Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Sytuacja w Sojuszu ma wszelkie znamiona przedagonalne: spadek popularności (dowodem nie tylko sondaże, ale i porażka kandydata SLD w uzupełniających wyborach do Senatu na Podlasiu), kłopoty niektórych polityków partii z wymiarem sprawiedliwości, głosowanie posłów SLD w komisjach sejmowych przeciw własnemu rządowi, wreszcie zakusy na królobójstwo - pozbycie się Millera.
Nie ma wątpliwości, że odpowiedzialnym za sytuację jest premier. Nie ma powodu się nad nim litować - sam jest sobie winien. A jednak to on jest gwarantem “planu Hausnera", a wszelkie zawirowania w rządzie mogą tylko zaszkodzić reformie finansów państwa. Realizacja pomysłu podkarpackiego barona SLD Krzysztofa Martensa, by najpierw poprzeć Hausnera, a potem - 1 maja 2004 r. - wymienić premiera, będzie miała ten skutek, że najbliższe miesiące politycy Sojuszu spędzą jedynie na personalnych rozgrywkach i na walce o przyszłe stołki. Kunktatorstwo Józefa Oleksego i widoczna słabość innych odpowiedzialnych polityków Sojuszu każą przypuszczać, że w razie jakichkolwiek żywiołowych zmian w SLD górę wezmą “wrażliwi społecznie" politycy pokroju Anny Filek do spółki z ideowymi kolegami niesławnych Mariusza Łapińskiego czy Andrzeja Jagiełły.
Interes podatników podpowiada, by w razie konieczności Platforma Obywatelska i Prawo i Sprawiedliwość broniły Millera (czytaj: Hausnera) przed SLD, a ten po wejściu Polski do Unii Europejskiej doprowadził do nowych wyborów. Ale czy w kraju, w którym obowiązuje zasada: im gorzej tym lepiej, politycy z różnych stron barykady mogą zdobyć się na taki układ dżentelmeński, by pozwolić przeciwnikowi skończyć z klasą?