Polityka i nadzieja. Pięć lat po Smoleńsku

Obie strony sporu nie pozwalają na uszanowanie ofiar katastrofy smoleńskiej i blokują szansę na odmianę życia publicznego. Tragiczna śmierć Prezydenta i jego towarzyszy wciąż nie może stać się zaczynem nowego początku.

03.04.2015

Czyta się kilka minut

Warszawa, czerwiec 2014 r. / Fot. Krystian Maj / FORUM
Warszawa, czerwiec 2014 r. / Fot. Krystian Maj / FORUM

W gdańskim Muzeum przyglądam się słynnemu obrazowi Hansa Memlinga. „Sąd Ostateczny” jest apoteozą końca, a koniec ów to chwila, w której dokonuje się niepodważalna ocena świata i ludzi. Nic dziwnego, że groza jest nieodzownym atrybutem takiego sądu. Zbawieni wstępują po schodach do złocistego nieba, potępieni spadają w ogniste czeluście Otchłani. Szczęśliwi milczą; nieszczęśliwych Memling namalował z otwartymi ustami, niemal słyszymy przerażające krzyki smaganych piekielnym ogniem. Z niebios części środkowej tryptyku emanuje spokój, który jest spokojem Sądu, niewzruszonego w pewności swych wyroków. Niemal razi obojętność Sędziego wobec tych, których szarpią szatańskie szpony i rozkrwawiają diabelskie włócznie.

To bez wątpienia malarski traktat teologiczny. Ale patrzę też na arcydzieło flamandzkiego mistrza jak na wizerunek polskiej sceny publicznej, w której niezmącona pewność siebie liderów partyjno-ideologicznych struktur wynosi szczęśliwych lub strąca w niebyt grzesznego błędu. Ci pierwsi są zbawieni, bowiem są „nasi”; drugich czeka potępienie, gdyż są „ich”. „Nasza” historia jest ratunkiem, „ich” – paktem z diabłem. Obawiam się, że polskie życie publiczne jest nie tylko prymitywnie „czarno-białe”, ale na swój sposób bluźniercze: przedstawiciele poszczególnych ośrodków urządzania publicznej wyobraźni politycznej przypisali sobie niczym nieuzasadnione prawo do ferowania sądów jasno (w)skazujących „zbawionych” i „potępionych”.

Nie rozmawiamy poważnie o sprawach obywatelskich, bowiem przy wydatnej, niestety, pomocy mediów rozmowa stała się okazją do wzajemnego ranienia się. Możemy o sobie powiedzieć to, co Gandalf rzekł o Sarumanie i Gadzim Języku: „Ci dwaj niewiele znajdą pociechy w przymusowym sam na sam; będą się wzajem ranili złym słowem” (przeł. Maria Skibniewska). Przeklinamy się nawzajem, nie myśląc w ogóle o tym, że – być może – za to właśnie przeklną nas nasze własne dzieci. Właśnie – nie myśląc. Na tym polega problem.
 

Rzeczpospolita krótkowzrocznych
W pozostającym w cieniu listów do Koryntian czy Rzymian adresie św. Pawła do Kościołów w Galacji znajdujemy poprzedzone ostrzeżeniem nauki, których nie powinniśmy zbywać milczeniem. Ostrzeżenie jest proste, ale widać, że codzienność politycznej praktyki Galatów przekonanych o własnej słuszności mocno zatrwożyła Apostoła, skoro list swój pisze nie tylko „własnoręcznie”, ale i „wielkimi literami” (Ga 6, 11).
Tym, czego lęka się św. Paweł, jest działanie wynikające z krótkowzroczności ludzi przekonanych o własnej racji. „Co człowiek sieje, to i żąć będzie” (6, 7) – napomina, każąc nam przypomnieć sobie, że w ludzkim działaniu liczy się nie tylko „sianie”, ale przede wszystkim to, co będzie późniejszym owocem owego zasiewu. Jeżeli istnieje ciężki grzech niszczący ludzką wspólnotę, jest nim żywione przez współczesnych przekonanie, że historia dotyczy tylko ich i ich czasu, spraw czy interesów; że albo liczy się wyłącznie „tu” i „teraz” (wówczas ignorujemy historię, skupiając się na sobie), albo że ci, którzy przyjdą po nas, będą toczyć te same spory z tym samym zacietrzewieniem (wówczas kompromitujemy się przekonaniem o tym, że historia będzie tylko kontynuacją tego, co tu i teraz, a więc rościmy sobie prawo do tego, by sprawować władzę nad historią, odmawiając jej samoistności).

A przecież nie do nas należy panowanie nad tym-co-przyjdzie. Jest natomiast naszym zadaniem zrobić, co w naszej mocy, aby to-co-przyjdzie mogło rozgościć się w świecie wolnym od naszych, zwykle ideologicznie motywowanych idiosynkrazji. Zapewne nigdy nie uda się tego dokonać w stopniu doskonałym, ale nasza odpowiedzialność za to-co-przyjdzie żąda dokonania maksymalnego wysiłku, aby nie zaciemniać horyzontu historii własnymi sądami i uprzedzeniami.

Nasze dzieci i wnuki nie będą się zajmowały tym, kto był winny katastrofy smoleńskiej; natomiast zapytają, dlaczego świat, którym im przekazaliśmy, jest światem pozbawionym ludzkiej więzi do tego stopnia, iż właściwie mamy do czynienia nie z dwoma obrazami rzeczywistości, ale z dwiema różnymi rzeczywistościami nieznajdującymi żadnej wspólnej płaszczyzny. Pisze Andrzej Szuba: „odejść / cień zostawić / niech świadczy”. Obawiam się, że cień, jaki zostawimy po sobie, będzie przygnębiającym świadectwem ograniczenia i niemocy.
 

Rzeczywistość źle czyniona
Czarno-biały schemat świata jest wygodny dla polityków (pozwala na tworzenie prostych, by nie rzec: prostackich map ideologicznych), lecz zabójczy dla wspólnoty, bowiem zdolność myślenia zastępuje poplecznictwem, zamykając tym samym drogę ku przyszłości innej niż ta przedłużająca obecny stan rzeczy. Tymczasem zobowiązanie do otwarcia drogi przyszłości może stanowić wykładnię nauki św. Pawła: „póki mamy czas, czyńmy dobrze wszystkim, a najwięcej domownikom wiary” (6, 10).

Czynić dobrze należy więc powszechnie, co od razu koryguje obowiązującą praktykę postępowania, w której obowiązującą zasadą jest wybiórcze, precyzyjnie ukierunkowane czynienie źle. Nie tyle „zła”, to bowiem zakładałoby istnienie jakiejś podstawy metafizycznej naszego działania, ale właśnie „źle” – czyli tak, aby z definicji zapobiec wszelkim próbom porozumienia z tymi, którzy myślą inaczej, niż nakazują to moje/nasze racje. Czynienie „zła” nie kasuje namysłu, choć posługuje się myśleniem dla niecnych celów; „czynienie źle” jest obliczone z całą premedytacją na to, aby ograniczać dyspozycję do krytycznego myślenia.

Rzeczywistość źle czyniona, a taką jawi się Polska podzielona nie tylko sprawą Smoleńska, jest rzeczywistością bezmyślną, w której albo przynależymy do bezwzględnie skonfliktowanych ugrupowań narzucających swym zwolennikom sformatowany obraz świata, albo – co jeszcze groźniejsze – wyłączamy się z uczestniczenia w czymkolwiek, nie znajdując dla siebie miejsca w tak skonstruowanym świecie. Póki więc jeszcze mamy czas, sprzeciwiajmy się z całej mocy źle czynionej sferze publicznej, próbujmy znaleźć w niej drogą krytycznej refleksji własne ścieżki dobrego czynienia.

Dobrze czynić, o czym pisze św. Paweł, to nie rezygnować z interpretacji świata i działań innych niż te, które proponuje nam obecny sposób zorganizowania, a raczej formatowania wyobraźni publicznej. Formatowanie to jest zwykłą deformacją; praktykowane wytrwale prowadzi do tego, że to, co zdeformowane, jawi się nam jako „normalne”, a nawet wręcz „piękne”.
 

Poza podziałem
„Domownicy wiary”, o których czytamy w liście, nie są jedynie współwyznawcami. Znaczenie tego niezwykłego pojęcia jest donioślejsze. Jak wynika z Pawłowego przekazu, to ludzie „wykupieni spod zakonu” (4, 5), którzy nie są już „pod opieką przewodnika” (3, 25). To zatem ci, którzy nie wyrzekając się przekonań, nie są przez nie ubezwłasnowolnieni i nie traktują ich ani jako jedynie obowiązujące, ani jako narzędzie do zwalczania tych, których przekonania są odmienne.

Gdy świat pęka, rozpadając się – jak widzimy w Polsce – na dwie różne, wzajemnie odmawiające sobie racji bytu rzeczywistości, „domownikiem wiary” jest ten, kto nie zgadza się na taką dychotomię, ocalając w ten sposób nadzieję. „Domownik wiary” to człowiek nadziei, ta zaś, aby pozostać nadzieją, a nie czczą obietnicą, musi być otwarta na całe bogactwo tego-co-przychodzi, a wobec czego mamy tym większe zobowiązania, im bardziej zdajemy sobie sprawę, że zapewne już nie nam dane będzie żyć z konsekwencjami naszych dzisiejszych decyzji.

Zabójcza, iście śmiertelna jest krótkowzroczność tych, którzy nieustannie uzbrajając się wobec świata, nie potrafią opuścić swych bastionów, niezależnie od tego, czy bastionem tym jest wygodny mieszczański salon, czy heroicznie nadinterpretowany okop Świętej Trójcy. Obydwie postawy są pozbawionymi wizji przyszłości innej niż najbliższe wybory oglądami świata zamkniętego na nadzieję. Nadzieję uczyniły nie więcej jak przebiegłym blefem: prymitywnym, lecz „skutecznym” (wszak „nie myślimy” już przecież, a testowy charakter nauki szkolnej pogłębia jedynie zapaść krytycznego myślenia) PR-owym manewrem, nad którym pracują „sztaby wyborcze”.
 

Pochwała szarości
Dzisiejsza polityka opiera swą skuteczność na pomieszaniu nadziei z obietnicą. Ta ostatnia jest zwykle złudnie konkretna, ale też taki jest mechanizm tworzenia czarno-białego świata. Trzeba jasno zarysować własne stanowisko nie po to, aby było wiążącym mnie zobowiązaniem, ale po to, aby odróżniło mnie korzystnie od przeciwnika. Stąd wypełnienie obietnicy nie ma już żadnego znaczenia. Przegrany powie, że nie wola wyborcy uniemożliwiła mu dotrzymanie słowa, wygrany z pewnością odwoła się do stanu prawnego lub sytuacji budżetowej, dwóch uniwersalnych instrumentów tłumaczących zdradę nadziei.
Tymczasem nadzieja nie jest, co wykazał już Gabriel Marcel, nadzieją na „coś”. W przeciwieństwie do struktur partyjno-techno-biurokratycznych, formatujących naszą wyobraźnię nadzieją na „zwycięstwo rozsądku” lub „sprawiedliwe ukaranie winnych”, człowiek nadziei nie dąży ani do zwycięstwa za wszelką cenę (wie, że taki sukces oznacza ruiny i zgliszcza, jakie pozostawiamy za sobą prąc do wygranej), ani do odmierzenia komukolwiek „zapłaty” za domniemane przewiny (w efekcie otrzymujemy brutalną karykaturę sprawiedliwości). Obie postawy są groźne dla wspólnoty, bowiem każda z nich proponuje świat „gotowy” w przekonaniu o swej jedynej niepodważalnej racji, gdy nadzieja jest niczym innym, jak wymogiem nieprzerwanego zmagania się z niegotowością świata.

Nie chodzi więc ani o niebo, ani o piekło (oba te pojęcia wiążą się z karą lub nagrodą, zapłatą lub wyróżnieniem), lecz o niestrudzoną wędrówkę przez czyściec naszych cnót i grzechów, o krytyczny ogląd samych siebie, do czego wydajemy się coraz mniej zdolni. Nie o politykę „białą” lub „czarną” (które to określenia stosują wobec siebie konkurujące techno-biurokracje ideologiczne), wykluczającą możliwość poważnej rozmowy, lecz o politykę „szarą”, która wstrzymując się od wyjściowego ferowania wyroków i doskonalenia możliwości ranienia, dopuszcza spotkanie i kompromis.
 

Odejście na drugi krąg
Tragiczna katastrofa prezydenckiego samolotu w Smoleńsku dla jednej strony politycznej sceny była dramatycznym wydarzeniem, wpisanym jednak w cały ciąg decyzji codziennej praktyki życiowej warunkowanej stosownymi umiejętnościami i procedurami. W tym sensie katastrofa, niezależnie od jej grozy, była wynikiem niedostosowania się do obowiązujących norm i przepisów, straszną konsekwencją niekonsekwencji w tychże norm stosowaniu.

Druga strona opowiada zupełnie inną historię. Smoleńsk jest tu nie wypadkiem, lecz Wydarzeniem, które wszystko zmienia, Wydarzeniem Czystym (jak powiedziałby Alain Badiou), wydarzeniem zsakralizowanym, co znajduje wyraz w odpowiedniej nomenklaturze mówiącej o „poległych”, „zdradzonych o świcie”, a także o „przemyśle nienawiści”, który miał do zdarzenia owego doprowadzić.

Oba te stanowiska nie pozwalają na należyte uszanowanie ofiar katastrofy oraz blokują szansę na istotną odmianę polskiego życia publicznego. Żadne z nich nie dopuszcza bowiem możliwości, aby tragiczna śmierć Prezydenta i towarzyszących mu osób stała się zaczynem nowego początku. To, co ważne, co dramatycznie poważne, od czego zależy nasze bycie razem, zastąpiliśmy już to rozważaniem procedur, już to martyrologiczno-funeralną celebracją. Tymczasem najwyższym hołdem i wyrazem pamięci dla ofiar katastrofy byłoby właśnie to, gdyby Smoleńsk stał się zaczynem nowego początku. Zabrakło nam do tego siły i odwagi myślenia wolnego od zideologizowanych techno-biurokracji.
 

Wspólny język
Hannah Arendt definiuje człowieka jako byt obdarzony dyspozycją do nieustannego zaczynania, inicjowania procesów i zjawisk. „Główny impuls – pisze ona w „Kondycji ludzkiej” – płynie z nowego początku, który pojawił się na świecie wraz z naszymi narodzinami, i na który odpowiadamy zapoczątkowując coś nowego z naszej własnej inicjatywy” (przeł. Anna Łagodzka). Jeśli tak, zatem obie główne struktury starające się zarządzać wyobraźnią publiczną nie sprostały temu zadaniu.

Rządzący nie potrafili lub nie chcieli zainicjować poważnej rozmowy o tym, czym jest polityka i sfera obywatelska, jaka jest wizja przyszłości kraju, jakie relacje powinny panować między uczestnikami życia publicznego, pozwalając tym zaniechaniem uwierzyć, że polityka to nic ponad doraźny interes partyjny, a wszelkie myślenie utopistyczne zagraża stabilnemu status quo i, jak pisze Stefan Symotiuk, „sprawia doraźne kłopoty władcom doraźnym”.

Opozycja nie chciała zauważyć, że podtrzymanie statusu Smoleńska jako Wydarzenia Czystego wymaga nieodzownie, by powstał nowy dyskurs polityczny daleki od przeszłych uraz, otwierający nadzieję pojednania, bowiem Wydarzenie Czyste zawdzięcza swą moc właśnie temu, że ustanawia nowy początek, jest więc wydarzeniem niosącym nadzieję i otwierającym przyszłość tym, którzy przyjdą po nas. Tymczasem, czemu świadkujemy od pięciu lat, ten rodzaj opowieści smoleńskiej jest niczym innym, jak wzmocnieniem wszelkich minionych resentymentów, a więc zamykaniem dróg nadziei.

Pytanie stojące przed nami dotyczy nas samych, lecz przede wszystkim tych, którzy przyjdą po nas, a których egoistycznie wykreślamy z naszych doraźnych i krótkowzrocznych kłótni: czy zdołamy zainicjować nowy sposób myślenia o polityce i prowadzenia polityki, sposób, który pozwoliłem sobie nazwać polityką „szarą”?

Czy uda się nam zapoczątkować to „nowe” w naszym byciu razem, w którym techno-biurokratyczne struktury polityki ograniczałyby swoją zabójczą skłonność do totalizacji własnego obrazu świata i demonizacji przeciwnika?

Czy zdołamy wypracować język wspólny myślenia o sprawach obywatelskich, wolny od uprzedzeń, resentymentów i trywialnej doraźności partyjnych interesów?

Czy potrafimy przywrócić znaczenie takim słowom jak „wizja” i „utopia”, zdając sobie sprawę z tego, że ich zapomnienie, jak pisze Karl Mannheim, „stwarza statyczną rzeczywistość, w której człowiek sam staje się rzeczą” (przeł. Jan Miziński)?

Wszak może dopiero wtedy, gdy się to uda, dopracujemy się prawdziwego obywatelstwa, które to pojęcie zawiera w samym swym brzmieniu trzy skojarzenia (słowa Stefana Symotiuka): „człowieka, który [jest] »obyty«, doświadczony, wypróbowany w jakiejś sferze życia; człowieka, który »obywa się« bez zależności od innych (»nie wisi u niczyjej klamki«); wreszcie myślącego w kategoriach »oby« – tj. marzyciela – i to odbiegającego od myślenia wąsko praktycznego...”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, poeta, tłumacz. Były rektor Uniwersytetu Śląskiego. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Członek Komitetu Nauk o Literaturze PAN, Prezydium Komitetu „Polska w Zjednoczonej Europie” PAN, Prezydium Rady Głównej Szkolnictwa… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2015