Potwór powrócił

„Ulisses”, legendarny jeszcze przed publikacją, był bohaterem procesów sądowych o naruszenie moralności publicznej, oskarżano go o antyhumanizm, antyirlandzkość, antyangielskość, antyamerykańskość i bluźnierstwo.

25.10.2021

Czyta się kilka minut

Jacques-Émile Blanche,  portret Jamesa Joyce’a, 1935 r. / domena publiczna / wikioo.org
Jacques-Émile Blanche, portret Jamesa Joyce’a, 1935 r. / domena publiczna / wikioo.org

W styczniu 1941 r., na wieść o śmierci Jamesa Joyce’a – i dwa miesiące przed własną śmiercią – Virginia Woolf zanotowała w dzienniku: „No i umarł Joyce – Joyce, jakieś dwa tygodnie młodszy ode mnie. Pamiętam, jak panna Weaver we włóczkowych rękawiczkach przyniosła »Ulissesa« do nas na herbatę, do Hogarth House. (...) Czy poświęcimy życie na wydrukowanie tego? Te nieprzyzwoite strony wglądały tak niezbornie, a ona taka staropanieńska, zapięta pod samą szyję. Te strony aż kipiały od nieprzyzwoitości. Schowałam to wszystko do szuflady inkrustowanego biureczka. Któregoś dnia przyszła Katherine Mansfield i wtedy to wyciągnęłam. Katherine zaczęła czytać, prześmiewczo, aż nagle powiedziała: »Ale coś w tym jest« – oto scena, która, jak uważam, powinna trafić do historii literatury. I pamiętam też, jak Tom mówił w pokoju u Ottoline, w Garsington – bo to się wtedy ukazało – jak ktokolwiek może jeszcze w ogóle pisać po tym potężnym osiągnięciu geniuszu, jakim jest ostatni rozdział? Joyce bywał tu i tam, ale nigdy go nie poznałam. Kupiłam tę niebieską, broszurową książkę i czytałam ją tu któregoś lata, zdaje się, że w spazmach zachwytu, odkryć, a potem znów na długo popadając w straszliwą nudę. Prehistoryczne czasy”.

Powieść trafiła w ręce Virginii i Leonarda Woolfów w kwietniu roku 1918 jako propozycja wydawnicza ze strony Harriet Shaw Weaver, zasobnej feministki i redaktorki, gotowej do poświęceń finansowych i organizacyjnych promotorki twórczości Joyce’a. Woolfowie, podobnie jak inni wydawcy, których w popłoch wpędzały wieści o seksualnych i korporalnych aspektach nowego dzieła Joyce’a, odmówili przyjęcia maszynopisu do publikacji. Także ze względu na jego monstrualne rozmiary, choć Weaver przyniosła im na początek tylko cztery pierwsze rozdziały, po lekturze których Virginia w listach dzieliła się takimi oto wrażeniami: „To interesujące jako eksperyment; [autor] porzuca narrację i stara się oddać myśli, ale nie wiem, czy ma coś ciekawego do powiedzenia, a ostatecznie si...nie psa nie jest takie znowu różne od si...nia człowieka. Trzysta stron na ten temat może być nudne”.

Trwa dyskusja, czy Woolf zrozumiała powieść Joyce’a, a nawet czy ją rzeczywiście przeczytała, czy tylko przekartkowała. „Ulisses” jednak nieraz pojawia się w dzienniku i listach pisarki, najwyraźniej więc początkowe poczucie niesmaku przemieniło się w twórczy niepokój. Ale pierwsza opinia przyszłej autorki wysoce awangardowych powieści jest znakomitym przykładem zakłopotania, w jakie ów gruby tom wprawił odbiorców, tkwiących w wiktoriańskiej obyczajowości głębiej, niżby chcieli.

Wydany ostatecznie w Paryżu w 1922 r. „Ulisses”, z oprawą w precyzyjnie dobranym odcieniu greckiego kobaltu, na którym białe litery miały jawić się niczym wysepki, które z dala widział Odys, wprowadził niezły zamęt nie tylko w salonowe poczucie decorum, ale także w sposoby rozumienia i praktykowania literatury.

Duch, mózg i samo życie

Skupienie na „nieprzyzwoitości” tej powieści to jedna z najwyrazistszych linii jej wczesnego odbioru – i właściwie trudno się temu dziwić. Joyce zaproponował czytelnikom coś tak dziwnego i pod tak wieloma względami łamiącego przyzwyczajenia, że skupienie krytycznej uwagi na sikaniu, defekacji i męskiej masturbacji oraz nieuczesanych myślach rozbudzonej seksualnie kobiety było być może najprostszym, w miarę honorowym wyjściem z poczucia bezradności. Proces sądowy o obrazę moralności wytoczony czasopismu „Little Review”, gdzie czternaście rozdziałów ukazało się w odcinkach – sędziowie poprosili o tydzień zwłoki, bo uznany za pornograficzny epizod z Gerty MacDowell na plaży wydał im się tak niezrozumiały, że potrzebowali więcej czasu do przeprowadzenia odpowiednich studiów – skończył się jednak wyrokiem, a Joyce zaczął tracić nadzieję na wydanie książki.

Okazało się ono możliwe we Francji, dzięki determinacji kolejnej oddanej promotorki Joyce’a, Sylvii Beach, założycielki księgarni Shakespeare and Company, centrum życia amerykańskiego środowiska literackiego w Paryżu. Beach wraz z drukarzem Maurice’em Darantière’em z Dijon dokonali niemożliwego, zwłaszcza że prócz oporu obyczajowego musieli także zmierzyć się z trudnościami, jakie piętrzył przed nimi sam autor. Już przepisanie tekstu z niemal nieczytelnego rękopisu było wyzwaniem, a prace nad ukończeniem tekstu trwały do ostatniej chwili. Joyce żądał kolejnych korekt i wprowadzał niezliczone poprawki. Także pod względem wyboru papieru i barwy obwoluty był, delikatnie rzecz ujmując, trudny; miał również bardzo konkretne oczekiwania co do daty premiery.

Miała ona nastąpić 2 lutego 1922 r., czyli w dzień jego czterdziestych urodzin. Spełnienie tego życzenia wymagało wyższej logistyki kolejowej na trasie Dijon–Paryż, ale właśnie tego dnia w witrynie księgarni Shakespeare and Company, nad którą powiewała grecka flaga, Sylvia Beach umieściła egzemplarz „Ulissesa”. Na zamówione książki czekali już subskrybenci, wśród których znaleźli się m.in. Ernest Hemingway, Winston Churchill i André Gide.

W eseju „Proza współczesna” (1919/1925), najwyraźniej po głębszym zastanowieniu, Virginia Woolf wymienia Joyce’a jako najważniejszego przedstawiciela nowego pokolenia pisarzy (używając przy tym zaimka „my”), którzy – inaczej niż ich poprzednicy – „starają się zbliżyć do życia, by z większą szczerością i dokładnością oddać to, co ich interesuje i porusza, nawet jeśli w tym celu muszą porzucić konwencje, które powieścio­pisarze zwykle szanują. Rejestrujmy atomy w kolejności, w jakiej opadają na umysł, wyznaczmy wzór, jaki każdy widok czy wydarzenie zostawia w świadomości, nawet jeśli zdawałby się on nieciągły i niespójny. (...) W przeciwieństwie do tych, których określiliśmy jako materialistów, pan Joyce stoi po stronie ducha; dąży do tego, by za wszelką cenę wydobyć migotanie owego najbardziej wewnętrznego płomienia, który wyświetla swe komunikaty poprzez mózg; po to, by go ocalić, z wielką odwagą pozbywa się wszystkiego, co uznaje za przypadkowe: czy to prawdopodobieństwo, czy spójność, czy jakikolwiek inny drogowskaz od pokoleń służący wspieraniu wyobraźni (...) Jeśli chcemy samego życia, to tutaj z pewnością je otrzymujemy”.

Otchłanny spacerownik

Od 1904 r. Joyce mieszkał poza Irlandią, tą – jak ja nazwał – „pomywaczką chrześcijaństwa”. Najpierw osiadł w Trieście, gdzie uczył angielskiego w szkole Berlitza, a potem przeniósł się do Rzymu. To tu w 1906 r. zrodził się pomysł powieści. Pisać zaczął ją jednak dopiero osiem lat później w Zurychu, dokąd schronił się przed wojną. Po wojnie pracował nad „Ulissesem” znowu w Trieście, a ukończył go w Paryżu.

Powieść, której struktura oparta jest na „Odysei”, powstawała przez siedem lat, podczas których pisarz, jakby i na płaszczyźnie cielesnej miał zbliżyć się do swojego wzorca – Homera, niemal stracił wzrok. Pisał z dala od rodzinnego miasta, do którego nie miał już nigdy powrócić, ale dzięki przyjaciołom i rodzinie z obłędną dokładnością weryfikował najdrobniejsze szczegóły dublińskiego życia, którego jeden dzień zamknął na 723 stronach swojego dzieła.

„Ulisses” jest precyzyjnie osadzony w topografii miasta – według powieści wyznacza się trasy literackich wycieczek i pisze spacerowniki – ale jednocześnie to również zapis stanu świata 16 czerwca 1904 r., przedmiotów, dźwięków, głosów, rytmów mowy, zapachów, wszelkich sensualnych jakości. Słynna cynaderka smażona na śniadanie, dźwięk pianoli w burdelu Belli Cohen i nieprzeliczone detale świata przedstawionego – wszystko to zostało oddane z bezkompromisową wiernością wobec pierwowzoru, czyli życia. Od 1954 r. 16 czerwca odbywa się w Dublinie Bloomsday, a miłośnicy powieści celebrują to przeistoczenie ciała świata w słowo dzieła, przebierając się w stroje z epoki i przechadzając trasami bohaterów powieści.

Są to trajektorie dwóch postaci – Leopolda Blooma i Stephena Dedalusa, którym w nieoczywisty i niebezpośredni sposób przypisane zostały homeryckie role Odyseusza i Telemacha; żonę ­Blooma, Molly, łączy się z postacią Penelopy. W istocie jednak to nie ruchy i działania, lecz myśli i odczucia protagonistów zostają umieszczone w centrum powieści – a zarówno działania, jak i myśli dotyczą spraw codziennych, niespektakularnych, banalnie zwyczajnych. Samo życie – to właśnie było na tyle awangardowe, że głęboko oburzające.

Ową rozedrganą, nieobjętą i nużącą materię egzystencji organizuje jednak pisarz w obłędną w swojej ścisłości i komplikacji strukturę. Pozbywa się konwencjonalnej literackości, a więc np. rozwijającej się fabuły i tradycyjnego rysunku postaci. Konstruuje jednak literackość innego rodzaju: każdy rozdział odpowiada kolejnemu epizodowi z „Odysei”, każdy z osiemnastu epizodów ma konkretną scenerię (wieża, szkoła, dom, łaźnia, cmentarz, redakcja, knajpa, biblioteka, ulica, sala koncertowa, znów knajpa, szpital, burdel, dom, łóżko) i godzinę; każdemu ma „odpowiadać” pewien organ ciała ludzkiego, rodzaj sztuki, kolor, symbol oraz technika narracji. Tym sposobem pisarz wymusza na czytelnikach inny od tradycyjnego typ lektury, by zawodząc zwyczajne oczekiwania, zaoferować im możliwość doznania nowych jakości niesionych przez literaturę.

Nic nie ma tu być przypadkowe: wielo­wymiarowy wewnętrzny schemat powieści należy z niej wyczytać, choć wybrańcom został on przez samego autora zawczasu zdradzony. W 1920 r. Joyce przekazał go w postaci tabeli Carlowi Linatiemu oraz Valery’emu Larbaudowi, wczesnym czytelnikom „Ulissesa”, którym chciał powierzyć przekład dzieła na włoski i francuski. Dziesięć lat później tabelę tę przepisał na maszynie i rozsławił w swojej książce o „Ulissesie” Stuart Gilbert, stąd znana jest jako tabela Gilberta.

Mamy zatem do czynienia z projektem totalnym – wszystko jest w najdrobniejszych szczegółach dograne i dopięte, żadnych życiowych improwizacji; i totalitarnym – Joyce chce przejąć całkowitą kontrolę nie tylko nad materią swojego dzieła, ale również nad sposobami, w jaki będzie ono czytane. Zaplanował więc model odbioru powieści, dekretując jej symboliczne i intertekstualne zawiłości. I osiągnął w tym zakresie całkiem niezły sukces, by robiąc marsową minę, śmiać się z wystawionych do wiatru wyznawców. O schemacie powieści Joyce pisał do swoich tłumaczy: „Moja przeklęta powieść-potwór to epos o dwóch plemionach (Izraelu-Irlandii), a jednocześnie cykl ludzkiego ciała oraz historyjka o jednym dniu życia”; „Wstawiłem do niej tyle zagadek i łamigłówek, że profesorowie przez kilka stuleci będą zajęci sporami, o co też mi chodziło”.

I rzeczywiście, owszem, jak na razie wciąż są. „Ulisses” jako wielowymiarowa szarada doczekał się całej biblioteki komentarzy, eksplikacji i glosariuszy. Polski regał jest w niej spory i ciekawy, by wspomnieć tylko o Egonie Naganowskim, Katarzynie Bazarnik i Piotrze Pazińskim.

Obiekt pożądania

Autor pierwszego polskiego przekładu, Maciej Słomczyński, pracował nad „Ulissesem” w czasach, kiedy mało komu przychodziło do głowy, że można by ją czytać poza ramą autorskiego zamysłu. Ukazał się w 1969 r. i od razu stał się powieścią kultową, czterdziestotysięczny nakład pierwszego wydania rozszedł się błyskawicznie, a do dziejów kultury polskiej XX wieku trafiły nie tylko recenzje i dyskusje w prasie literackiej, ale też relacje z walk o zdobycie egzemplarza oraz niebotyczne ceny, jakie książka osiągała na czarnym rynku. Tłumacz stał się nieomal celebrytą i, jak pisze w posłowiu do późniejszego wydania (w sumie było ich ponad dziesięć), musiał się w pewnym momencie salwować ucieczką do domu pracy twórczej w Zakopanem przed „prośbami znajomych i nieznajomych, najazdem dziennikarzy i telefonami na pół obłąkanych paniuś – łowczyń autografów”.

Ale też na renomę arcydzieła powieść Joyce’a pracowała u nas już od lat przedwojennych, kiedy to Witold Gombrowicz pisał, że to najciekawsza książka, jaką czytał (we francuskim przekładzie zresztą) w 1935 r. W 1962 r. mamy już książkę o Joysie pióra Egona Naganowskiego. Premiera przekładu „Ulissesa” w 1969 r., wraz z towarzyszącą jej dyskusją krytyczną, była raczej uwieńczeniem niż rozpoczęciem intensywnego okresu recepcji dzieła Irlandczyka nad Wisłą. Niebieskie tomiszcze PIW-u stało się obiektem tak silnego pożądania, ponieważ obiecywało, a może wręcz ofiarowywało coś, czego wówczas bardzo brakowało – wolność.

Słomczyński w posłowiu tłumacza, równie co sama powieść charakternym, znakomicie daje temu wyraz. Najpierw wyrzuca poza nawias czytelniczej wspólnoty filistrów i innych burżujów socjalizmu, skoncentrowanych na życiowych praktykaliach i obojętnych na sztukę współczesną, by zwrócić się do ludzi, którzy po książkę sięgną, chcą bowiem rozumieć swoje czasy. Temu to wybranemu, a licznemu gronu oferuje klucze do lektury wymagającego dzieła, którego prawdziwa trudność wynika nie tyle z mnogości symboli kulturowych czy gęstej sieci literackich nawiązań, co z faktu, że Joyce – i tu tłumacz pisze rozstrzelonym drukiem – zapoczątkował nowy rodzaj sztuki i doprowadził go do doskonałości na przestrzeni jednego dzieła.

„Ulisses”, pisze Słomczyński, nie ma precedensu i sam – samotnie – dokonuje „ośmieszenia i pogrzebania wszystkich książek, które przed nim napisano”. Jedną wspaniałą szarżą Joyce rozgromił i posłał na śmietnik historii wszystkie formy i konwencje literackie, aby możliwie najpełniej sportretować człowieka „takim, jakim jest w rzeczywistości” – w wymiarach świadomości, nieświadomości, w odruchach, cielesności, jednostkowości, gatunkowości.

Tworząc bohatera „równoznacznego z całą ludzkością” – pisze dalej Słomczyński, Joyce musiał zyskać autentyczny i bezpośredni dostęp do jego myśli i odczuć, czemu służy zrewolucjonizowana narracja – technika strumienia świadomości, i zrewolucjonizowany język – gra, przetworzenie, przeniesienie cech psychicznych bohaterów na materię językową dzieła.

Podbita legendą przemożna i jakże bojowo postępowa interpretacja Słomczyńskiego musiała robić wrażenie na wyposzczonych czytelnikach, karmionych zgodnie z dość ściśle kontrolowaną cienką dietą kulturalną. A wszelkie niezwykłości czy dziwactwa tekstu – od fascynujących gier słownych po dojmującą nudę – musiały nabierać znamion upragnionej mitycznej nowoczesności. Żeby wtedy projekt Joyce’a widzieć jako zniewalający i totalitarny, nikomu nie przychodziło do głowy.

„Tłumaczyłem tę książkę dwanaście lat” – napisał Maciej Słomczyński w posłowiu. Ale w notatniku tłumacza (cytowanym przez Jadwigę Piątkowską) można przeczytać: „Skończyłem, i to stosunkowo tak łatwo i tak prosto, że aż wstyd, że nie zrobiłem tego o całe lata wcześniej. Cały przekład zajął mi 150 dni rozrzuconych przez 9 lat!”.

No więc jak? Niewyobrażalna trudność czy łatwizna? Benedyktyńska praca czy robota z doskoku? Tajemna i niezrozumiała księga czy „książka łatwa” (tak pisze Słomczyński w posłowiu). Jakkolwiek by było i bez względu na to, czy da się i czy warto te kwestie rozstrzygnąć, „Ulisses” zmienił warunki gry w literaturę i u siebie, na wielkich połaciach tradycji anglojęzycznej (co opisała już Virginia Woolf), i u nas, na skromniejszym rozmiarowo poletku. Jeśli publikacja przekładu Słomczyńskiego była wielkim powiewem literackiej wolności, to być może przede wszystkim dlatego, że otworzyła wyobraźnię polszczyzny, radykalnie poszerzyła jej możliwości twórcze i wrażliwość na możliwości eksperymentu. Od czasów tego osiągnięcia – i bez względu na ocenę jego przekładowych rozwiązań – po polsku wolno i można powiedzieć oraz napisać znacznie więcej. A nie mam na myśli „nieprzyzwoitości”.

Na nowo

W tym kontekście niesłychanie ciekawy jest nowy przekład „Ulissesa” autorstwa Macieja Świerkockiego, który właśnie się ukazuje. Od tłumaczenia Słomczyńskiego minęło z górką pół wieku (a od powstania oryginału – stulecie!), w międzyczasie przymierzali się do tej pracy inni wytrawni tłumacze. Świerkocki swoją wersję tworzył – jak pisze – siedem lat, a uzupełnił sążnistą książką-komentarzem zatytułowaną „Łódź Ulissesa”.

Zbyt wiele wiem o retranslacjach, by wyrażać wątpliwość co do sensu tego wysiłku albo ograniczać jego znaczenie do sprostowania błędów poprzednika i odpowiedzi na współczesną wrażliwość językową czytelników. Przez pięćdziesiąt lat zmieniło się tak wiele – od najszerzej pojętego rozumienia człowieka po wąsko pojmowane rozumienie literatury modernistycznej. Żyjemy w innym świecie – technologicznie, duchowo, politycznie, kulturowo. Mówiąc o „Ulissesie”, który wszak odwołuje się do wieczno­trwałych toposów naszej cywilizacji, nieprzedawniających się od czasów Homera, można by tym stwierdzeniom zarzucić powierzchowność, a jednak nie wycofuję ich. Przeciwnie: nieprzekonujące i niczego nietłumaczące wydają mi się raczej interpretacje zafiksowane jedynie na niezmienności człowieka i kultury. Wszak i Homera tłumaczymy na nowo, by usłyszeć, co mówi nam dzisiaj i tutaj, co z nami dzisiaj i tutaj robi.

Takie pytanie warto postawić „Ulissesowi” w nowej polskiej wersji. Czy będzie tak elektryzujący w zbiorowym odbiorze i otworzy nam również szerokie nowe przestrzenie? Szczerze mówiąc, nie sądzę. Nie dlatego, żebym wątpiła w wartość tłumaczeniowej i krytycznej roboty Macieja Świerkockiego albo w głębokie indywidualne przeżycia tych, którzy lekturę powieści mają jeszcze przed sobą. Raczej dlatego, że „Ulisses” jako dzieło, jako przeżycie, jako uogólniony efekt kulturowego szoku, jako kultowa powieść – jest już w odbiorze zbiorowym ugruntowany, już swoje zrobił, jużeśmy z nim swoje przeżyli. Teraz ta wielka powieść musi zadziałać inaczej. Dlatego z wielkim zaciekawieniem i niegasnącym podziwem dla dokonania tłumacza zabieram się za lekturę nowego „Ulissesa”. ©

James Joyce, ULISSES, przełożył Maciej Świerkocki, Officyna, Łódź 2021

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2021