Chrześcijanin w galerii

W tekstach ks. Adama Bonieckiego znajdziemy próbę uświęcenia codziennego świata powszedniego. Czy aby w wirze i zamęcie wokół ciemnych dziur sklepów i handlowych galerii nie kryje się jakieś "ukryte światło"?

06.12.2011

Czyta się kilka minut

Ks. Adam Boniecki w swoim (byłym) krakowskim mieszkaniu – z widokiem na galerię handlową. Kraków, marzec 2011 r. / fot. Grażyna Makara /
Ks. Adam Boniecki w swoim (byłym) krakowskim mieszkaniu – z widokiem na galerię handlową. Kraków, marzec 2011 r. / fot. Grażyna Makara /

1

Krótkie teksty ks. Adama Bonieckiego to drobiazgi, które otrzymujemy w prezencie (niepróżno w jednym ze swych rozważań Autor wywodzi pochwałę obdarowywania, zdejmując z gorączkowych przedświątecznych zakupów odium zwykłego, nieopamiętanego konsumpcjonizmu). To prezenty, których zadaniem nie jest obezwładnić obdarowywanego, onieśmielić, a pośrednio wykazać wyższość obdarowującego. Łatwo mogłoby się tak stać. Wszak "głos" jest "głosem Naczelnego lub Seniora". A jednak teksty te nie są klasycznymi "wstępniakami". Owszem, otwierają numer "Tygodnika", zapowiadają, jak przystało, jego przewodni temat; ale czynią też coś więcej - nie podają czytelnikowi wszystkiego w postaci gotowej, na tacy, ale dają mu do myślenia, zadają mu pytania. To najlepszy sposób okazania Drugiemu szacunku: dowieść tego, że obdarowujący zachowuje pamięć o obdarowywanych poprzez dawanie im do myślenia.

2

Urzędowe "wyciszenie" czyjegoś głosu każe nam zastanowić się nad motywami naszego postępowania. Niepodważalny autorytet i moc urzędu z jednej strony oraz niezależność myślenia jednostki z drugiej: nierówne to siły, ale zwycięstwo urzędu nie musi oznaczać porażki jednostki. Poddając się werdyktowi officium, niekoniecznie musi to czynić po prostu z uległości. Ta jest bowiem zawsze doraźna, jak doraźne bywają zazwyczaj motywy decyzji o wyciszeniu czyjegoś głosu; powinien być mniej słyszalny, bowiem mówi rzeczy istotne dla tego, co tutaj i teraz, a to, co mówi, wydaje się odbiegać od przyjętych przez instytucję przekonań. Słuchać zakazu można jednak nie z "uległości", ale z przeświadczenia, że wymaga tego od nas wyższe dobro wspólne (a nie jednej konkretnej instytucji); słucham, aby nie dzielić dalej, nie z uległości (a przynajmniej nie tylko z niej) wobec przełożonych, lecz z poczucia wspólnoty ze światem.

Czytam więc, że "ponad podziałami łączy nas wspólny los i kruchość tego wszystkiego, co jest teraz" (s. 77). O to, co "teraz", troszczę się prawdziwie dopiero wtedy, gdy ośmielam się myśleć śmielej i szerzej, bowiem w ten sposób traktuję "teraz" z należytą powagą. Nie chodzi tu o dowodzenie własnej racji, lecz o rozważne działanie, w którym moralna wyobraźnia każe mi rozważać skutki moich decyzji wykraczające daleko poza to, co "moje". Na pytanie: "Kto się przejmuje dalekosiężnymi konsekwencjami, kiedy proponują mu rozwiązanie jego problemu tu i teraz?" (s. 48), odpowiedzieć trzeba, że taki namysł winien być cechą chrześcijanina.

3

Mnożenie i dzielenie to czynności nie tylko matematyczne, ale przede wszystkim ­egzystencjalne. Rzeczywistość to pomnażanie wszystkiego: ludzi, dóbr, pieniędzy. Funkcjonujemy w niej mnożąc, gromadząc, a następnie strzegąc tego, co zgromadziliśmy. Tak pojęte mnożenie, choć niezbędne i godne podziwu, o ile nie opatrzymy go jakąś refleksją, o ile stanie się gromadzeniem nieopamiętanym, nieuchronnie prowadzi do "dzielenia".

Naszym obowiązkiem jest zatem nie działać bezwiednie; czuwanie, do którego wzywa chrześcijaństwo, jest troską o to, by wiedzieć, co czynimy, a więc pedagogika chrześcijaństwa jest pedagogiką dokonywania mądrych, to znaczy świadomych, a nie automatycznych wyborów. "Zawsze za konkretną decyzją będzie stał konkretny, wolny człowiek (...). Rzecz w tym, żeby wybierając, wiedział, co wybiera" (s. 50).

4

Nie chodzi już o podziały wynikające z nieustannego gromadzenia i strzeżenia stanu własnego ekonomicznego czy politycznego posiadania (w wielu miejscach w tekstach ks. Bonieckiego słyszymy niepokój z powodu "przygnębiających podziałów Polaków", s. 94); stawką nie jest "rząd dusz", lecz "napełnianie duchem". To zaś wymaga rozpoznania wspólnej miary (a czy nie na takim rozpoznaniu polega to, co nazywamy odpowiedzialnością?), otwierającej możliwość (a dla chrześcijanina pewnie wręcz konieczność) "dzielenia" będącego nie gromadzeniem, lecz dawaniem.

Jeżeli "dla milionów ludzi chrześcijaństwo stało się siłą broniącą przed rozpaczą, ziemią żyzną, natchnieniem dla kultury, obroną godności człowieka" (s. 37), dokonało się to za sprawą tych dwóch procesów: rozpoznania (czyli wniknięcia pod powierzchnię świata, dostrzeżenia naszej codzienności w całej jej złożonym charakterze) i dzielenia (już nie ja jestem tutaj najważniejszy, lecz wszystko to, co zachodzi między mną a innymi). Uczniowie nie rozpoznają Chrystusa, gdy gromadzi i naucza, lecz wtedy, gdy dzieli chleb między nich i siebie. "Rozpoznany przy łamaniu chleba" (s. 38): sens chrześcijaństwa nie polega na tym, że usuwa ono zwątpienie i samotność z naszego życia, lecz na tym, że uświadamia nam, iż dzielenie się (nawet samotnością i rozpaczą) uświęca codzienność.

5

Na to uświęcenie trzeba jednak zapracować. Nie przychodzi ono łatwo, chociaż jest na wyciągnięcie ręki. Przeszkadza mu jednak nasza pewność siebie, przeświadczenie, iż rzeczywistość dobrze znamy, bowiem wszystko opisaliśmy sobie dokładnie, a role w naszym przedstawieniu świata starannie już rozdzieliliśmy. Wiemy, co jest dobre, a co złe, kto ma niezawodnie rację, a kto z całą pewnością się myli. Bardziej "pamiętamy" świat, niż go "widzimy". Napisałem, że uświęcenie codzienności jest "na wyciągnięcie ręki". Prawda, ale to następuje dopiero później; nim dotkniemy świata, nim położymy na nim rękę, musimy go najpierw zobaczyć. Uświęcenie codzienności jest więc najpierw na końcu naszego spojrzenia.

To, co się tam wtedy znajdzie, jest "moje", ale ten zaimek jest "dzierżawczy" tylko w sensie gramatycznym. Nie posiadam żadnego prawa własności do tego przedmiotu czy miejsca; jest ono "moje" tylko dlatego, że poczuwam się do bliskiej z nim więzi. Jest ono "moje" nie tytułem własności; wręcz przeciwnie - jest "moje", ponieważ jest otwarte dla wszystkich, i to "moje" wybawia mnie z udręki świata, w którym tyle dokonuje się w imię i pod dyktando ideologicznych podziałów.

Na końcu troskliwego spojrzenia miejsce jest "moje" dlatego, że nie jest ani "nasze" (czyli doskonałe i prawdziwe), ani "ich" (czyli wredne i zakłamane). Nie może zatem dziwić tytuł "Moja ukochana galeria" , a tym bardziej rozważania o "»liturgii« konsumpcji". "Moje" jest coś, co w ogóle nie uznaje moich do siebie praw, lecz co wiąże mnie z sobą za pośrednictwem innych ludzi i mojego w ich życiu udziału. Jedyne, co muszę zrobić, to zadbać o to, aby udział ów był godny i dobro (choćby niewielkie dobro uśmiechu) czyniący. "Wspólne zakupy mogą ją [rodzinę - przyp. TS] integrować bardziej, aniżeli wspólne patrzenie w telewizor" (s. 142). Dla uważnego i troskliwego spojrzenia (a takim powinien być wzrok chrześcijanina) galeria może być miejscem szczególnego związania ze światem; "liturgia" zakupów - szczególnego, codziennego świętowania wspólnoty.

Należy dyskutować nad stanem świata, który owocuje takimi zjawiskami, ale baczne oko nie odwraca spojrzenia, troskliwy człowiek nie potępia łatwo ("nie sądźmy nikogo, bo sędzią sumień jest Bóg", s. 50). Stara się zrozumieć i obrócić ku dobremu. A zatem nie spieszy się z ferowaniem wyroków, wie, że "nic w historii nie jest biało-czarne" (s. 126).

6

Świat jest więc "mój" jedynie w sensie mojej za niego odpowiedzialności, konieczności "żalu za nie swoje w końcu winy" (s. 34). To zaś musi prowadzić do przyjęcia, iż przebaczenie przeważa nad zapieczoną w sobie pamięcią będącą zwykłą pamiętliwością. Odpowiedzialność za rzeczywistość stanowi terapię pamięci; nie kasuje jej, nie wymazuje, lecz uzdrawia i leczy. Jak się okaże za chwilę, przynajmniej częściowo. Przybiera to postać zasady: "nie zapomnieć, aby przebaczyć, ale przebaczyć, aby zapomnieć, a przynajmniej: aby pamiętać inaczej" (s. 32).

Ta ostatnia kwestia jest szczególnie interesująca, mówi bowiem o podwójnym biegu historii, w której wielkie, masowe zdarzenia odciskają się strasznymi ranami w pamięci ludzkiego indywiduum. Nie można i nie trzeba nawet starać się "zapomnieć": takie zalecenie byłoby nie tylko nieludzkie (jak mógłbym się wyrzec dramatycznego wydarzenia, które zapadło mi w pamięć "na zawsze" - i nie jest to jedynie zwrot retoryczny, lecz wyraz nieuleczalności rany zapisanej w pamięci, rany nie do kompletnego zaleczenia: "miałem 10 lat, a każdy szczegół pamiętam tak, jakby to było wczoraj, a nie 65 lat temu", s. 33), ale i niespołeczne (wszak polityka zawsze w jakimś stopniu dyskontuje to, co zapamiętane).

Przebaczyć nie oznacza więc zapomnieć, lecz pamiętać inaczej, i jest to program, kto wie, czy nie skuteczniejszy w skali społecznej niż indywidualnej. Wszak nasza polityka (często zresztą określana przymiotnikiem "historyczna") opiera się głównie na postulacie, by pamiętać "tak samo", bowiem - mniemają politycy - tylko w ten sposób można ustabilizować wyborcze lobby i zapewnić trwałość partyjnej struktury.

Wezwanie do pamiętania inaczej jest więc odrzuceniem apatii, jaka - paradoksalnie - stanowi serce naszej sceny publicznej. Paradoksalnie, bo przecież pozornie tyle tam zdarzeń i głośnych wystąpień, tyle medialnego zgiełku, ale w istocie wszystko to po to, aby pamiętać "po staremu", aby nie stawiać trudnych pytań, nie dociekać, skoro przecież usłużnie dostępne są gotowe odpowiedzi. Wysiłek zmierzający do tego, by pamiętać inaczej, będzie skuteczny wtedy, gdy nie zawahamy się przed zadawaniem trudnych pytań: "Dlatego wciąż od nowa trzeba precyzować, analizować i pogłębiać zrozumienie tych słów [np. patriotyczny obowiązek - przyp. TS], niekiedy zinstrumentalizowanych i zamienionych w bezmyślnie powtarzany slogan" (s. 45).

7

Dlatego powoływanie się na urząd jako na moc rozstrzygającą w każdym przypadku o tym, co w dzisiejszym świecie należy uznać za dopuszczalne, nie powinno chrześcijaninowi wystarczyć. Gdy rzeczywistość jest dynamiczna i nieustannie zmienia swe oblicze, urząd czyni wszystko, by zmiany owe w minimalnym tylko stopniu dopuścić do swego oglądu świata. Właściwością urzędu jest bowiem to, że gdy przychodzi mu wybierać między człowiekiem a własnym magisterium, odczuwa przemożną pokusę, by wybrać to drugie. Zbiór zasad określanych jako niezachwiane i niezmienne zapewnia bowiem trwałe poczucie bezpieczeństwa, i jak to określił jeden z biskupów, zapobiega szerzeniu "zamętu" (chociaż przyznajmy, że to słowo znalazło się także w przywołanym w książce cytacie z adhortacji Jana Pawła II). Lecz, spytajmy, czy to nie "zamęt" właśnie jest powołaniem chrześcijanina, człowieka, który winien rzucić wszystko, aby udać się za Mistrzem.

Na słynnym obrazie Caravaggia powołany przez Chrystusa apostoł nie wygląda na bezgranicznie szczęśliwego; przeciwnie - ziemia zapadła mu się pod nogami, a słowo "zamęt" jest z pewnością zbyt łagodne, aby opisać to doświadczenie porwania przez nieopisany wir. Wygląda więc na to, że katolicyzm musi być raczej niebezpiecznie "brzegowy" niż bezpiecznie "centralny", bliżej mu do rubieży i odległej prowincji, z której widać odległe światy, niż do salonów stolicy, gdzie słychać powtarzane komunały. Człowiek centrum nie będzie cenił tych, którzy chodzą "po obrzeżach ortodoksji" (s. 21), i nie pogodzi się z tym, że Bóg, w którego wierzy, "może naruszać reguły instytucji" (s. 41). Chrześcijaninowi będzie więc bliżej do człowieka obrzeży niż człowieka centrum; skoro bowiem jego powołaniem jest dobroczynienie ("po owocach ich poznacie"), jego wątpliwości, rozterki i zapytywania są niezbywalną częścią owego czynienia.

To z nich rodzą się rzeczy ważne, choćby nawet płaciło się za nie wysoką cenę. To, co wzdraga się przed pytaniem, pozbawia się energii czynienia, samym rodzajem języka, którym się posługuje, rodzi postawę apatyczną. Miast inspirować - nuży. Ksiądz czyta listy pasterskie, nie bacząc na apatyczną postawę słuchaczy, "bo u nas - słusznie czy nie - od pasterskich listów nikt się niczego ważnego nie spodziewa. Może dlatego, że Autorzy obawiają się wyjścia poza granicę ogólników i spraw znanych" (s. 157). Chrześcijanin - człowiek obrzeży, któremu bliższe pytanie niż odpowiedź, i który nie obawia się wyjścia w stronę tego, co nieznane i pozbawione mapy. François Mauriac napominał: "Żyć niebezpiecznie - to formuła chrześcijańska, formuła, która dopiero na płaszczyźnie nadprzyrodzonej zyskuje swój najgłębszy sens" (przeł. J. Nałęcz).

8

Niepewność jest podstawą pewności chrześcijanina; w swej niedoskonałości nie spieszy się z ogłoszeniem tego, że już wie, o co Bogu chodzi. Wszak "tendencja do nadawania cechy niezmienności czy wręcz sakralizowania rzeczy przypadkowych jest pokusą tych, którzy jak ognia obawiają się naruszenia status quo i wynikającej z tego niepewności" (s. 73). Tymczasem Bóg jest właśnie wedle naszych ludzkich kategorii w najgłębszym tego słowa znaczeniu "niepewny"; przybliżamy Go sobie, lecz jakież mamy prawo, by rościć sobie pretensję do zrozumienia Jego tajemnicy? "Bóg nie jest związany sakramentami i ma moc, także i bez nich, obdarzyć zbawieniem tego, kto się stara naprawić wyrządzone zło i iść za Nim" (s. 54). Ten cytat pochodzi z przepowiadania na temat małżeństw niesakramentalnych, ale przecież zasięg tego sądu jest znacznie szerszy. Obejmuje on całe nasze życie, w którym moja odrębna jednostkowość zbudowana na poczuciu moralnym i moralnej wyobraźni (mówiąc prościej, na sumieniu) splata się w jeden węzeł z tym, co ustalają pisane lub niepisane regulacje urzędu i obyczaju.

Przytoczone zdanie jest jednocześnie zaleceniem i przestrogą. Ostrzega nas przed lekceważeniem litery prawa; nie mówi, iż przepis zakazujący dopuszczania ludzi rozwiedzionych do komunii jest niesłuszny. Nie wzywa do otwartego sprzeciwu ("Sam fakt rebelii niczego jeszcze nie przesądza", s. 29), ale nie każe zrezygnować z własnej drogi: urząd i jego jurydyczne wyroki zachowują wagę nie wszędzie, stanowią prawa dla pewnego wycinka świata. Wszak - niełatwym do zaakceptowania, to prawda, ale koniecznym - przekonaniem chrześcijanina jest to, iż życie w doczesnej sferze to jedynie fragment, a o tym, co dalej, co poza tym wycinkiem, nie decydują już prawa w nim obowiązujące.

9

W ostatecznym rozrachunku o tym, "co dalej", zdecydują dwie okoliczności. Nad jedną sprawujemy kontrolę, nad drugą zupełnie nie. Pierwsza - to nasza wyobraźnia moralna, każąca nam zastanawiać się nad dalekosiężnymi skutkami naszych czynów i naprawiać wyrządzone zło; druga - to wola Najwyższego, którego nie obowiązują nasze ustalenia, choćby podejmowane w Jego imieniu. Może nawet szczególnie te. Być może wyrozumiale zdziwi się On nadmiernym rygoryzmem i pewnością siebie, z jakimi orzekaliśmy o Jego Kościele, posługując się nim do załatwiania spraw wyłącznie ludzkich. Nawet jeśli owa pewność była pewnością papieską. Być może zaduma się nad tym ostrym zdaniem z adhortacji "Familiaris consortio", w którym Jan Paweł II pisze z uderzającą surowością: "Nie mogą być dopuszczeni do komunii świętej od chwili, gdy ich stan i sposób życia obiektywnie zaprzeczają tej więzi miłości między Chrystusem i Kościołem, którą wyraża i urzeczywistnia Eucharystia" (s. 53).

Wydaje się, że Bóg nie jest przewidywalnym ładem prawa; Bóg jest stanem wyjątkowym, w którym dotychczasowe prawa mogą, lecz nie muszą wcale obowiązywać. François Mauriac pisze o zdumieniu, jakie wstrząsnęło kapłanem spowiadającym na łożu śmierci Artura Rimbauda, wielkiego bluźniercę i apostatę; okazało się, że "nie tylko miał wiarę, lecz wiara jego była tak wyjątkowa, że podobnej spowiedzi nie spotkał prawie nigdy w życiu" (przeł. J. Nałęcz). Jeśli Bóg jest stanem wyjątkowym, z należytą ostrożnością musimy odnosić się do ludzkich przecież dogmatów i regulacji.

10

Wynika z tego, że nie trzeba bać się siebie ("przestańmy się bać siebie nawzajem. Zacznijmy się szanować. Rozmawiajmy", s. 66), a w związku z tym nie trzeba także bać się codzienności będącej naszym życiem.

Nie mogąc się z nią uporać, wykonujemy dwa manewry: możemy powierzyć siebie bez reszty jej zaborczym praktykom. Lecz wtedy nie zauważamy, że oddajemy się bez reszty nie tyle codziennym praktykom i zwyczajom, co pewnej przygotowanej dla nas z góry przez fachowców od rynku, mód i politycznej manipulacji wersji codziennego doświadczenia. Możemy też potępić ją w czambuł, odsądzić od czci i wiary jako bezmyślną ucieczkę do salonu krzywych luster konsumpcji i rozrywki.

W obu przypadkach robimy błąd, który zubaża nasze życie, każąc się nam wyrzec albo siebie (w pierwszym przypadku), albo świata, który przecież sami sobie przygotowaliśmy (gdy skreślamy codzienność jako nic prócz zbioru chytrych zabiegów marketingowych).

W tekstach ks. Adama Bonieckiego znajdziemy, jak powiedzieliśmy, próbę uświęcenia codziennego świata powszedniego. Najpierw przez uważne i troskliwe spojrzenie, a potem przez pozwalający uniknąć uproszczonych obrazów świata namysł nad tym, czy aby w owym wirze i zamęcie koncentrującym się wokół ciemnych dziur sklepów i handlowych galerii nie kryje się jakieś "ukryte światło" (s. 112). Zadaniem chrześcijanina (określmy je mianem "trzech »ś«") jest odkryć święto i światło świata, to zaś można uczynić tylko przez uczestnictwo w nim. Stąd i pytanie: "czy w pozornie konsumenckim podnieceniu nie kryją się ważne treści chrześcijańskie, czy w przedświątecznym wydawaniu pieniędzy na jadło i prezenty nie zawierają się elementy w przesłaniu Bożego Narodzenia szczególnie ważne?" (s. 113).

11

Świat ukazuje w tych tekstach swoje ciepłe (wbrew całej swojej grozie) oblicze. Pytanie: "A może nie jest tak źle?" (s. 132) pozwala zachować krytycyzm wobec rzeczywistości bez potępiania kogo- i czegokolwiek. Okazuje się, że nie czyhają na nas sami wrogowie, a sprawy potrafią nabrać życzliwego biegu. Ostatecznie nawet świętość nie musi być "święta". Wszak nie wszyscy święci "byli »w porządku« wobec praw Kościoła, nie wszyscy byli katolikami, a niektórzy uważali się za niewierzących. Według Ewangelii oni, w niebiańskiej portierni, ku swemu wielkiemu zaskoczeniu [dodajmy od siebie, musieli być zaskoczeni, wszak Bóg jest niepewny, a więc i nieprzewidywalny - TS] usłyszeli od Jezusa, że »myśmy się już kiedyś spotkali«...". Bardzo to pokorna i piękna wykładnia zbawienia.

12

Prawdziwy Polak to Polak-katolik? "A może nie jest tak źle"?

Ks. Adam Boniecki "Lepiej palić fajkę niż czarownice", Tygodnik Powszechny / Znak Kraków 2011

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, poeta, tłumacz. Były rektor Uniwersytetu Śląskiego. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Członek Komitetu Nauk o Literaturze PAN, Prezydium Komitetu „Polska w Zjednoczonej Europie” PAN, Prezydium Rady Głównej Szkolnictwa… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2011