Między horrorem i telenowelą

Na ulicach nikt nie fetuje wyniku wyborów prezydenckich, za to przelewają się przez nie tysiące oburzonych sposobem, w jaki go uzyskano. Meksyk pogrąża się w kryzysie politycznym i gospodarczym.

30.07.2012

Czyta się kilka minut

Studenci protestują przeciw nowemu prezydentowi, Miasto Meksyk, 3 lipca 2012 r. / Fot. East News
Studenci protestują przeciw nowemu prezydentowi, Miasto Meksyk, 3 lipca 2012 r. / Fot. East News

Zaczęło się miesiąc temu i nadal nie chce się skończyć. Choć na początku, w wyborczy wieczór 1 lipca, niektórzy wręcz pragnęli, aby było już po wszystkim.

Jeszcze zanim spłynęły pełne dane, szef Federalnego Instytutu Wyborczego ogłosił triumf kandydata Enrique Peña Nieto z Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej (PRI), która w latach 1929–2000 trzymała Meksyk w autorytarnym uścisku: Nieto miał uzyskać 38 procent głosów. Sukces Nieto zaakceptowali natychmiast obecny prezydent Felipe Calderón z rządzącej od 12 lat prawicowej Partii Akcji Narodowej (PAN) i Josefina Vázquez Mota, kandydatka PAN (która znalazła się na trzecim miejscu z 25 proc.; Calderón sam nie startował).

Jedynym, który miał ochotę na dalszą grę, okazał się Andrés Manuel López Obrador (zwany AMLO), kandydat centrolewicowej koalicji, na czele której stoi Partia Rewolucji Demokratycznej (PRD); AMLO miał dostać 31 procent. Juan Villoro, prozaik i znawca futbolu, komentował: „Wyglądało to tak, jakby mecz zamiast 90, trwał 85 minut”.

– W życiu nie widziałam, aby ktoś tak szybko i chętnie przyznał się do porażki – mówiła „Tygodnikowi” Elena Poniatowska, pisarka wywodząca się z rodziny ostatniego króla Polski.

Calderón z uśmiechem pozbywa się władzy i kraju w ruinach: szaleje bezrobocie i szara strefa, bieda objęła 42 proc. ludności, a rozpętana przez niego w 2006 r. „wojna z narkotykami” przyniosła 70 tys. śmiertelnych ofiar.

Ale potem, gdy zaczęły wypływać nieprawidłowości (przekupywanie wyborców, kradzież urn i kart), obraz wyborów zaczął się psuć. Wprawdzie gdy przeliczono ponad połowę głosów, okazało się, że ogłoszone na początku wyniki odpowiadają stanowi faktycznemu. Jednak problemem nie są procenty, lecz kupowanie głosów: aż jedna trzecia z nich miała zostać pozyskana w ten sposób. A ogromna większość padła na kandydata PRI.

GARŚĆ DOLARÓW ZA GŁOS

Nie, to nie było fałszerstwo, jakie PRI opanowała do perfekcji, gdy w czasie jej ponad 70-letnich rządów zdarzało się, że głosowało na nią ponad 100 proc. obywateli. Dziś to chłodny biznes i wielka operacja finansowo-logistyczna, łącząca stary klientelizm z XXI wiekiem. – U nas w Oxchuc (miasteczko o pół godziny od San Cristóbal) za głos na PRI dawano 200 pesos (ok. 15 dolarów). Ludzie brali, bo są nauczeni. Zawsze tak robili – mówiła mi Marcelina Pérez.

Jak to działało? Prosto: robiło się komórką zdjęcie głosu i szło do „naganiacza” z PRI, który wręczał kartę telefoniczną lub bon do supermarketu, z saldem od 20 do 70 dolarów. Tylko w stanie Meksyk rozdano 1,8 mln takich kart i bonów. Tysiące „naganiaczy” opłacono kartami bankowymi (po ok. 800 dolarów na głowę). Ponadto na wiecach rozdawano materiały budowlane, sprzęt AGD, bony na benzynę, nawet torby z jedzeniem. Obrador twierdzi, że Peña kupił tak 5 mln głosów (różnica między nimi to 3 mln), „fałszując” wynik.

W Meksyku rozdawanie takich „prezentów” nie jest przestępstwem (sic!). Ale przekroczenie kosztów kampanii już tak: według lewicy PRI wydała 297 mln dolarów, gdy limit to 25 mln. W tym co najmniej 77 mln to pieniądze z nielegalnych źródeł (np. z budżetów stanowych: w 20 z 32 stanów rządzi PRI) bądź z prania brudnych pieniędzy, w tym może i z narkotyków (stać ma za tym pewien bank i fikcyjne firmy). Lewica zarzuciła też PRI sojusz z mediami i kupowanie sondaży. Władzom zaś – ignorowanie ostrzeżeń o przekraczaniu kosztów i podejrzanym finansowaniu przez Peñę.

Na podstawie dokumentów, schematu operacji, zeznań wyborców (dla PRI to „montaż”), Obrador złożył do Trybunału Wyborczego wniosek o anulowanie wyniku głosowania, powołując się na konstytucję, gwarantującą wybory „wolne, autentyczne i bezstronne”. – Są ku temu przesłanki i narzędzia prawne, które stosowano w wyborach stanowych i regionalnych – mówi mi John M. Ackerman z Instytutu Badań Prawnych UNAM.

Na zarzuty, że gdyby Obrador wygrał, nie krzyczałby: „fałszerstwo”, lewicowy intelektualista Armando Bartra mówi: „Tu jak w piłce działa przywilej korzyści: nawet jak cię ciągną za koszulkę, ale strzelisz bramkę, jest gol. Ale gdy strzelisz gola, faulując, jest anulowany”.

SYMULOWANA DEMOKRACJA

Takie wybory w Meksyku to nie nowość: „organizował” je już choćby dyktator Porfirio Díaz i także PRI, wyłoniona z meksykańskiej rewolucji, zapewniając ciągłość „dyktaturze doskonałej” (jak to ujął Mario Vargas Llosa). Do demokracji – tej prawdziwej – przez dekady odwoływała się tylko PAN i lewica.

Hegemonię PRI przełamał dopiero w 2000 r. Vicente Fox z PAN. Ale jako prezydent roztrwonił demokratyczny kapitał. Zamiast budować instytucje i promować demokratyczną kulturę, napychał sobie kieszenie. Nie tylko nie rozliczył PRI, ale z nią współrządził i przejął część jej praktyk. Teraz sam wezwał do głosowania na Peñę, porzucając kandydatkę PAN (osieroconą też przez Calderóna).

Fox zdyskwalifikował się też w 2006 r., interweniując na rzecz obecnego prezydenta Calderóna, który rzekomo o włos (0,56 proc.!) pokonał wtedy Obradora. Prawdopodobnie było to fałszerstwo: prawdziwy rezultat odbiegał od ogłoszonego, a przeliczenie głosów dałoby wygraną Obradorowi.

Sposób sprawowania władzy w Meksyku to symulująca demokrację wymiana PRI–PAN, niepisany pakt wykluczający lewicę. Jego korzenie to rok 1988, gdy PRI sfałszowała wybory, wygrane przez Cuauhtémoca Cárdenasa (ex-PRI, potem założył PRD). PAN podżyrowała fałszerstwo, dając legitymację „zwycięzcy”: Carlosowi Salinasowi de Gortari.

Tylko tak zrozumieć można gładką wygraną Foxa w 2000 r. i obecny powrót PRI, w scenerii „łagodnego złożenia broni” przez PAN.

PEÑA Z RODU TROGLODYTÓW

45-letni Peña, stylizowany na bohatera telenoweli, może i przypomina „ładnego chłopca”, ale na pewno nie jest „mniejszym złem”, jak opisywał go „The Economist”. Jest groźniejszy niż wygląda. Stoją za nim korupcja i ciemne interesy. Jego protektorzy toną w skandalach, a „ojciec chrzestny”, eksprezydent Salinas de Gortari (1988–1994), to jeden z najbardziej znienawidzonych polityków. Peña wywodzi się z najbardziej ponurej części klasy politycznej: gubernatorów, w większości troglodytów powiązanych z kartelami narkotykowymi i z krwią na rękach. To im zawdzięcza „triumf” i będzie chciał się im odwdzięczyć, np. bezkarnością.

W trakcie swych rządów w stanie Meksyk (lata 2005–2010), tej 15-milionowej miejskiej dżungli otaczającej 20-milionową stolicę, Peña zasłynął niedokończonymi inwestycjami, realizowanymi po to, by drenować budżet, i gwałtownym wzrostem przestępczości: w czasie jego kadencji zamordowano tu aż 922 kobiety (dwa razy więcej niż w Ciudad Juárez!). Zasłynął też wysłaniem sił porządkowych przeciw broniącym ziemi w Atenco, gdzie policja zastrzeliła dwóch nastolatków i zgwałciła 20 kobiet (i kilku mężczyzn).

Peña, żonaty z telenowelową gwiazdką Angélicą Riverą, ze związków z telewizjami Televisa i TvAzteca uczynił polityczny model. Brytyjski „Guardian” opublikował dokumenty potwierdzające, że od lat smarował publicznymi środkami machinę, która budowała jego wizerunek. Wypłacił im co najmniej 250 mln dolarów. Elena Poniatowska: – Peña to twór medialny podlany pieniędzmi. Wąskie horyzonty, nic nie czyta. Nigdy nie słyszałam z jego ust godnej zapamiętania frazy. Calderón to był horror, a teraz będzie telenowela.

W grudniu 2011 r. na targach książki w Guadalajarze spytano Peñę o trzy najważniejsze tytuły. Wciśnięty w fotel, dukał: „No, czytałem wiele powieści, które bardzo mi się podobały. Trudno mi jednak spamiętać tytuły. Biblia to jeden (...) też coś związanego z moim politycznym powołaniem (...) »Fotel orła« Krauzego. I coś innego jego, nie pamiętam...”.

Jakież zaskakujące pytanie na targach, na które zresztą udał się... promując swą książkę. Poza tym autorem jedynego – prócz Biblii – wymienionego tomu był nie historyk Krauze, lecz pisarz Carlos Fuentes. Autor „Śmierci Artemio Cruza” komentował: „Ten pan ma prawo mnie nie czytać, ale nie ma prawa na bazie tej ignorancji być prezydentem Meksyku”.

MEKSYKAŃSKA WIOSNA

Najciekawszy moment kampanii: w połowie maja ze spotkania na Uniwersytecie Iberoamerykańskim Peña ucieka tylnym wyjściem, nie potrafiąc stawić czoła zarzutom o represje w Atenco i związki z de Gortarim. Rodzi się ruch „#Ja jestem 132” (#YoSoy132).

Nazwa wzięła się stąd, że PRI twierdziło, iż awantura ze studentami była dziełem „zewnętrznych podżegaczy”, i że było ich „tylko 131”. W odpowiedzi 131 studentów zrobiło film, pokazując swoje legitymacje. Każdy następny uczestnik jest tym 132.

Dołączyły inne uczelnie i szkoły. Młodzi, dotąd nieobecni, wtargnęli do polityki rozpalając „meksykańską wiosnę”. Żądali demokratyzacji mediów, sprzeciwiali się duopolowi trzymającemu 95 proc. rynku telewizji i narzuceniu „telekandydata”. Nie poparli nikogo (część przyznawała, że blisko im do Obradora), deklarowali się jako apartyjni i bez liderów. Ich wehikułem stały się marsze, sieci społeczne i nowe media, a punktem odniesienia – ruch studencki z 1968 r.

Dla Poniatowskiej, autorki „Nocy Tlatelolco” (kroniki tragicznego epizodu meksykańskiego ’68: masakry na placu Trzech Kultur), powstanie ruchu „#YoSoy132” to najlepsze, co wydarzyło się wokół wyborów.

Gdy chroniąc Peñę przed kompromitacją, TvAzteca zamiast debaty kandydatów wyemitowała futbol, młodzi zorganizowali własną – przez internet. Stawili się wszyscy prócz Peñi, który od początku ich ignorował, choć Meksyk ma dziś najmłodszą populację w historii.

A po ogłoszeniu wyników, zamiast radości zwycięzców (coś to mówi o tej „wygranej”), był gniew oszukanych. Studenci wyszli na ulice z hasłami „Meksyk zagłosował! Peña nie wygrał!”, „Chcemy szkół, nie telenoweli!”, pikietowali telewizje i zmieszali się z innymi „oburzonymi” systemem, w którym ten, kto ma więcej pieniędzy, dostaje więcej głosów.

W jeden weekend w stolicy manifestowało 70 tys. ludzi. Protesty trwają.

TROPIKALNY MESJASZ?

W 2006 r. Enrique Krauze nazwał Obradora „tropikalnym mesjaszem”. Była to część kampanii strachu, malującej lewicowego polityka jako „populistę”, „zagrożenie dla Meksyku” i „drugiego Cháveza”. Gdy przyklepano zwycięstwo Calderóna, Obrador sparaliżował protestami stolicę i ogłosił się „prawowitym prezydentem”. Mówiono, że nie umie przegrywać.

Uparty i głuchy na krytykę, nie jest bez wad. Przyznają to zwolennicy – choćby Poniatowska – dodając, że nie przysłania to zalet: to jeden z nielicznych polityków, który nie kupuje sympatii, ale wygrywa serca. Jak ktoś chce, niech to będzie populizm. Ale równie populistyczne były zarzuty, że gdyby wygrał, kraj czekałby jeszcze większy kryzys.

Dla Fuentesa – zmarłego nagle w maju – wszyscy kandydaci byli słabi. O lewicy mówił, że lepiej, gdyby kandydował Marcelo Ebrard (burmistrz Miasta Meksyk), ale że gdyby Obrador otoczył się odpowiednimi ludźmi... Ten to wyczuł i startował z „supergabinetem”: m.in. Ebrard miał być szefem MSW (stolica jako jedyna uniknęła narko-przemocy), a Poniatowska ministrem kultury. Dla niej strach jest gdzie indziej: – Powrót PRI i zwycięstwo Peñi pokazuje, jak bardzo bogaci i oligarchia boją się takiego kandydata jak Obrador – mówi.

Teraz przegrany Obrador zapowiedział, że będzie działał zgodnie z prawem. Ale sprzeciw wobec „shoppingu” wyborczego i tak wylał się poza obszar jego wpływów.

Kuriozalne są pouczenia, jakie słychać np. z hiszpańskiego „El País”, że AMLO jest dla meksykańskiej lewicy „balastem”, i że jeśli chce ona wygrać, winna go porzucić. To samo kiedyś mówiono o Luli, który zdobył prezydenturę Brazylii dopiero za trzecim razem.

POLITYCZNY TEATR CIENI

Meksyk potrzebował prezydenta z silną legitymacją.

Kilka lat temu Calderón ledwo objął urząd: w nocy wśliznął się do Kongresu, złożył przysięgę i uciekł tylnym wyjściem. Do dziś jedna trzecia Meksykanów ma go za „uzurpatora”. Aby rządzić, ubił z PRI jakiś interes. Teraz musi się zrewanżować i Peña mu o tym przypomniał.

Ale najpierw trochę się potargują: po ekspresowym uznaniu wyniku, a także wobec ogromu dowodów, Calderón przyznał jednak, że były „nierówności”, a kupno głosów jest „niedopuszczalne” i „musi zostać ukarane”. Politycy PAN dodawali, że triumf Peñi jest legalny, ale brak mu legitymacji (i złożyli nawet doniesienie o praniu pieniędzy). Polityczny teatrzyk cieni.

Ogłoszenie wyników nie kończy wyborów. To Trybunał Wyborczy ogłasza zwycięzcę po rozpatrzeniu skarg i do 6 września ma czas na zbadanie wniosku o ich anulowanie. Piłka jeszcze w grze, choć trudno przypuszczać, by wynik uległ zmianie (część sędziów związana jest z PRI). Peña obejmie władzę 1 grudnia i będzie powtórka z historii: silnie kwestionowany nowy prezydent zaczynający pośród protestów, już zapowiadanych.

Jednym z powodów, dla którego Calderón rozpętał wojnę z kartelami narkotykowymi i wyprowadził na ulice wojsko (kilka dni po objęciu urzędu!), była chęć zdobycia legitymacji. Owszem, problem „narco” jest realny. Ale Calderón rozpętał rzeź.

Strach pomyśleć, jaki horror rozpęta Peña, szukając legitymacji dla siebie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, korespondent "Tygodnika" z Meksyku. więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2012