Potworność i piękno

Powstanie to ich osobna opowieść, osobne życie. To pozostałe dzieli się zwykle na "przed Powstaniem" i "po Powstaniu". Ono zmieniło dziewczęta w kobiety, naznaczyło na zawsze. W najnowszym TP dodatek pt. Kobiety w Powstaniu Warszawskim

29.11.2011

Czyta się kilka minut

Kobiety z Powstania / fot. dzięki uprzejmości Muzeum Powstania Warszawskiego /
Kobiety z Powstania / fot. dzięki uprzejmości Muzeum Powstania Warszawskiego /

To, co zdarzyło się wtedy, w sierpniu-wrześniu 1944 r., nadal pulsuje w nich jak przed laty: to, co było piękne i straszne, wielkie i upokarzające; pierwszy papieros i pierwsza śmierć.

Nie ma dokładnych danych co do liczby kobiet, które wzięły udział w Powstaniu Warszawskim. Sanitariuszek i pielęgniarek było zapewne ponad 5 tys. - taką liczbę podaje Bożena Urbanek w książce "Pielęgniarki i sanitariuszki w Powstaniu Warszawskim w 1944 r.". Było więc około 800 patroli sanitarnych, 200 punktów ratowniczo-sanitarnych, 122 szpitaliki i 25 szpitali. A poza tym: łączniczki, dziewczyny z kwatermistrzostwa, minerki (z kobiecych patroli saperskich)...

Załóżmy więc, że było ich około 7 tys. Choć zapewne więcej... Nie wiadomo, jak je liczyć, nie ma i nie będzie już żadnej dokładnej listy. Bo czy liczyć tylko te, które jeszcze przed Powstaniem zostały zaprzysiężone, jak żołnierki Armii Krajowej? Czy te, które miały legitymacje powstańcze? A co wtedy z ochotniczkami, które dołączały do oddziałów w czasie walk i nie zostały zaprzysiężone? Co z tymi, które cały czas były na tyłach: gotując, piorąc, szyjąc, organizując żywność, bo walczący chłopcy musieli przecież jeść? Co z prostytutkami z ulicy Kruczej, które postanowiły dołączyć do walczących i okazały się dziewczynami z piekła rodem, bo niczego się nie bały i wszędzie szły? Czy je też policzymy?

Kobiety w Powstaniu: sanitariuszki, łączniczki, peżetki (członkinie organizacji Pomoc Żołnierzowi), minerki, kucharki. Gdy trzeba było, zastępowały mężczyzn z bronią. Gdy trzeba było, przytulały rannych, żeby nie umierali samotnie. Robiły wszystko to, co mężczyźni - i nieskończenie więcej.

Bez nich walka nie mogłaby trwać tak długo. Bez nich chłopcy nie daliby rady.

Czy byłam odważna?

- Co to znaczy: kobiety w Powstaniu? Myśmy walczyły jak mężczyźni, przeżyłyśmy to samo co oni. Nie widzę powodu, żeby szukać w tym jakiegoś kobiecego spojrzenia - oburza się Anna Borkiewicz-Celińska, rocznik 1921, wtedy pseudonim "Hanka Skrzynkowa", żołnierka z batalionu AK "Zośka", a potem autorka monografii oddziału.

- Gdyby mi powiedzieli, że nie jestem żołnierzem, to bym się oburzyła. Ale znałam swoje miejsce w szeregu - mówi Anna Jakubowska, pseudonim "Paulinka", też z "Zośki", rocznik 1927 (zob. wywiad na str. IV).

- Czy ja byłam żołnierzem? - zastanawia się Wacława Jurczakowska "Wacka", rocznik 1925, z batalionu "Parasol". - Dużo było wtedy rzeczy do zrobienia, a ja robiłam to, co mogłam.

Stwierdzenie "to, co mogłam" brzmi niewinnie. Ale oznacza, w jej przypadku, bycie sanitariuszką na pierwszej linii walk; taką, która idzie do ataku razem z chłopakami, tyle że bez broni. Opatrywanie rannych pod ostrzałem, ściąganie z ulicy ciężkich mężczyzn, bycie gotowym ryzykować życie, bez wahania i na każde wezwanie.

"Wacka" pojawia się w pisanym na gorąco, podczas Powstania, pamiętniku Henryki Zarzyckiej-Dziakowskiej (rocznik 1927, ps. "Władka"). Notatka z 18 sierpnia, po tym, jak na Starym Mieście chłopcy poszli do ataku na niemieckie pozycje: "Tu nie ma żadnych rozpaczy, dziś giniemy, lub Niemców wypieramy z parku, tam het daleko. Uwaga! Gotowi! Hurra, niech żyje. Pędzimy - ja, Wacka, Lucyna - za nimi, pewnie zaraz po łokcie będziemy we krwi. Oho, już sieką, tra-ta-ta. Heniek dostał w pierś, biegnie jak wariat, mówi, że nie chce naszej łaski i sam się wyrywa do doktora. Spokojny dostał w piętę, to powierzchniowe, jeszcze kilku z naszych, jeden w płuco. Ja cała, Wacka w pośladek. Same kaleki - nikt nie zginął. Niemcy zostali, tam gdzie siedzieli. Wykurzymy ich jeszcze".

- Nigdy nie zostawiłyśmy rannego - mówi dziś Wacława Jurczakowska "Wacka". - Wołałyśmy: "Chłopcy, ktoś jeszcze został? To pobiegniemy!". A czy byłam odważna? Chyba byłam. Albo szybko biegałam - śmieje się.

Dwóch poległo w bruździe

Zofia Łazor "Zojda" (rocznik 1928) była łączniczką w "Parasolu". Ale formalne funkcje szybko się zacierały. "Jeżeli łączniczka przechodzi koło rannego, to musi przecież go opatrzyć, musi go przeciągnąć do punktu sanitarnego albo szpitala, na linii zupę ktoś musi zanieść. To była potworna służba - wiadro z gorącą zupą nieść w czasie strzelaniny - najgorsza chyba służba" - wspominała w wywiadzie dla "Archiwum Historii Mówionej" Muzeum Powstania Warszawskiego.

Teresa Sułowska-Bojarska (rocznik 1923, ps. "Dzidzia - Klamerka"), łączniczka na Mokotowie i Sadybie, została na początku Powstania przydzielona właśnie do takiej niewdzięcznej służby. Jej zadaniem było każdego dnia dostarczyć kartofle i wszystko inne, co tylko nadawało się do kuchni. Tak wspominała kopanie ziemniaków: "Wykradamy się na pole od strony Dworca Południowego. (...) Chłopaki chyba nigdy w życiu nie widzieli kopania. Biorę od któregoś motykę, pokazuję, fiiit... kulka prawie musnęła włosy. Padnij. Zaczęli iść na czworakach, niełatwo w takiej pozycji. Ale już mają nas na celowniku, szyją seriami, szczęściem przenosi. Kryć głowy, plackiem. Pracujemy, pot cieknie po czołach, ze strachu czy ze zmęczenia, dwóch poległo w bruździe, nic ich nie ruszy. Śpieszyć, śpieszyć, do cholery, Niemcy mogą wysłać patrol, wybiją nas, a trzeba dać żołnierzom śniadanie, tym przy barykadach" - czytamy w jej wspomnieniowej książce "Codzienność. Sierpień-wrzesień 1944".

Ale wśród wszystkich rodzajów służby wykonywanej przez kobiety - albo może raczej: kobiety, a także dziewczyny, często nastolatki - najtrudniejszym chyba miejscem były szpitale. Były jak najgorszy krąg piekieł: smród ropy i innych wydzielin z ran, zgnilizny, jęki i krzyki cierpiących i umierających, gorąco i duchota. I nieustający napływ nowych rannych i chorych, i żadnej możliwości ucieczki, zmiany na lepsze. I coraz częściej poczucie bezsilności, gdy razem z lekarzami i lekarkami ratowały, wbrew wszystkiemu. Czasem się udawało, czasem brakło czasu nawet na to, by towarzyszyć umierającemu w ostatniej chwili.

A potem, kiedy kolejne dzielnice Warszawy były zdobywane przez Niemców, to one - pielęgniarki i sanitariuszki - zostawały często z chorymi w szpitalach. Ze świadomością, że wszyscy - i ranni, i personel - mogą być po prostu wymordowani. Co zwykle miało miejsce.

Wycierałam ciągle krew

Teresa Komender, z domu Kujawska, nie pochodziła z Warszawy. Działała w konspiracji w Częstochowie i 1 sierpnia 1944 r. zastał ją w stolicy - przyjechała tu z meldunkiem.

A jak przyjechała, to musiała już zostać - w spódniczce i sandałkach.

Szukała dla siebie miejsca, przydziału. Znalazła szpital na Chmielnej, w którym pracowała już do końca Powstania.

Dziś wspomina, jak kiedyś przyniesiono do szpitala chłopaka, który był tak ciężko ranny, że nikt nie dawał mu szans. Lekarze pokiwali głowami, uznali, że operacja nic tu nie pomoże, i poszli. Chłopiec błagał o wodę, jak wszyscy ranni był spragniony. Gdyby miał być operowany, to nic nie mógłby dostać, ale tak... Skoro i tak umrze... Teresa, chcąc ulżyć mu w cierpieniu, wykombinowała puszkę słodkiego kompotu. Rozcieńczyła. Chłopak wypił.

Teresa poszła potem do innych rannych i na tym historia powinna się skończyć - gdyby nie to, że kompot chyba w jakiś cudowny sposób rannego wzmocnił na tyle, że lekarze postanowili operować...

Operacja się powiodła, chłopak przeżył, a gdy potem spotkał Teresę w obozie jenieckim, rzucił się jej prawie na szyję. - Ja nawet nie wiedziałam, jak on się nazywa. Pamiętałam tylko, że w szpitalu cały czas wołał "O Chrystusie!". A jak go zobaczyłam w tym obozie, to sama zawołałam: "O Chrystusie!" - wspomina Teresa.

To opowieść z dobrym zakończeniem. Ale takich nie było wiele.

Teresa wspomina, że to, co w szpitalu było dla niej najgorsze, to nieustannie krew na schodach. Rannych wnoszono na pierwsze piętro, tam była sala opatrunkowa. - Ja ciągle wycierałam na tych schodach krew, bo nie mogłam patrzeć, jak ludzie rozdeptują ją nogami. A ponieważ ich ciągle nosili, to ja ciągle wycierałam te schody - mówi.

Pewnego dnia do sali opatrunkowej przyniesiono rannego. Leżał już na stole, Teresa wycierała podłogę, lekarze jeszcze nie przyszli. Wtedy rozpoczął się niemiecki nalot. Wszyscy zniknęli w jednej chwili, w pokoju została tylko Teresa i ranny na stole.

- On był bezradny i ja bezradna, ale nie mogłam od niego odejść, nie mogłam się sama chować - wspomina Teresa. - Leciało szkło, fruwały narzędzia lekarskie z szafek, on straszliwie się bał. Dorwałam więc coś i go przykryłam, i sobą też go zakryłam. Bo pomyślałam, jak rąbnie coś, to we mnie. To był straszny moment, czekać, aż się nalot skończy.

Słabsze, ale wytrzymalsze

Mniej więcej od drugiej połowy sierpnia we wszystkich bodaj wspomnieniach pojawia się pewien element wspólny, nieustannie obecny: skrajne fizyczne wyczerpanie. A także ciągła potrzeba snu, silniejsza nawet niż lęk przed ostrzałem.

Anna Jakubowska "Paulinka" wspomina, że bez najmniejszego problemu zasypiała w piwnicy na górze węgla. - Wybierałam taki większy, w miarę płaski kawałek i to była moja poduszka - mówi.

- Byłam już tak strasznie zmęczona, miałam nocny dyżur na korytarzu na pierwszym piętrze i położyłam się na wózku do przewożenia chorych. Wszyscy spali, nic się nie działo i ja też zasnęłam - wspomina Teresa Komender. - I w pewnym momencie słyszę szum, że kogoś niosą i za moją głową postawili nosze. To było straszne, bo postawili nosze i wszyscy się ulotnili, a ja nie miałam siły, żeby się obudzić i wstać. Ten ranny jęczał, charczał i pamiętam, że ja tak przez sen myślałam: "Muszę wstać, muszę do niego iść", ale zasypiałam znowu. "Człowiek umiera, a ja śpię!" - tak myślałam, ale nie byłam w stanie wstać, tak byłam zmęczona. Gdy w końcu się ocknęłam, już go zabrali.

Ale, mimo wszystko, od kobiet wymagano - lub może raczej: to one od siebie wymagały więcej. W książce "Dziewczęta z Parasola" Danuta Kaczyńska pisze o tym okresie, o końcu sierpnia: "Na stanowiskach i na czujkach żołnierze nierzadko po prostu zasypiali. Dowodzący pododdziałami starali się częściej wymieniać chłopców, aby zapewnić im chociaż dwie-trzy godziny snu (...). Dziewczęta - zarówno łączniczki, jak i sanitariuszki - opatrywały rannych, roznosiły rozkazy, a także z bronią w ręku pełniły warty na pozycjach. Słabsze fizycznie, okazywały się - o dziwo - bardziej wytrzymałe na brak snu i jedzenia. Przypominam sobie taką wypowiedź »Władka«, gdy prosił mnie (nie rozkazywał), abym po parogodzinnej warcie czuwała jeszcze przez następną zmianę: - Chłopcy zasypiają na pozycjach. Chodzę, budzę; obudzony staje na baczność, melduje się, ale nie zdążę odejść kilku kroków, a on już śpi na stojąco. Wy jesteście jakoś wytrzymalsze. No, postój jeszcze na służbie, za dwie godziny przyślę ci zmianę...".

Czternaście męskich butów

Od kobiet można dowiedzieć się więcej o codzienności Powstania niż od mężczyzn, bo to one były za tę codzienność odpowiedzialne. Za ubrania, jedzenie, szycie, pranie.

"Łączniczka ma obowiązek dbać o potrzeby szefa. Łączniczka nie zadbała o obuwie porucznika. Udzielam nagany" - usłyszała od swojej przełożonej Teresa Sułowska-Bojarska. Co tak naprawdę było karą za to, że biegając z meldunkami nie zdążyła na uroczysty apel.

"W rezultacie otrzymuję rozkaz wyczyszczenia butów wszystkich czternastu panów stojących na kwaterze (...). Hamując gniew i wstyd, zabieram się do pracy nocą. Olbrzymie, męskie buty, wszystkie w zasklepionym błocie, chyba w ogóle nie starczy czasu na choćby krótki sen. (...) Czyszczenie skończyłam za kwadrans czwarta. (...) Przy śniadaniu panowie zjawili się ogoleni, wyświeżeni, wszyscy w wyświeconych do połysku butach" - pisała w swojej książce.

Zduszona kobiecość

Kobiety starały się też dbać o siebie - bardziej niż mężczyźni zabiegały o szansę na umycie się, o czyste ubrania. Te w Śródmieściu, które utrzymało się najdłużej, do końca miały na to szansę. Teresa Komender wspomina nawet białe kołnierzyki, które nosiły w szpitalu. Te, które były na Starówce i szły potem kanałami, mówią o szoku na widok czystych, a nawet eleganckich koleżanek, które ujrzały po wyjściu z kanałów. One same nieraz były zmuszone do obcięcia włosów, bo pył padający przy bombardowaniach i przy przechodzeniu przez gruzy sprawiał, że długich włosów nie dawało się rozczesać.

O dziwo jednak, w tych straszliwych warunkach ciało się dostosowywało, np. nie pojawiała się miesiączka. Dopiero teraz się nad tym zastanawiają. Mówią: - Przecież pamiętałabym, bo nie było żadnych środków higienicznych i to byłby straszny problem. Ale przez dwa miesiące? Musiałam mieć, ale nie, nie miałam...

Kobiecość - ta fizyczna, zewnętrzna - została zapomniana. Kobiety starały się być silne i szybkie jak mężczyźni, a często od nich szybsze, bardziej odporne, także na ból.

Chętnie nosiły spodnie czy kombinezony, choć niejedna w plecaku miała elegancką bluzkę, schowaną na paradę zwycięstwa, która miała przecież być po Powstaniu. Panterka, hełm - za duże, ale odpowiednie na sytuację - były przedmiotem pożądania.

A przy tym wszystkim nadal dawały kolegom to dodatkowe oparcie: emocjonalne. To one ich przytulały i trzymały za rękę, gdy byli ranni. "Zojda" opowiada o jednym z kolegów: "Witold Usakiewicz, pseudonim »Kol«, był ciężko ranny [podczas walk] na cmentarzu. Nie ja, ale inne sanitariuszki go wyniosły na pierwszy punkt opatrunkowy, tuż przy cmentarzu żydowskim. (...) Przybiegłam z innym rannym do tego punktu i zobaczyłam tego Wikcia, tak do niego mówiłam, bardzo go lubiłam, to był mój rówieśnik. Leżeli pokotem na ziemi, na podłodze w przedpokoju. Miał głowę owiniętą papierowym bandażem, ponieważ w ogóle nie było nadziei, że on z tego wyjdzie, a bandaż [z materiału] trzeba było oszczędzać dla innych. Zobaczyłam go, usiadłam, wzięłam jego głowę na kolana, myślałam, że łatwiej mu będzie umierać, ale on umierał kilka godzin, a ja musiałam wracać i tak go zostawiłam".

Pochowana z lalką

Rzecz uderzająca: opowieści kobiet z Powstania są trochę inne niż opowieści mężczyzn.

Tak jakby widziały więcej. Na przykład kolor wybuchających pocisków. Fakt, że na drzewach nie było już liści. Zapach róż w jakimś ogrodzie. Zapach lizolu w szpitalu.

Częściej mówią też o innych, rzadziej o sobie. Najczęściej - o kolegach. To oni, mężczyźni, byli dla nich najważniejsi. Dla nich ryzykowały życie, choćby donosząc kawę na barykadę (tylko ten, kto wytrwa 30 godzin pod ostrzałem bez kropli wody, zrozumie, co to znaczy). Jak mówi "Wacka": robiły to, co mogły i co było trzeba.

Często miały tylko po kilkanaście lat. Zwykle nie więcej niż dwadzieścia parę.

Diana Bartnik, jedna z najmłodszych, miała lat 13 - paliła papierosy i zaczesywała wysoko włosy, aby dodać sobie lat i powagi. Roma, jak Diana z "Parasola" i niewiele od niej starsza, w plecaku miała wciąż jeszcze lalkę. Z tą lalką została pochowana.

Starsze przeżywały pierwsze miłości i tragiczne rozstania.

"Pamiętam, jak do mnie przyszedł nasz dowódca i spotkał mojego ojca, i mówił, że mój narzeczony poległ. A tatuś powiedział: »Cii, ona śpi«. Pomyślałam sobie: »Tatuś myśli, że mnie jeszcze coś obchodzi. Powstanie przegrane, nie ma Polski, nic mnie już na świecie nie obchodzi«" - opowiadała Anna Borkiewicz-Celińska w wywiadzie dla Muzeum Powstania.

I jeszcze inne wspomnienie, Wandy Wojnicz "Nitki", gdy po raz ostatni widziała męża, poślubionego przed Powstaniem: "5 sierpnia, godzina 11, dwuszereg, odlicz, wymarsz na wypad. Kierunek - ul. Młynarska i dalej. Patrzę za nimi. »Andrzej« prowadzi, trochę utyka, bo gdzieś tam drasnęło mu nogę. Chłopcy idą roześmiani, jak zawsze (...).

- Wrócimy na obiad!

Patrząc jeszcze na nich myślę, że trzeba wrócić do kwatery, zrobić porządek i pójść po ten obiad, żeby nie czekali".

Mąż nie wrócił, Wanda została wdową w wieku 20 lat. Ona przeżyła; razem z batalionem "Parasol" przeszła przez wszystkie dzielnice, w których kolejno walczył.

***

Dlaczego to robiły? Odpowiadają podobnie: tak byłyśmy wychowane, tak było trzeba.

Nie wiadomo, jak policzyć kobiety z Powstania Warszawskiego. Może tylko tak: w samym batalionie "Parasol" było ich ponad 150. W sierpniu i wrześniu 1944 r. zginęła co trzecia z nich.

Patrycja Bukalska jest dziennikarką "Tygodnika Powszechnego"; w przeszłości pracowała jako wolontariuszka w Muzeum Powstania Warszawskiego. Przygotowuje książkę o kobietach w Powstaniu, która ukaże się w przyszłym roku nakładem wydawnictwa Trio.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2011