojonego pośpiechu (…)” (przeł. Stanisław Wyrzykowski).


Karol Franczak: Ilekroć na europejską rzeczywistość pada ponury cień, do polskich księgarń i teatrów wraca Thomas Bernhard. Przypadek? Nie sądzę.


 

Nietzsche – zgodnie z powszechnymi intuicjami – identyfikuje nowoczesność z szybkością, dynamizmem i pośpiechem. To w nich przejawia się nowoczesna dekadencja, której filozof był niestrudzonym diagnostykiem; powolność, zwłaszcza powolne czytanie, staje się częścią terapii, która ma doprowadzić do wielkiego ozdrowienia kultury Zachodu.

Spływające linijki

Tworzący pod koniec XX w. i na początku XXI w. pisarze długiego zdania – László Krasznahorkai, Javier Marias, W.G. Sebald, Thomas Bernhard – wyciągają, każdy na swój sposób, lekcję z pism z niemieckiego filozofa: mówią powoli i wymagają powolnej lektury. Oto pierwsze zdanie „Melancholii sprzeciwu”, pozbawionej akapitów, czterystustronicowej powieści Krasznahorkaia, bodaj najwybitniejszego w tej chwili prozaika Europy Wschodniej (to jemu poświęcony jest wspomniany esej Wooda):

„Kiedy mimo zawiłych wyjaśnień kolejarza drepczącego bezradnie wzdłuż torów i coraz bardziej stanowczych obietnic nerwowo wbiegającego raz po raz na peron naczelnika stacji osobowy kursujący pomiędzy zastygłymi na mrozie osiedlami południowej Niziny, ciągnącymi się od Cisy aż do podnóża Karpat, ciągle nie nadjeżdżał („No proszę, znów się gdzieś zawieruszył...” ze złością machnął ręką osowiały kolejarz), awaryjny skład, złożony z rozklekotanego, używanego jedynie w tak zwanych »szczególnych przypadkach« wagonu z drewnianymi ławkami i starego, sfatygowanego wagonu o numerze 424, wreszcie ruszył z niemal dziewięćdziesięciominutowym opóźnieniem w stosunku do nieobowiązującego zresztą, a i tak niezbyt dokładnego rozkładu jazdy, by miejscowi przyjmujący do wiadomości najpierw niepewnie, potem z obojętną rezygnacją, że oczekiwany z zachodniego kierunku osobowy nie przybędzie do stacji, jakoś jednak dotarli do celu, odległego o pięćdziesiąt kilometrów stąd, na drodze, do której prowadziła boczna linia” (przeł. Elżbieta Sobolewska).


Piotr Sikora: Doświadczenie upływu czasu jest jednym z najgłębszych przeżyć egzystencjalnych. Dlatego odgrywa ono ważną rolę w myśleniu religijnym.


 

Kolubryny zdań wielokrotnie złożonych budowane przez pisarza (jego angielski tłumacz George Szirtes nazywa ten proces „powolnym wylewem lawy słów”) opisują świat w całkowitym rozpadzie – na wpół senną, dystopijną rzeczywistość, w której obsługa konduktorska pociągów nie pamięta już, co to rozkład jazdy, telefony przestają działać, na chodnikach zalegają stosy śmieci, nie ma węgla do ogrzewania, a po ulicach wałęsają się bojówki niedomytych, młodych mężczyzn. Ten krajobraz, te niekończące się równiny, błoto i powiatowa beznadzieja są w dużej mierze autentycznym pejzażem dogorywającego socjalizmu realnego (powieść ukazała się w 1989 r.), węgierski autor jest jednak też wizjonerskim apokaliptykiem, łączącym kosmologię z muzykologią.

Wśród ludzkiego panoptikum zaludniającego świat „Melancholii…” – pobudzonych seksualnie, a wyglądających „jak worek z kartoflami” starszych kobiet i zapijaczonych, pachnących tanią wodą kolońską, zdeformowanych cieleśnie mężczyzn – wyróżniają się dwie postaci. Pierwsza to emerytowany nauczyciel muzyki György Eszter, za sprawą znajomego stroiciela fortepianów dochodzący do wglądu, że skala diatoniczna jest jedynie podtrzymywaną przez tradycję ułudą, a harmonia kapryśnym wyjątkiem w porządku świata, a nie jego zasadą. Drugi to listonosz János Valuska, małomiasteczkowy jurodiwyj, święty szaleniec, w podłym szynku wieczorem, „przed ostatnim szprycerem”, w towarzystwie odzianych w kożuchy, „opitych winem woźniców, ładowaczy, malarzy i piekarzy”, z pomocą zataczających się w pijanym zwidzie, usiłujących zapanować nad opadającymi powiekami „otępiałych chłopów” wprawiający w ruch groteskowy i wzniosły zarazem spektakl o tym, „jak to jest z tą Ziemią i Księżycem” – inscenizujący żywe obrazy o całkowitym zaćmieniu Słońca. Wszyscy skazani są na to, by spoglądać w „bezkresne niebiosa”, wypełnione wyłącznie milczącą i obojętną wobec naszych trosk i lęków materią wszechświata; zamiast muzyki sfer: głuche milczenie albo kakofonia. Możemy się domyślać, iż jest to proza dni ostatnich, że apokalipsa jest już u progu, ale trudno dociec, skąd i dlaczego przyjdzie; jej zapowiedzią jest nie tylko dziwaczna trupa cyrkowa, wystawiająca truchło największego wieloryba świata (do zobaczenia za 50 forintów), ale również nagła, bezśnieżna zima i panujący w miasteczku powszechny letarg, spowolnienie, zamieranie.

Pod kopułą czaszki

Ekscesy długiego zdania odczytywać można jako alternatywę dla powszechnego przyspieszenia, programowej niecierpliwości, kompulsywnego klikania myszką, przerzucania kanałów telewizyjnych, neurotycznej krzątaniny, błyskawicznej lektury pasków z newsami, deadline’ów, nieustannego rozgorączkowania środków masowego przekazu. Zawierają też wyrazisty estetyczny statement: z jednej strony mamy zatem notoryczną treściozę prozy współczesnej, pisanie bez jakiejkolwiek świadomości, że sztuka powieściowa to przede wszystkim forma i tkanka języka, oportunistyczne narracje pękające w szwach od ciekawych i mniej ciekawych anegdotek, podkupywanie czytelnika dowcipną historią i celną aluzją do aktualnych wydarzeń, z drugiej zaś strony gravitas długiego zdania; z jednej strony tingel-tangel promocji, spotkań autorskich i nagród literackich, raban literackiej giełdy, z drugiej zaś ignorujące czytelnicze oczekiwania i zachcianki otchłanie zdań wielokrotnie złożonych, parataksy i hipotaksy, łańcuchy wtrąceń i niekończące się tryby przypuszczające, gąszcz przecinków, średników i myślników. Długie zdania są bezkompromisowe, zmuszają do zahamowania, namysłu i skupienia, rozpoczynania ciągle na nowo, do trudu wielokrotnej repetycji.

Wydana w 1975 r. „Korekta” Thomasa Bernharda zaczyna się następująco:

„Po lekkim na początku, ale wskutek zwlekania i przez niedbalstwo nagle ciężkim zapaleniu płuc, które zaatakowało cały organizm i zatrzymało mnie na co najmniej trzy miesiące w położonym niedaleko mojej rodzinnej miejscowości szpitalu w Wels, słynnym w dziedzinie leczenia tak zwanych chorób wewnętrznych, wypuszczony nie, jak radzili lekarze, pod koniec października, tylko, czego sam się domagałem, już z początkiem października, i to na tak zwaną własną odpowiedzialność, przyjąwszy zaproszenie od tak zwanego preparatora zwierząt Höllera z doliny Aurach, nie zatrzymując się po drodze w Stocket u moich rodziców, pojechałem prosto do doliny Aurach, do domu Höllera, udając się od razu na tak zwaną Höllerowską mansardę, gdzie miałem posegregować, po samobójstwie mojego przyjaciela Roithamera, również zaprzyjaźnionego z preparatorem zwierząt Höllerem, i w miarę możności także uporządkować, zostawioną mi, mocą tak zwanej ostatniej woli, spuściznę, na którą składały się sporządzone na tysiącach kartek zapiski Roithamera, a oprócz tego obszerny manuskrypt zatytułowany »O Altensam i wszystkim, co ma związek z Altensam, ze szczególnym uwzględnieniem Stożka«” (przeł. Marek Kędzierski).


Magdalena Łanuszka: Pory roku, etapy ludzkiego życia, lęk przed śmiercią, ulotność, przemijanie. Motyw czasu w sztuce powraca często i na wiele sposobów.


 

Nie jest to bynajmniej przykład ekstremalny… Zdanie początkowe z „Korekty” nie tylko swą strukturą składniową, ale i problematyką wprowadza nas w samo sedno Bernhardowskiej powolności. W jego świecie powieściowym niewiele się dzieje, jeśli chodzi o zewnętrzne wydarzenia; jest to rzeczywistość uboga w akcesoria i przedmioty, w ich zastępstwie pojawiają się maniakalne tyrady o tym, co kłębi się „pod kopułą czaszki” (jak brzmi wyrażenie samego pisarza) bohaterów i narratorów. Bez ustanku perorując o upadku cywilizacji, powszechnym ogłupieniu gatunku ludzkiego w ogólności, a Austriaków w szczególności, skarżąc się na powszechne zdziczenie obyczajów uciekają oni w miejsca spowolnienia, samotności i medytacji; tylko tutaj możliwa jest wysiadka z rozpędzonego ekspresu nowoczesności, tylko tutaj można oddawać się nicnierobieniu. Inercja życia praktycznego pozwala – podług nietzscheańskiej recepty – „stać na uboczu i nie liczyć się z czasem” oraz sprzyja ruchowi myśli. W „Dawnych mistrzach” przestrzenią taką jest sala muzealna w Kunsthistorisches Museum, gdzie Reger wysiaduje godzinami przed obrazem Tintoretta „Siwobrody mężczyzna”, w „Korekcie” zagadkowa budowla w kształcie stożka, opus magnum Roithamera, w „Bratanku Wittgensteina” izolatka w pawilonie Ludwig szpitala dla nerwowo i psychicznie chorych, w „Amras” wieża, w której bracia K. i Walter zamknięci zostaną po zbiorowym samobójstwie rodziny.

Przykrywka dla upadków

Studiowanie to naczelne zajęcie przebywających w tych miejscach odosobnienia bohaterów, u Bernharda nie ma jednak miejsca na częściowe chociaż spełnienie przez sztukę czy naukę. Tytaniczne pomnażanie wiedzy prowadzi nie do estetycznego czy intelektualnego przełomu, a jedynie do obłędu lub samobójstwa. Pisanie studiów i monografii to projekt dożywotni i z góry skazany na niepowodzenie. Długoletnie, wnikliwe i szczegółowe badania nie prowadzą do jakichkolwiek konkluzji, ich materialnym rezultatem są w najlepszym przypadku stosy zapisanych drobnym maczkiem, nieuporządkowanych manuskryptów, wstępne szkice i prolegomena starannie układane w tysiącach skoroszytów. Niebywała skrupulatność w wynajdowaniu źródeł, spisywaniu wyimków i zestawianiu cytatów jest w ostatecznym rozrachunku niczym innym jak akrybią wariata. Konrad, protagonista powieści „Kalkwerk”, ukończył w zasadzie swoje, obejmujące dziewięć obszernych rozdziałów, monumentalne studium na temat różnych aspektów słuchu, „ale te wszystkie rozdziały ma jedynie w głowie, dziesięciolecia w głowie, od dawna ma gotowe w swojej głowie wszystkie rozdziały studium, a to niesamowity wysiłek umysłu, nosić takie kompletne studium całe dziesięciolecia w głowie, być zmuszonym do nieustannego noszenia w głowie przy ciągłym, wciąż nasilającym się, poczuciu strachu, że studium w jednej chwili może się rozsypać i obrócić w niwecz, gdyż bez przerwy zaprzepaszcza się sprzyjającą jego zapisaniu chwilę” (przeł. Ernest Dyczek i Marek Feliks Nowak).

Bernhardowscy obłąkani są jedynymi, którzy pozwolić mogą sobie na luksus powolności. Napięcie pomiędzy surową racjonalnością a ewidentnym szaleństwem postaci jest przy tym źródłem histerycznego nieraz komizmu powieści austriackiego pisarza.


Czytaj teksty dodatku Copernicus Festiwal 2020: Czas


 

Skandalista Bernhard – w czasie spacerów po Wiedniu emerytki spontanicznie okładały go parasolkami; alpejscy chłopi rozładowywali przed Burgtheater, w którym Claus Peymann wystawiał jego sztuki, fury z gnojem – przyćmiewa czasami egzystencjalistę Bernharda. Hiperboliczny kaznodzieja naszego bycia-ku-śmierci i zamknięcia w kręgu bólu i cierpienia (schopenhauerowskie inspiracje są tutaj oczywiste, ojciec ekscentrycznego księcia w „Zaburzeniu” wyznaje: „Schopenhauer był dla mnie zawsze najlepszym pokarmem” [przeł. Sława Lisiecka], po czym wyrywa i zjada „decydujące strony” ze „Świata jako woli i wyobrażenia”) prowadzi niekończące się diatryby o szaleństwie świata i absurdzie egzystencji ludzkiej. W wywiadzie dla tygodnika „Die Zeit” ujmował to tak: „jest błędem, kiedy ludzie myślą, że wydają na świat dzieci. To frazes. Wydają na świat dorosłych, nie dzieci. Rodzą jakiegoś spoconego, paskudnego oberżystę z brzuchem albo masowego mordercę, nie żadne dzieci. Ludzie powiadają sobie, że urodziło im się słodkie maleństwo, a w rzeczywistości urodził się osiemdziesięcioletni facet, któremu cieknie z każdego otworu, który cuchnie, jest ślepy, utyka i z powodu artretyzmu nie może się poruszać, oto co sprowadzili na świat. Ale ludzie tego nie widzą, bo natura musi się dalej rozwijać, a kupa gówna coraz bardziej rosnąć” (przeł. Małgorzata Łukasiewicz).

W tym schorzałym świecie, w którym wszystko ciąży ku dołowi, ku śmierci i rozkładowi, w którym pogrążeni w absolutnej samotności i rozpaczy bohaterowie nieuchronnie osuwają się w obłęd powolność, lento jest być może nie rozwiązaniem, ale przynajmniej paliatywem. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2020

Artykuł pochodzi z dodatku „Copernicus Festiwal 2020: Czas