Pomoc społeczna za minimalną krajową. Protesty pracowników socjalnych

Wszczynając protesty, pracownicy socjalni włączyli przycisk SOS – podobny do tego, jaki miewają w biurach na wypadek zagrożenia. Podobna jest też reakcja: mało kogo to obchodzi.

20.06.2022

Czyta się kilka minut

 / MICHAŁ DYJUK / REPORTER
/ MICHAŁ DYJUK / REPORTER

Dwa tysiące trzysta sześćdziesiąt trzy złote na rękę miesięcznie. Sto dwanaście dziennie (tak wychodzi w czerwcu, bo ma on 21 roboczych dni). Czternaście na godzinę – coś jak minimalna stawka pomocnika murarza.

Z takimi wyliczeniami idę do Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej w Rzeszowie. Jednego z miejsc, gdzie trwają płacowe konflikty pracowników socjalnych z pracodawcą. Albo – jak w Rzeszowie – będące na etapie sporu zbiorowego, albo (jak w Łodzi) wręcz strajku.

– Pięć lat studiów, piętnaście stażu, masa kursów i szkoleń. Po tym wszystkim wychodzi mi trochę więcej, choć większość koleżanek zarabia tyle, ile pan wyliczył, czyli minimalną krajową. Ja w tym miesiącu dostałam na konto trzy tysiące sto dwa złote – prostuje Anna Uluszczak-Woźny z zespołu terenowych pracowników socjalnych. Obliczamy, że to na dzień sto czterdzieści siedem, a na godzinę osiemnaście złotych (tyle właśnie wynosi minimalna stawka murarza).

– Studia wyższe, jak wszyscy. Długi staż, II stopień specjalizacji, czyli najwyżej, jak się da. Egzamin państwowy zdany z wyróżnieniem. Trzy tysiące na rękę – przyznaje Anna Chobel z sąsiedniego wydziału zajmującego się przeciwdziałaniem przemocy w rodzinie. Liczymy: sto czterdzieści dwa dziennie, trochę ponad siedemnaście na godzinę.

Uluszczak-Woźny: – Gdy pracowałam w Warszawie, koleżanka po południu dodatkowo zarobkowała, robiąc paznokcie. Ja dorabiałam jako kelnerka w Marriotcie.

Chobel: – Zarabiam na ratę kredytu. Niemal dokładnie.

Przyjechałem do Rzeszowa, by usłyszeć, co za swoje 112-140 zł dziennie musi przeżyć i zrobić polski pracownik socjalny.

Interwencje? Jakie interwencje?!

Jest ich w Polsce niecałe dwadzieścia tysięcy. Za mało: NIK ustalił w 2019 r., że większość ośrodków pomocy społecznej nie spełnia ustawowego wymogu zatrudnienia jednego pracownika na 50 rodzin (niektórzy mieli ich nawet po 150).

Wchodzą do domów, w których często czuć stęchliznę i wódkę. Namawiają na odwyk. Organizują miejsce w DPS gasnącym staruszkom. Ratują dziecko, którym ojciec albo konkubent godzinę temu rzucił o ścianę. Walczą z wykluczeniem: bezdomnych, samotnych, ubogich, chorych, uzależnionych, byłych więźniów, uchodźców. Wypełniają papiery – tony papierów, z których część nie ma sensu. Nikogo to jednak nie rusza. Jeśli media zainteresują się pracownikami socjalnymi, to tylko wtedy, gdy dojdzie do tragedii w którejś z rodzin i trzeba szybko znaleźć winnych.

Tymczasem troje na czworo zarabia minimalną krajową. Polska Federacja Związkowa Pracowników Socjalnych i Pomocy Społecznej podaje, że w zeszłym roku średni zarobek wyniósł 3180 zł brutto. – Bywało, że pracownica socjalna zgłaszała się po pomoc do własnej pomocy społecznej – mówi szef Federacji Paweł Maczyński.

– Gdy zaczynałem w 2006 r., pensja była dwukrotnością minimalnej – wspomina Sylwester Tonderys, przewodniczący Zarządu Głównego Związku Zawodowego Pracowników Socjalnych z siedzibą w Łodzi. – To tak, jakbym dzisiaj brał sześć tysięcy brutto.

Bunty tliły się już w poprzednich latach. Ale teraz jest inaczej. – Mamy lepszą koordynację, jedna branżowa centrala istnieje dopiero od kilku lat – mówi Maczyński. – Coraz więcej osób wstępuje też do związków. Tylko do nas zapisało się ponad trzy tysiące, co stanowi 15 proc. przedstawicieli zawodu.

Protestuje – bądź wkrótce może zacząć – Chełm, Głuchołazy, Jarosław, Kołobrzeg, Mikołów, Opole, Piotrków ­Trybunalski, Lublin, Warszawa, Skarżysko-Kamienna i Kudowa-Zdrój. Najpoważniej jest w Łodzi – tu od dwóch miesięcy trwa strajk. Odbyło się już blokowanie urzędu miasta, ulic, rond, obrzucanie radnych papierem toaletowym. 120 pracowników nie przychodzi do biur, inni poszli na zwolnienia. A Łódź jest szczególna – mieszkańców ma z grubsza tylu co Wrocław, za to klientów pomocy społecznej jest prawie czterokrotnie więcej.

– Bywa, że nasi podopieczni nie dostają już zasiłków. W zasadzie można powiedzieć, że w Łodzi nastąpił paraliż pomocy społecznej – przyznaje Tonderys.

– A interwencje, np. w razie przemocy domowej? – pytam.

– Jakie interwencje?! Do MOPS-u nie idzie się teraz dodzwonić. Mail może ktoś odczyta, ale i tak będzie problem z realizacją, bo nie ma pracowników.

Łódzcy socjalni chcą pensji na poziomie krajowej średniej. Miasto nie chce o tym słyszeć. Trwa impas.

Dzień jak co dzień, część I

Scena pierwsza, ósma rano. Stara kamienica bez dopływu gazu, za to z butlami w mieszkaniach. I z piecykami na węgiel.

– To był wywiad środowiskowy – opowiada Anna Uluszczak-Woźny. Jest w środku dnia pracy: po powrocie z terenu, a przed papierologią.

– Rodzina, u której byłam – kontynuuje – pobiera zasiłek stały, trzeba ich regularnie odwiedzać. Pani jest niepełnosprawna, a i tak trzyma rodzinę w ryzach. Nie może iść na etat, ale udało jej się załatwić prace społecznie użyteczne. Za ponad 9 zł od godziny, 40 godzin miesięcznie.

Scena druga: 10-piętrowy blok z mieszkaniami socjalnymi. Kilka minut pieszo od pięknie prezentującego się centrum miasta. – Czasami się mówi: drugi Rzeszów albo drugie dno Rzeszowa. Ludzie, którzy tu mieszkają, raczej nie chodzą do restauracji na rynek – mówi Uluszczak-Woźny.

Na miejscu zastaje po kolei: tabliczkę „zakaz spożywania alkoholu i palenia tytoniu”; drzwi wejściowe otwarte, bo bez domofonu; starą windę, w której jest „jakaś rozlana ciecz”, i ostrą woń papierosowego dymu. Dalej: długi, ciemny korytarz, na nim drzwi do mieszkań, ale też do pryszniców wspólnych dla całego ­piętra.

– Odwiedziłam mamę dwójki dzieci. Starsze mieszka z nią, młodsze zostało jej odebrane – opowiada kobieta. – Rozmawiałyśmy przez próg, szczekał pies sąsiada. A to i tak sukces: pani nie rozmawia z pomocą społeczną, bo uważa nas za wrogów.

Walcząca z domową przemocą Anna Chobel, która z uwagi na natłok zajęć nie mogła się ze mną spotkać w Rzeszowie, opowiada mi przez wideokomunikator o jednym z wybranych dni mijającego tygodnia.

O ósmej rano posiedzenie grupy roboczej – dzielnicowy, kurator, przedstawiciel szkoły i pracownik socjalny opracowują plan pomocy rodzinie dotkniętej przemocą.

Punkt drugi: komisariat policji, przesłuchanie. Ale nie w specjalnym ­pomieszczeniu, tylko przy jednym z wielu stojących na sali biurek. – To rozmowa o bardzo intymnych sprawach naszych klientów, więc komfortowo nie jest – zaznacza Chobel. – W dodatku bywa, że przy sąsiednim stoliku jest przesłuchiwany ktoś jeszcze. Trudność polega też na tym, że przesłuchanie dotyczy czegoś, co było np. rok albo dwa lata temu. A podejrzani coraz częściej mają pełnomocników, którzy nas dopytują: „Nie pamięta pani? A dlaczego?”. Kiedyś np. była afera, bo po zdarzeniu ­napisałam, że sprawca wylał na ofiarę pomidorówkę, a podczas przesłuchania, że rosół.

Okolice jedenastej, Anna Chobel wraca do biura, gdzie czeka wiadomość: pilna interwencja.

– Ktoś zgłosił, że za ścianą jego mieszkania od kilku dni słychać płacz dziecka i wrzaski dorosłych – opowiada. – Jedziemy. Wchodzę do mieszkania z dzielnicowym, a pan gospodarz robi zdjęcia mojej legitymacji, wyciąga telefon, stawia go na statywie i oświadcza, że będzie nagrywał. Robimy wywiad, zbieramy informacje o dziecku, pytamy o lekarza rodzinnego, szczepienia, idę do pokoju dziecięcego. Śladów przemocy nie było, więc sobie poszliśmy. Ale stres był: traktowali nas jak intruzów, no i to nagrywanie.

Osiem lat po Makowie

Psychika: kolejny, po finansach, wymiar krachu zawodu. Pytam o traumatyczne zdarzenia z terenu.

– Lipiec 2016 r., jestem na zwolnieniu, w ciąży – opowiada Uluszczak-Woźny. – Nagle słyszę w radio, że w Rzeszowie zostało zmasakrowane 6-miesięczne dziecko, i że w wyniku obrażeń zmarło. A za chwilę zdaję sobie sprawę, że ponad miesiąc wcześniej miałam z tym chłopcem kontakt. Byłam tam dwa razy w tygodniu, niczego nie zauważyłam... Formalnie wszystko było okej, ale to zdarzenie wywarło ogromny wpływ na moje życie zawodowe i prywatne.

– 15.29, za minutę kończę pracę – wspomina Chobel. – Dzwoni mama kilkuletniego synka, moja podopieczna. Coś się dzieje z jej psychiką: mówi o zbliżających się do niej ścianach. Na zewnątrz mróz. Natychmiast zjawiliśmy się na miejscu, było jasne, że trzeba zabezpieczyć dziecko, tyle że pogotowie nie chciało zabrać kobiety do szpitala. Wreszcie się zgodzili: dziecko poszło tymczasowo do placówki, a ja skończyłam interwencję. Była godz. 22.00.

Najgorsza jest agresja. Wedle przeprowadzonych w 2019 r. ankiet NIK, co trzeci pracownik socjalny doświadcza kilka razy w roku grożenia niebezpiecznym narzędziem i niszczenia dokumentów, co czwarty szczucia psem, co piąty popychania, a między 6 a 8 proc. – uderzania, kopania i molestowania seksualnego. Dwie trzecie nie czuje się bezpiecznie w terenie.

Anna Uluszczak-Woźny zapamiętała scenę z czasów, gdy pracowała w Radomiu: – Siedzimy we dwie u klienta. Życzył sobie świadczeń, a gdy sprawy zaczęły iść nie po jego myśli, powiedział, że zaraz sięgnie po siekierę. Faktycznie, leżała pod łóżkiem. Udało się nam wyjść.

Anna Chobel: – Gdy idę do jakiegoś mieszkania po raz pierwszy, nigdy nie wiem na pewno, czy wyjdę żywa. Nigdy nie zdejmuję butów. Zawsze siadam blisko drzwi.

Ale i biuro nie jest dla pracownika socjalnego azylem – aż jedna trzecia pytanych przez NIK nie czuje się tam bezpiecznie. Osiem lat temu do GOPS-u w Makowie wtargnął klient tego ośrodka. Dokonał podpalenia, odcinając drogę ucieczki dwóm pracownicom socjalnym. Zginęły Małgorzata Kowalczyk i Renata Białkowska. – Od tamtej pory wiele razy słyszeliśmy: „Zginiecie jak tamte z Makowa” – relacjonuje Paweł Maczyński.

Do biura Anny Chobel przyszła nie tak dawno kobieta w towarzystwie partnera, podejrzanego o stosowanie przemocy. – On stał za drzwiami, a ona ­powiedziała, że zaraz tu wpadnie, pobije ją i nas. Na szczęście był akurat na ­miejscu policjant, więc pan się przestraszył.

– Macie w biurze mityczny przycisk bezpieczeństwa? – pytam Annę Uluszczak-Woźny.

– Mamy. Ale raz, jeszcze w poprzedniej lokalizacji, gdy któraś z koleżanek go przycisnęła, to ochrona dopiero po jakimś czasie zareagowała. I to telefonicznie, z pytaniem, czy wszystko w porządku (śmiech). A wesoło nie było: przyszedł do nas pan strasząc, że nas wszystkich pozabija. Pewnie by zdążył.

Psychiczne obciążenia mogliby łagodzić superwizorzy. Tyle że na prawie 20 tysięcy pracowników jest ich... 51. W samym Rzeszowie superwizje bywały przed 2020 r. Zniknęły wraz z nastaniem pandemii.

– Pracownicy w wielu miejscach już się nawet nie dopominają, choć to ustawowy obowiązek samorządów – mówi Maczyński. – A jak się upomną, to bywa, że słyszą: „Damy superwizję, to nie starczy na pensje”.

Pracownicy muszą więc radzić sobie sami.

– Mąż nie raz mnie prosił, bym zrezygnowała z pracy – mówi Chobel. – Wreszcie kupił mi gaz łzawiący, taki legalny. Noszę go w torebce.

Na podłogę tak, na pensje nie

– Kto jest winny upadkowi tego zawodu: rząd czy samorządy? – pytam Pawła Maczyńskiego.

– Rząd, bo od lat zna nasze zarobki, skalę niezadowolenia i ucieka od pełnej odpowiedzialności. Stworzenie klarowniejszej ścieżki awansu czy podniesienie dodatku terenowego z 250 do 400 zł to działania nieśmiałe, dalece niewystarczające. I robione tylko pod naciskiem.

A samorządy dokładają swoje. – Mówią, że nie mają pieniędzy – kontynuuje Maczyński. – Ale gdy jadę na mediacje, np. do miasta Chełm, to widzę gołym okiem, że pieniądze są. Siedzimy, rozmawiamy o tym, że 75 proc. pracowników ośrodka zarabia minimalną krajową, a obok faceci kładą w urzędzie miasta piękną podłogę. Częstym wytłumaczeniem dla braku podwyżek są kryzysy: covidowy i uchodźczy. Tylko że właśnie w trakcie ich trwania burmistrzowie i prezydenci miast, w których protestują pracownicy socjalni, otrzymali z udziałem radnych najwyższe możliwe podwyżki. Tak było np. w Chełmie, Lublinie, Końskich, Opolu.

– A dobre praktyki?

– Gdańsk zrównał pensje urzędników magistratu i tych z pomocy społecznej, co oznaczało podwyżki o około tysiąc złotych.

Dzień jak co dzień, część II

Pracę przy biurku Anna Uluszczak-Woźny zaczyna zwykle o 11.30. Dziś rozpocznie o godzinę później. Trzeba zadzwonić do domu pomocy społecznej, by jak najszybciej dali miejsce w placówce pani A. Później opis wywiadu środowiskowego – z panią B., bez grosza przy duszy. Panu C. trzeba załatwić orzeczenie o niepełnosprawności.

W międzyczasie telefony, dużo telefonów. Od klientów, z centrali MOPS-u.

– Papierologia jest straszna – mówi Uluszczak-Woźny. – Nawet przy tych dwóch osobach, u których byłam w terenie. Jedno oświadczenie, drugie, trzecie, piąte, siódme. Dwa razy RODO, wniosek. Muszę to wszystko sprawdzić, przypieczętować, dołączyć dokumenty o dochodzie, o sytuacji rodziny. Zaświadczenia, decyzje sądów. Jest 15.30, jadę po dziecko i zawsze wyłączam radio, żeby przez te pół godziny było cicho.

Anna Chobel: – Skończyła się interwencja, było po 13. W biurze musiałam napisać do szkoły, czy zauważyli ślady przemocy. Do sądu, czy nie toczy się przeciw panu, u którego byliśmy, żadna sprawa. Do policji, czy nie było w tym domu wcześniej interwencji. Wszystko na papierze, do koperty...

– Dlaczego nie mailem?

– Takie są zasady. Zresztą mam tylko wewnętrzną pocztę... Jak klient prosi o adres e-mail, podaję ogólny urzędu. Na odpowiedź czekam parę dni, bo urząd musi zadekretować odbiór korespondencji.

„Czy ma Pan/Pani wystarczającą ilość czasu na prowadzenie pracy socjalnej?” – spytali ankieterzy z NIK. Przecząco odpowiedziało 84 proc. Wśród przyczyn takiego stanu rzeczy przygniatająca większość (93,5 proc.) wskazała „nadmiar pracy biurowej”.

Nie pomagają warunki pracy. 14 proc. nie ma swojego komputera. 22 proc. – dostępu do elektronicznych baz z informacjami o klientach. Z kolei tylko 22 proc. potwierdza, że posiada służbowy telefon komórkowy. Rzeszowskich pracownic w tej „elicie” nie ma.

– A samochód służbowy? Choć jeden na biuro? – pytam, trochę naiwnie, Annę Chobel.

– Nie ma. Raz mieliśmy pobitego pana, ofiarę przemocy. Nie chciał szpitala, a patrol odmówił przewiezienia do ośrodka interwencji. No więc my go, zakrwawionego, wiozłyśmy autobusem do mieszkania. Było mi przed nim wstyd. Mogliśmy mu zaoferować tylko bilet.

– Kupiony za swoje, przypuszczam.

– Dobrze pan przypuszcza.

Od Kuronia do 500 plus

Dr hab. Hubert Kaszyński, socjolog UJ, ale też od lat pracownik socjalny oraz superwizor, opowiada skróconą, subiektywną historię funkcjonowania tej branży w III RP. Pozwala ona zrozumieć jeden z powodów kryzysu.

Pierwsze dziesięć lat tej historii to według krakowskiego badacza entuzjazm napędzany popularnością postaci-symbolu: Jacka Kuronia, który nadał temu zawodowi (i szerzej: pomaganiu) wysoki status. – Czas burzy, naporu, walki o tożsamość. Działa się transformacja, czuliśmy się potrzebni – wspomina ­Kaszyński.

Dekada kolejna to przejście do profesjonalizacji. I nadanie pracy socjalnej nowego wymiaru. – Kuroniową zupę zastąpił kontrakt społeczny – mówi Kaszyński. – Otwierano firmy, zakłady aktywizacji. Powstawała aktywna polityka społeczna.

I dekada ostatnia, a jeszcze bardziej ostatnie lata – jazda po równi pochyłej poczucia sensu. Nie tylko z powodu głodowych pensji, ale też wypierania aktywnych form pomocy tymi pasywnymi, finansowymi, na czele z 500 plus. – Nie wchodzę w rozważania, który model jest lepszy, chcę tylko powiedzieć, że zmieniony paradygmat musiał się odbić na kondycji pracowników socjalnych – dodaje Kaszyński. – Oczywiście nikt nie powiedział, że skoro mamy transfery, to nie potrzebujemy pracowników socjalnych. Ale dywagacje na temat grup wykluczonych, jak osoby niepełnosprawne czy w kryzysie bezdomności, mogłyby popsuć mit silnego państwa. W tym klimacie musi też spaść znaczenie zajmujących się tymi grupami pracowników. Oraz ich samoocena – mogą się samopiętnować jako „niepotrzebni”.

Paweł Maczyński: – Prowadzę zajęcia z pracy socjalnej na UJ. Drugi rok uzupełniających studiów. Na pytanie, kto planuje pracować w zawodzie, twierdząco odpowiada... jedna osoba. Z kolei wykonujący już tę pracę trzydziesto- i czterdziestolatkowie doszli do granicy i pytają sami siebie: skoro jesteśmy tak traktowani, to może czas przestać karmić głowę ideałami?

Rzeszowskie pracownice socjalne przestać nie zamierzają.

Anna Uluszczak-Woźny: – Jednak lubię tę robotę. I widzę jej sens.

Anna Chobel: – To są momenty, np. gdy wiem, że dzieci są bezpieczne albo ktoś poszedł na terapię. Nawet pan nie wie, jaka to satysfakcja.

Rzeszowscy socjalni chcą m.in. 10 proc. waloryzacji pensji każdego roku. Trwa spór zbiorowy, magistrat na odpowiedź ma czas do 27 czerwca. Jeśli przyjdzie odmowa, będą rokowania i ewentualne mediacje. Na koniec nie da się wykluczyć nawet strajku.

– Nie wiem, co panu powiedziała koleżanka, ale ja jestem na tak – mówi Chobel, gdy pytam o protest. – Zawsze chciałam pomagać, tylko dlatego nigdy nie rzuciłam tej roboty. Inni rezygnują po kilku dniach, my trwamy. Ale ile można tak trwać? ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2022