Polityka ciała

Logiką polskiej wojny jest tylko wojna. Esej Marka Bieńczyka.

11.01.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Maciej Łuczniewski / REPORTER
/ Fot. Maciej Łuczniewski / REPORTER

Ustawa trybunałowa wydaje się być bardziej niż aktem umysłu aktem rozpalonego ciała: wystarczyłoby przecież tylko jedno z jej obostrzeń (np. nakaz rozpatrywania spraw w kolejności), by ukatrupić Trybunał Konstytucyjny. Meursault z „Obcego” Camusa strzelał do swej ofiary trzy razy, choć nie żyła już po pierwszym strzale. Sam nie pojmował później przesady tej przemocy, transu, w który wpadł. Kolejne paragrafy nowej ustawy są jak kolejne strzały czy dodatkowe kołki osinowe w zwłoki wampira; trzeba ich wbić kilka w morderczym, nieopanowanym pląsie.

Ta chwila po ostatecznym przegłosowaniu, chyba spontaniczna, niewyreżyserowana: euforia, oklaski, unoszenie rąk, skandowanie przez posłów Prawa i Sprawiedliwości słowa „demokracja” czy – parę dni później – „wolne media”. Jakby – dla nieprzychylnych obserwatorów – to była czarna msza, która używa tych samych świętych słów, co msza otwarta, ale we własnym odwróconym pojęciu. „Demokracja”, „wolność”, „naród”, ale też może wkrótce „Chrystus” i „chrześcijańskie wartości”.

Sen mara

Ciała biorą górę nad rozumem, widać to wyraźnie, wszyscy to zauważają, padają słowa „amok”, „szaleństwo” i zgrana już „histeria”. Niektóre twarze na mównicach sejmowych, na pochodach, w studiach telewizyjnych przypominają „Meduzę” Caravaggia. Wir gestów, których wcześniej w instytucjach publicznych, jak Sejm, w takim nagromadzeniu nie było: dosłowne załamywanie rąk, wznoszenie oczu do nieba, unoszenie ramion, łapanie się za głowę, zasłanianie twarzy, uśmiechy à la Quasimodo. Wszystkie mówią o niewyobrażalności zdarzeń, o poczuciu bezradności albo absurdu, albo o wściekłości i oburzeniu, które zatykają dech w piersiach.

Rozmowa w TVN o nocnym wkroczeniu do Centrum Eksperckiego Kontrwywiadu NATO. Wysłannik partii skacze na krześle, nie może usiedzieć, wzdycha najgłębiej, jak można, wystukuje palcami na blacie swą pieśń oburzenia – to ciało jest nie do poskromienia. Nie do poskromienia są ciała koleżanek i kolegów posła podczas debaty medialnej czy trybunałowej. Trzeba spojrzeć w te oblicza albo w oblicza manifestujących w niedziele, a nie w soboty, by pojąć, jak przemożne, jak niewyobrażalnie głębokie jest doznanie krzywdy, jak żywe są zaszłości. Nie tyle spojrzeć, co przemóc się i wejrzeć: to może jest warunek wstępny do ewentualnego, niemożliwego dzisiaj ani jutro dialogu.

Ale gesty mówią jeszcze więcej po drugiej, „nierządowej” stronie. Tu ciała w ogóle nie zasypiają, są w wiecznym drżeniu; psychosomatyka ma swoje pięć minut. Widzę to po oczach ludzi; wkrada się w nie obłęd. Oczy rozpoznają swoich, ciała rozpoznają bratnie ciała: aby natychmiast rzucić się do gadania, do pomstowania, do kręcenia głowami, do wspólnej litanii, do wspólnego przeklinania i zaklinania, do wznoszenia bezkresnego lamentu.

Jest już gorzej niż dekadę temu; wszystko się kojarzy, natręctwa szaleją, zagarniają każdą przestrzeń, nawet iPad, gdy chce się użyć w mailu postscriptum, zamienia „PS” na „PiS”. Pytam ludzi dookoła: tak, źle śpią, biorą środki, mają koszmary z politykami w rolach głównych, można by ułożyć antologię nowych snów ojczyźnianych. Budzą się w środku nocy, zamiast o seksie, myślą o Polsce (poza ministrem Gowinem, of course); ciała już żyją w stanie wyjątkowym.

W środku nocy rozum śpi, demony grasują, o czwartej nad ranem nie przemawiam w głowie, a krzyczę. Dzisiaj do ministra spraw zagranicznych, który za dnia opowiadał o Unii Europejskiej. Że najlepiej byłoby, gdyby strefa euro się rozpadła, i gdyby w ogóle wrócić do modelu EWG. Czyli, co tam dużo gadać, do Europy de facto bez Unii. No i Wyszehrad, Wyszehrad.

– Czesi będą bronili naszych granic? – wrzeszczę do niego w półśnie. – Szwejk będzie umierał za Gdańsk? NATO będzie nas skutecznie chronić bez Europy? Bez flagi-szmaty, jak z lubością powtarza Passionaria Chamstwa? Bez tej szmaty, której nie wolno zabierać w niedzielę, bo wyrzucą z szeregu?

– Doprawdy znudziła się wam Europa? – wrzeszczę dalej. – Doprawdy aż tak źle na tym wyszliśmy, doprawdy pragniecie zadowolonej kontemplacji własnej samotności, bo to przyniesie „nowa doktryna suwerenności”? Doprawdy (wrzeszczę teraz do Miłady Jędrysik, której artykuł w „TP” noworocznym czytałem przed snem) rzucam się tak dlatego, że boję się „utraty grantów, dotacji, państwowych zleceń”? Tego się boję, niczego innego? Jakby mi dawali pięćset albo pięć tysięcy złotych co miesiąc, tobym się uspokoił? A taki robol to o Unię nie może się martwić, bo jest głupim robolem, ciemnym ludem, przyjmujemy wersję rządową?

I tak dalej. Wreszcie przychodzi dzień, na parapecie rozkwitły w nocy dwa storczyki, przez chwilę jest lepiej.

Dreyfus raz jeszcze

Podobnie jak od dwóch miesięcy paryżanie, nagle przypominamy sobie, jak bardzo nasze ciała są polityczne. Po zamachach 13 listopada Paryż przeżywa analogiczną reaktywność ciał; płacze, bezsenność, krzyki na zmianę z bezdennym stuporem. Ogromny spór interpretacyjny dzieli Francję – jak niegdyś sprawa Dreyfusa – również na dwa obozy: albo to oni są winni tego, co się stało; albo to my sami sobie jesteśmy winni. Ten podział, za którym stoją konkretne opcje polityczne, od wielu lat drąży kraj.

Jak pisał ostatnio o swych rodakach Tristan Garcia (znany filozof i pisarz): „wszyscy zaczynamy akceptować, że prawda o naszym świecie wyraża się teraz w akcie przemocy i destrukcji. W głębi nas samych coraz rzadziej myślimy, że nasza prawda da się wyrazić pokojowo”. I dalej następują opisy życia codziennego, które dobrze rozumiemy. Na przykład schizofreniczna lektura znaków i słów, wszystko staje się objawem tego, czego się obawiamy i czego potwierdzenia przez rzeczywistość sekretnie pożądamy: umocnienia się wroga. Wyczekujemy u tamtych zachowań nie do zaakceptowania, które pozwolą nam się oburzyć i replikować z całą mocą; uznajemy to tylko, co przyznaje nam rację. W przypadku Francji: „republikanie widzą już tylko podeptane trójkolorowe flagi i gwizdy na dźwięk Marsylianki; antyislamofobowie dostrzegają tylko rasistowskie napisy na murach meczetów”.

Ale, mówi Garcia, choć tkwimy w rodzaju wojny, prawdziwa wojna nie wybuchnie, dopóki nie zostaną określone i uznane powszechnie jej podstawowe pojęcia. Między kim miałaby się ona toczyć: „chrześcijanami a muzułmanami, postępowcami a reakcjonistami, siłami postkolonialnymi a ofiarami kolonizacji, liberalnymi modernistami a tradycyjnym autorytaryzmem, państwem policyjnym a jego przeciwnikami, republikanami i antyrepublikanami?”. To nie są zbiory wykluczające się, jaka byłaby zatem rzeczywista linia pęknięcia?

Być może zamachy 13 listopada skumulowane z zamachami wcześniejszymi odegrają we Francji rolę katastrofy smoleńskiej. Jeszcze nie doszło do ostatecznego pęknięcia czy do wojny, jak rzecze wprost Garcia. Tradycja państwowości jest zbyt silna, pamięć o niepodzielnej republice zbyt mocna, środek konserwatywno-socjalistyczny jeszcze zbyt potężny, by zdarzyła się eksplozja. Ale prochy są zgromadzone, lonty się tlą, a Front Narodowy, francuski bliźniak PiS-u (minus stosunek do Rosji), stoi za progiem.

Wola mocy

W Polsce tymczasem już pękło, trzeba się wyzbyć złudzeń, wojna trwa i nie ma już znaczenia, „kto zaczął”, kto jakie błędy popełnił, kto ma ile za uszami, nawet jeśli ma za nimi cały las (a z pewnością ma, nikogo nie da się wybronić). Można to opisywać, szukać racji po obu stronach, widzieć, że nie tylko u „nas”, ale i tam „też są ludzie i też mają duszę”, ubolewać nad zaniedbaniami społecznymi, lecz jakkolwiek byłoby to trafne, to jest już nieistotne; logiką wojny jest tylko wojna.

Zanosiło się na nią przed dekadą, nawet wiele wcześniej, lecz to były tylko manewry, w miarę ostrożne rozpoznawanie terenu. Niestety nie weszliśmy po dziesięciu latach do tej samej, jeszcze nie tak burzliwej rzeki, choć słownictwo, używany język często się powtarza. Różnica jest taka, że język wówczas wyprzedzał poniekąd emocje, różne określenia – jak sławetny „układ” – były sprawdzianami własnej wiary, możliwości jej sformułowania, i balonami próbnymi, wypuszczanymi po to, by zobaczyć, jak się przyjmą, co za sobą pociągną.

Teraz słowa już są jakby z tyłu (bardziej nieraz pryncypialne, odkonkretnione i ogólne niż kiedyś – naród, rasa, dom) i mniej istotne wobec woli mocy, a woli mocy można przeciwstawić tylko wolę mocy, a nie własne słowa, gdyż w stanie wojny słowa obronne stają się piskliwe.

Jak jednak określić w polskim przypadku linię podziału, którą dla Francji próbuje wypatrzyć Garcia? Odsuwając na bok wszystkie redukcyjne – taktyczne bądź emocjonalne – epitety (zdrajcy, komuniści, złodzieje, beneficjenci, lewactwo, faszyści, czyli dawniej oszołomy, mohery, ludek smoleński itp., itd.)? Określenia socjologiczne i polityczne, nienacechowane lub mniej nacechowane emocjami, typu „(post)moderniści i konserwatyści”, „postępowcy i tradycjonaliści”, „liberałowie i autorytarianie” również niewiele powiedzą, tym bardziej że odnoszą się do inteligenckiej szpicy obu stron. Co obie strony uznały za tak absolutnie swoje, że w żadnym razie niepodlegające negocjacji?

Nie umiem tego powiedzieć. Wyobraźmy sobie stół negocjacyjny, który nie powstanie. Chwila czystej abstrakcji: wyobraźmy sobie niemożliwe, to, że strona opozycyjna akceptuje, iż stajemy się w miejsce liberalnej „demokracją autorytarną” (sam nie wiem, czy dawać cudzysłów), i zarzuca walkę pod warunkiem, że zostajemy mocno proeuropejscy, „antywęgierscy” i że prowadzimy politykę wzmacniania Europy, jaka jest, a nie zamieniania jej na EWG i na wyszehradzką utopię żyrowaną, kolejna utopia, przez Wielką Brytanię. Czy strona rządowa by się na to zgodziła? Z pewnością nie, wyobraźnia szybko się wyczerpuje, koniec zabawy w negocjacje.

Reduta Antoniego

Rozmawiam z moim kumplem od ping-ponga, dlaczego PiS w jego przypadku (nic się nie zmieniło, lubimy się i nadal gramy razem)? „Służby”, odpowiada jednym słowem i robi znaczącą minę. Wieczorem przesyła mi film o World Trade Center, o tym, jak to naprawdę było 11 września 2011 r.

Przypomina mi się wtedy 13 września tamtego roku, mały pochód na Krakowskim Przedmieściu, raczej starsi ludzie, śpiewają pieśni, na przedzie Antoni Macierewicz, ktoś niesie tablicę z napisem „Oto kara za świat bez Boga”. Stara idea romantyczna, wedle której Bóg gotów jest wysadzić tę ziemię jak Ordon redutę, idea prowidencjalistyczna, tak żywa po katastrofalnym trzęsieniu ziemi w Lizbonie w 1755 r., dopóki nie napisał o nim Wolter, a później Rousseau.

Bo poza wszystkim innym, poza nierównościami społecznymi i niesprawiedliwą dystrybucją środków, poza aferami, poza ukrytym zawłaszczaniem państwa itd., w grę wchodzą może, bardziej niż można sądzić, jakieś pierwotne, magiczne myślenia. Coś, czemu pozwoliła się utrwalić i wykrystalizować katastrofa smoleńska, czyli interpretacja dziejowa oparta na zasadzie: „nie może być dziełem przypadku, że...”, której przeciwstawia się interpretacja liberalna, wolteriańska: „może być dziełem przypadku, że...”.

Nie chodzi bezpośrednio o spiskową teorię dziejów, choć pozostajemy w jej kręgach czy w odległych jej echach (według uniwersyteckich badań ponad 30 proc. Amerykanów zgadza się co do „prawdy” o World Trade Center z moim kumplem od ping-ponga). Chodzi o spojrzenie na historię jako na przestrzeń opresji lub presji systemowej, układowej, wyłączonej spod działania przypadku, której przeciwstawić trzeba własne działanie systemowe, wykluczające, na ile się tylko da, przypadek i dowolność, i metafizycznie usensowniające dzieje (Beata Kempa z harcerską dumną szczerością mówiła niedawno: my mamy ideę, a oni nie, więc muszą upaść). Dlatego nikt z obecnych decydentów nie przyzna się do innej interpretacji katastrofy smoleńskiej niż obowiązująca w ich kręgu: wyrwa w systemie mogłaby się okazać zbyt duża.

A że po drugiej stronie na dzieje patrzy się jako na proces nie całkiem zdyscyplinowany, niekompletnie ułożony, słabo przewidywalny, często wręcz przypadkowy i przygodny, Polska stała się dziś, niejako przy okazji, poletkiem ciężkiego starcia dwóch historiozofii. Bez puenty – drzemie ona lub chichocze w oparach przyszłości; tymczasem na parapecie zakwitł trzeci storczyk. ©

Autor jest pisarzem, eseistą i tłumaczem. Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Laureat Nagrody Nike za „Książkę twarzy”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2016