Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Fiasko. Strata czasu, pieniędzy i ludzkich istnień - wojny z narkotykami nie da się wygrać przy zastosowaniu dotychczasowych metod. Potrzebna jest zmiana taktyki - zamiast kryminalizacji i stygmatyzacji, pomoc i prewencja. To najważniejsze wnioski raportu opublikowanego na początku czerwca przez Światową Komisję ds. Polityki Narkotykowej. Prywatna organizacja, zrzeszająca mężów stanu i ludzi kultury z całego świata, bije na alarm i wzywa do podjęcia odważnych działań. Przekonuje, że osoby uzależnione należy traktować jak pacjentów, a nie przestępców. Postuluje także, by "eksperymentować" z legalizacją narkotyków.
Podobne diagnozy i zalecenia pojawiają się w raportach najrozmaitszych organizacji zajmujących się walką z narkomanią od kilkudziesięciu lat. Wrażenie robi jednak lista sygnatariuszy - pod przedstawionym 2 czerwca w Nowym Jorku raportem podpisali się b. sekretarz generalny ONZ Kofi Annan, premier Norwegii, byli prezydenci Brazylii, Meksyku, i Kolumbii, były amerykański sekretarz stanu George Schultz i były szef rezerwy federalnej Paul Volcker, komisarz UE Javier Solana, przedsiębiorca Richard Branson, muzyk Sting, peruwiański laureat literackiego Nobla Mario Vargas Llosa i meksykański pisarz Carlos Fuentes.
Prezentując raport, były prezydent Brazylii i szef Komisji, Fernando Henrique Cardoso, mówił o doświadczeniach swego kraju i regionu. W wielu krajach Ameryki Łacińskiej narkotykowe gangi i kartele paraliżują życie lokalnych wspólnot. Do walki z nimi angażowana jest nie tylko policja, ale także wojsko, a ostatnio również amerykańskie samoloty bezzałogowe - podobne do tych, które USA wykorzystują do likwidowania najgroźniejszych terrorystów w Pakistanie, Jemenie i Afganistanie.
Autorzy raportu, którzy porównują te działania do wyścigu zbrojeń, niepokoją się eskalacją przemocy i jej "skutkami ubocznymi". Dramatycznym przykładem może być sytuacja w stanowiącym dziś epicentrum narkotykowej wojny Ciudad Juárez na granicy meksykańsko-amerykańskiej. W 2009 r., wkrótce potem, gdy prezydent Felipe Calderón wysłał tam 7 tys. żołnierzy i 2 tys. policjantów, w zamieszkałym przez niespełna 1,5 mln osób mieście zginęło co najmniej 2 635 osób (to najwyższy współczynnik morderstw na świecie: 1,3 zabitych na tysiąc mieszkańców).
Autorzy raportu nie mają wątpliwości, że jedną z przyczyn jest popyt na narkotyki w Stanach Zjednoczonych. Ale ważna jest też pewna filozofia czy metodologia antynarkotykowej wojny. Ona także narodziła się w USA.
Publikacja raportu zbiegła się z 40. rocznicą uruchomienia w USA słynnej Wojny z Narkotykami (War on Drugs). W pewnym sensie był to spadek, pozostawiony przez lata 60. i beztroskie dzieci kwiaty, dla których narkotyki były symbolem młodzieńczej rewolty i politycznego fermentu. Kiedy 13 czerwca 1971 r. prezydent Richard Nixon ogłaszał wprowadzenie polityki "zero tolerancji", chodziło o coś więcej niż tylko marihuanę czy LSD - rozpoczynał swego rodzaju ideologiczno-obyczajową krucjatę.
Krucjata ta osiągnęła apogeum w latach 80., a jedną z najbardziej zasłużonych jej wojowniczek była pierwsza dama, Nancy Reagan, autorka chwytliwego hasła "Po prostu powiedz nie" (Just Say No). W ramach prostego mówienia "nie" zlikwidowano wiele programów pomocy narkomanom. Sławę zyskał m.in. szef policji w Los Angeles Daryl Gates, który przekonywał, że osoby choć raz przyłapane na zażywaniu narkotyków, należy "usuwać z ulic i rozstrzeliwać". Działaniom tym towarzyszyła sprawnie prowadzona akcja propagandowa. Media nieustannie informowały o popełnianych przez zdegenerowanych narkomanów przestępstwach i zagrożeniach, na jakie narażone są amerykańskie dzieci z "dobrych domów". Na początku lat 80. odsetek Amerykanów, którzy narkotykowe zagrożenie wymieniali jako jedną z głównych obaw, wynosił 2-6 proc. Pod koniec dekady, we wrześniu 1989 r., problem ten był już najważniejszym zmartwieniem 64 proc. badanych. Dramatyczna zmiana nastawienia opinii publicznej umożliwiła wprowadzenie przez Kongres drakońskich przepisów i kar.
Stany Zjednoczone posiadają dziś największy na świecie współczynnik inkarceracji - za kratkami przebywa ponad 2,3 miliona osób. Od początku lat 80. liczba więźniów wzrosła prawie pięciokrotnie (od 1972 r. - siedmiokrotnie). Blisko jedna czwarta z nich - ponad pół miliona skazanych - to osoby, które popełniły drobne przestępstwa narkotykowe. Utrzymanie jednego więźnia kosztuje amerykańskich podatników od 20 do 50 tys. dolarów rocznie.
"Na ironię zakrawa fakt, że zalegalizowanie narkotyków byłoby znacznie tańsze" - przekonywał podczas konferencji prasowej Richard Branson. Światowa Komisja szacuje, że w samej tylko Kalifornii dochody z podatków, jakimi można by obłożyć legalnie rozprowadzone narkotyki, wyniosłyby około 1,4 mld dolarów rocznie.
Autorzy czynią aluzję do "grup interesów", które chcą utrzymać status quo. W USA finansowane przez podatników więzienia w znakomitej większości prowadzone są przez firmy prywatne. Sceptycy zauważają, że nie przez przypadek w latach 80. antynarkotykowa krucjata Reagana zbiegła się w czasie z modą na prywatyzowanie wszystkiego, co się rusza.
Począwszy od przedsiębiorstw, które więzienia budują i wyposażają, poprzez te, które dostarczają usługi telefoniczne, żywność, ubrania, a skończywszy na strażnikach czy lekarzach - firmy obsługujące więzienny sektor stanowią dziś poważny fragment amerykańskiej gospodarki. Ich właściciele i akcjonariusze zainteresowani są przede wszystkim tym, czym interesuje się właściciel każdej innej firmy - by nie zabrakło im klientów. Jest tajemnicą poliszynela, że wiele z nich aktywnie angażuje się w lobbing na rzecz utrzymywania drakońskich kar i przepisów raczej niż programów leczenia. Zależy im przede wszystkim na tym, by więzienia były pełne.
Eksperci z Drug Policy Alliance - jednej z największych w Stanach organizacji zajmujących się kwestią narkomanii i postulujących zmianę dotychczasowych praktyk - zwracają uwagę na liczne powiązania między narkobiznesem a światem polityki. W okresie zimnej wojny, we współpracę z gangami w Ameryce Łacińskiej często angażowała się CIA. Nie inaczej było w przypadku rosyjskiego wywiadu i upraw opium w Afganistanie.