Polak z Archipelagu

Gdybyśmy wszyscy byli tak dumni i nieustępliwi, jaki tyran by się ostał? - pisał w "Archipelagu Gułag" Aleksander Sołżenicyn, wspominając Jerzego Węgierskiego.

11.08.2008

Czyta się kilka minut

Zima 1952-53 r. jest w Kazachstanie wyjątkowo ciężka. Mróz sięga 40 stopni, zaspy - kilku metrów. Więźniowie sowieckiego obozu pracy w Ekibastuzie cierpią głód, dziesiątkują ich choroby. Strażnicy przestają panować nad tłumem. - Chcesz kromkę chleba, opowiedz, co się dzieje w baraku - proponują więźniom.

Tych, którzy dają się skusić, nazywa się "stukaczami", czyli donosicielami. Jeśli do kogoś przylgnie ten przydomek, to jakby usłyszał wyrok śmierci. Prędzej czy później zginie z rąk innego więźnia - zakłuty nożem lub zarąbany siekierą. Przerażeni donosiciele błagają komendanta, by zamknął ich w obozowym więzieniu. Może tutaj unikną śmierci?

22 stycznia 1953 r. strażnicy widzą wychudzonych mężczyzn pędzących w stronę więzienia. - Rozprawić się ze stukaczami! - wrzeszczą.

- Wieczorem po robocie byliśmy już całą brygadą w stołówce, gdy od strony więzienia doszły nas krzyki. Wkrótce rozeszła się wieść, że część więźniów szturmuje budynek - opowiada prof. Jerzy Julian Węgierski, były więzień Ekibastuzu. Choć z tamtą akcją nie miał nic wspólnego, jego nazwisko przeszło do historii. Stało się to za sprawą Aleksandra Sołżenicyna, autora "Archipelagu Gułag".

Węgierski: - Spaliśmy w tym samym pokoiku, często rozmawialiśmy o polityce. Sołżenicyn był moim brygadzistą, ale wiedziałem tylko, że ma na imię Sasza. Jego nazwisko poznałem dopiero po powrocie do Polski.

Mój przodek generał

Osiedle Tysiąclecia w Katowicach. Węgierski mieszka na trzecim piętrze bloku z żoną Józefą. Ma 94 lata. Jest emerytowanym wykładowcą politechnik: Śląskiej, Warszawskiej i Krakowskiej, projektantem kopalń i specjalistą od kolei. Szczupły, w kamizelce, ma kłopoty ze słuchem. Pani Józefa - niska, żwawa, piękna kobieta.

Na ścianach ryciny: warszawska Starówka, Kraków, Monte Cassino. I dużo książek. Po przejściu na emeryturę profesor zaczął pisać prace o działalności AK na Kresach Wschodnich. Jest autorem kilkunastu opracowań wysoko ocenianych przez fachowców.

Dzieciństwo i młodość spędził we Lwowie. Wśród przodków ma poetę Tomasza Kajetana Węgierskiego i generała Kazimierza Pułaskiego - żołnierza konfederacji barskiej, bohatera walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych.

Najdawniejsze wspomnienia? Piękna willa pełna kobiet. Ojciec, inżynier po politechnice, umarł przed narodzeniem jedynego syna. Wychowanie? Wiadomo, patriotyczne. Wuj w Legionach Piłsudskiego, ciotka w Polskiej Organizacji Wojskowej. Podczas obrony Lwowa przed wojskami ukraińskimi na przełomie 1918-19 r. matka oddała dom na potrzeby szpitala wojskowego. Składania liter uczyli czteroletniego Jurka ranni żołnierze.

Wybuch II wojny światowej zastał świeżo upieczonego absolwenta inżynierii lądowej i wodnej Politechniki Lwowskiej na budowie stacji kolejowej w Zakopanem. Wrócił do Lwowa najszybciej, jak mógł.

Podczas okupacji sowieckiej budował drogę Lwów - Równe, podczas niemieckiej: Lwów - Złoczów. Kolega z Politechniki, przedwojenny oficer Wojska Polskiego, wciągnął go do AK.

Biuro majstra w Winnikach pod Lwowem zostało siedzibą komendy rejonu AK. Węgierski werbował do organizacji mieszkańców okolicznych wiosek (udało mu się namówić około 400 osób), odbierał z alianckich zrzutów tony amunicji, mundury. Drobny mężczyzna, który przed wojną dostał kategorię C (zdolny do służby wojskowej w warunkach pospolitego ruszenia), pod koniec 1943 r. został podporucznikiem czasu wojny. Niemcy nigdy się nie zorientowali, kto u nich pracuje.

Strach? - Phi, do strachu można się przyzwyczaić. Ważniejsza była duma, zaszczyt, że się pracuje w konspiracji. Czy państwo słyszą, jak to brzmi: Oddział Leśny 14. Pułku Ułanów Jazłowieckich?

Dwa aresztowania

W lipcu 1944 r. brał udział w wyzwalaniu Lwowa spod okupacji niemieckiej. Bez Polaków radzieckie czołgi pewnie by utknęły w walkach ulicznych. Pewnego razu naprzeciw jego oddziału pojawił się oficer niemiecki. Próbował namówić go do wspólnej walki z bolszewikami. Wiadomo już było, że Związek Radziecki nie pójdzie na żadną współpracę z AK.

Ale Węgierski odmówił, a gdy oficer wyciągnął do niego rękę na pożegnanie, nie podał mu swojej. - Przecież jesteśmy wrogami - odpowiedział i sztywno zasalutował.

13 lutego 1945 r., w swoje trzydzieste urodziny, został aresztowany przez NKWD.

Cztery dni wcześniej NKWD aresztowało w Elblągu kapitana Armii Czerwonej Aleksandra Sołżenicyna. Pretekstem stał się wysłany z frontu list do przyjaciela, w którym autor pozwolił sobie na krytykę sposobu, w jaki Stalin prowadził wojnę. Sołżenicyn został zesłany do łagru.

Węgierski był torturowany w śledztwie - od tego czasu nie słyszy na jedno ucho. Skazano go na dziesięć lat obozu.

Przerzucany z miejsca na miejsce, we wrześniu 1949 r. trafił do Ekibastuzu w północnym Kazachstanie. Pracował w kopalni węgla. Tam poznał Sołżenicyna.

Brygadzisto, mnie nie budźcie

Sołżenicyn tak wspomina pierwsze spotkanie z Węgierskim: "Zdarzyło się, że chciałeś na budowie zmierzyć, ile właściwie muru przybyło. Biegniesz więc do dziesiętnika, też zeka - żeby poprosić o składaną miarkę. Miarki tej dziesiętnik pilnuje jak oka w głowie, a nie zna cię przecież z twarzy, brygad tu wiele. A jednak ten skarb ci ufnie powierza (jak na obóz - to po prostu idiotyzm!). A kiedy mu tę miarkę zwracasz, jeszcze ci pięknie podziękuje. Jak też takie dziwadło może być dziesiętnikiem w obozie? Mówi z akcentem. Ach, okazuje się, że to Polak, nazywa się Jerzy Węgierski. Jeszcze o nim usłyszymy" ("Archipelag Gułag").

W ostatnich miesiącach życia Stalina świat łagrów gwałtownie się zmienił. Sołżenicyn pisze, że kilka lat wcześniej nikt z więźniów nie pomyślałby nawet o strajku. Każde nieposłuszeństwo zostałoby od razu utopione we krwi. I nagle w 1953 r. w obozach zaczynają wybuchać bunty. Jeden z nich ma miejsce w Ekibastuzie.

Węgierski wspomina te wydarzenia bez patosu. - W tamtym czasie wieczorna kasza była dla nas cenniejsza niż chęć przystąpienia do szturmujących. Dojadaliśmy kaszę, gdy od strony więzienia zaczęły trzaskać serie z automatów. Upadliśmy na podłogę między stołami i ławkami w stołówce. Strzelanina nie trwała długo. Nastała cisza i wkrótce ktoś kazał nam podnieść się i wracać do baraku. Szliśmy szybkim krokiem jeden za drugim, przemykając wśród milczących baraków.

Strajku nikt nie ogłaszał i nikt nim nie kierował, a w każdym razie nie chwalił się tym. Węgierski pamięta, że tego wieczoru wszyscy poszli późno spać, słuchając coraz to nowych wieści. Następnego ranka doszła do nich wiadomość, że w sąsiednim baraku postanowiono ogłosić głodówkę i nie iść do pracy.

Dlaczego? Otóż jeden z więźniów zginął od kuli z pepeszy. Zwyczajnie leżał na pryczy, gdy trafił go pocisk, który przebił drewnianą ścianę. Inni więźniowie postanowili, że nie zostawią tak tej sprawy.

Ku zaskoczeniu zeków mijała doba za dobą, a władze obozu nie zaganiały ich do pracy. Cztery dni później, 26 stycznia, oznajmiły, że wieczorem na wszystkich czeka obfita kolacja. Barak, w którym wybuchł bunt, postanowił przerwać strajk. Taką samą decyzję podjęły pozostałe.

Węgierski: - Byłem zły, że tak łatwo, bez walki, się poddajemy. A przecież chodziło nie o jedną kolację, ale o zmianę warunków życia w obozie! Władze mogły nam obiecać suty posiłek, bo zaoszczędziły na naszych porcjach w ciągu kilku dni głodówki. Z tej złości powiedziałem na głos, żeby wszyscy mogli mnie usłyszeć: "Brygadzisto, mnie nie budźcie, ja na kolację nie pójdę". Nie przypuszczałem, że Sołżenicyn zapamięta moje słowa i po latach zapisze je w książce.

"I tu zrozumiałem, co to jest polska duma - i na czym polegał sekret polskich powstań. Polak, inżynier Jerzy Węgierski (...), odsiadywał ostatni, dziesiąty rok swojej kary. Nawet gdy był kierownikiem robót, nikt nie słyszał od niego ostrego słowa. Był zawsze cichy, uprzejmy, wyrozumiały. A teraz - twarz mu się zmieniła. Z gniewem, pogardą i męką odwrócił oczy od żebraczego orszaku, wyprostował się i krzyknął ze złością, donośnie: - Brygadzisto, mnie proszę na kolację nie budzić. Ja nie pójdę! Wdrapał się na górne nary, odwrócił się do ściany i nie wstał. Myśmy w nocy poszli jeść - a ten nie wstał. Nie dostawał paczek, był zupełnie sam, nigdy nie bywał syty, a nie wstał. Para unosząca się nad gorącą kaszą nie mogła mu przesłonić obrazu bezcielesnej Wolności. Gdybyśmy wszyscy byli tak dumni i nieustępliwi - to jaki tyran by się ostał?" ("Archipelag Gułag").

Węgierski zwraca uwagę, że Sołżenicyn się pomylił - to był dopiero szósty, a nie dziesiąty rok odsiadki. Ale reszta się zgadza. - Głodówka nie była jednak tak tragiczna dla mnie, jak to przedstawił Sołżenicyn - mówi skromnie. Nie jadł kilka dni, przemógł się, gdy kazano mu iść do pracy.

Zaczęły się represje wobec buntowników. Kilkunastu stracono. Węgierskiego z grupą innych nieposłusznych wywieziono do ciężkiego obozu w Dżezkazganie.

Tu zakochał się w Józefie Hrozdziejównie rodem z Wileńszczyzny. To była miłość... korespondencyjna. Ona pisywała listy do uwięzionego z Węgierskim polskiego oficera, niegdyś towarzysza jej ojca, on prosił ją czasami o drobne przysługi na wolności. W końcu poprosił o fotografię. Piękna brunetka w kwiecistej sukience zrobiła na Węgierskim oszałamiające wrażenie. Przestał tytułować swe listy "Szanowna Pani Ziuto", a zaczął "Miła i Dobra Pani Ziuto". Miał dla kogo żyć.

Na wolność wyszedł w 1954 r., prawie w tym samym czasie, co Sołżenicyn.

Poznałem go ze zdjęcia

Z Ziutą wzięli ślub w Karagandzie, a do kraju wrócili w ramach repatriacji w 1955 r. Zamieszkali na Śląsku, początkowo pod Gliwicami, gdzie Węgierski dostał pracę przy projektowaniu kopalń. Spotkał tu wielu dawnych kolegów ze Lwowa, którzy teraz pracowali na Politechnice Śląskiej. W intencji nowego życia i w podziękowaniu za uratowanie Węgierscy poszli na pielgrzymkę na Jasną Górę.

Nigdy nie zapisał się do partii. - Nikt nawet nie proponował tego mężowi, wiadomo było, że się nie zgodzi - wspomina pani Józefa. Węgierski: - Skończyło się na próbie namawiania mnie, bym się zapisał do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Odpowiedziałem: Po dziesięciu latach obozów sowieckich byłbym podły albo głupi, zapisując się do TPPR.

Kierownik działu kadr w gliwickim biurze projektów miał pretensje, że Węgierski w życiorysie zawsze pisze o skazaniu na pobyt w łagrze.

W grudniu 1962 r. tygodnik "Polityka" zaczął drukować w odcinkach opowiadanie Sołżenicyna "Jeden dzień Iwana Denisowicza". Węgierski: - Gdy zacząłem je czytać, nie przyszło mi do głowy, że znam autora. Zastanowiło mnie jednak, że przedstawiona przez Sołżenicyna topografia obozu jakoś dziwnie przypomina ten, w którym sam siedziałem. Dopiero gdy przy trzecim odcinku "Polityka" wydrukowała zdjęcie Sołżenicyna, olśniło mnie.

Przypomniał sobie znajomego z obozu, sympatycznego Rosjanina o najlepszych cechach starej rosyjskiej inteligencji. Delikatnego, sympatycznego, jak z utworów Czechowa. Z pamięci wydobył jego obraz - pochylonego nad jakimiś karteluszkami i skrzętnie coś notującego. Oficjalna wersja brzmiała: Sasza jest naukowcem, interesuje się językiem obozowym i zbiera powiedzonka więźniów.

Węgierski napisał do Aleksandra Twardowskiego, redaktora naczelnego miesięcznika "Nowyj Mir", w którym po raz pierwszy wydrukowano "Iwana Denisowicza". Poprosił o przekazanie Sołżenicynowi krótkiego listu. Na odpowiedź nie czekał długo. Już 10 stycznia 1963 r. z Riazania do Gliwic przyszedł list: "Drogi Juriju Jurijewiczu. Wśród setek listów, które teraz otrzymuję, szczególnie mi miło było otrzymać Wasz list. Serdecznie Was lubiłem i lubię, i często wspominam tamte lata. Zadziwiająca u Was jest z jednej strony dobroć i ludzkie odnoszenie, a z drugiej strony poczucie honoru. Nigdy Was nie zapomnę i dnia 26 stycznia 1952 r., kiedy odmówiliście pójścia na kolację. A pierwszego naszego spotkania nie pamiętacie? Byliście dziesiętnikiem na budowie, a ja przyszedłem po metr składany. I chociaż bardzo ceniliście sobie ten metr, a mnie żeście nie znali - daliście. Dziękuję Wam za ciepłe pozdrowienie. Życie czasem sprawia cuda. Może się jeszcze kiedyś zobaczymy. A. Sołżenicyn".

Pisarz przysłał mu "Iwana Denisowicza" z dedykacją. W zamian Węgierski wysłał mu album z fotografiami Tatr.

Po pierwszym liście były następne. Korespondencja z Sołżenicynem trwała do 1968 r. Z prób spotkania nic jednak nie wyszło, choć w tamtym czasie Węgierski kilka razy służbowo wyjeżdżał do Moskwy i Leningradu. Spotkał się jedynie z ówczesną żoną Sołżenicyna, Natalią Rieszetowską. W 1968 r. otrzymał kolejny list: "Drogi Juriju Jurijewiczu, serdecznie o Tobie pamiętam. Nie gniewaj się, że tak rzadko się odzywam. »Wiele szczęścia« - tak szczodrze nie ośmielam się życzyć, ale niech ten Nowy Rok będzie udany i nie dokuczy zanadto. Ściskam, Twój A.L.".

Nie zdarzył się cud, o którym pisał w swym liście Sołżenicyn. Na drodze do spotkania dawnych więźniów stanęła historia.

SB pyta o pisarza

Krytyka stalinizmu, na jaką zezwalał Nikita Chruszczow, skończyła się w momencie, gdy nowym przywódcą ZSRR został Leonid Breżniew. Był rok 1964. Wokół Sołżenicyna zrobiło się nerwowo. Oficjalna propaganda zarzucała mu, że szkodzi wizerunkowi Związku Radzieckiego za granicą i służy imperialistycznej nagonce na zdobycze socjalizmu.

W 1965 r. KGB skonfiskowało archiwum pisarza. Rok później wydano zakaz publikowania jego utworów. Rozpuszczono plotkę, że podczas wojny kolaborował z gestapo. W 1969 r. wyrzucono go ze Związku Pisarzy. "Jeden dzień Iwana Denisowicza" usunięto ze wszystkich bibliotek. Koronnym dowodem na to, że Sołżenicyn chodzi na pasku imperialistów, było przyznanie mu w 1970 r. literackiej Nagrody Nobla.

W 1974 r., gdy na Zachodzie opublikowano "Archipelag Gułag", milicja odstawiła pisarza na lotnisko i wsadziła w samolot do Frankfurtu, bez prawa powrotu do ojczyzny. Węgierski stracił nadzieję, że spotka dawnego przyjaciela - deportowany z ZSRR nie miał prawa wjazdu do żadnego kraju bloku komunistycznego.

Wyrzucenie Sołżenicyna miało jednak ten skutek, że "Archipelag Gułag" zaczęto czytać w Radiu Wolna Europa. - No i rychło znajomi zaczęli mi donosić, że w radiu mówią o mnie - opowiada Węgierski.

Wtedy profesorem zaczęła się interesować SB. Próbowali namówić go, by zdradził, czy kontaktuje się z Sołżenicynem, czy zna jego adres. Podsłuchiwali rozmowy telefoniczne. W końcu naciskali, by został tajnym współpracownikiem. Odmawiał.

W swoich wspomnieniach napisał, że spotkania z oficerami, choć wymuszone, "ciążą na jego sumieniu".

Zaangażował się w Solidarność. W stanie wojennym, działając w komitecie biskupa Herberta Bednorza, pomagał internowanym - był wśród nich jego syn, Andrzej. - Z Solidarności wypisałem się dopiero, gdy Wałęsa rozpętał wojnę na górze - wspomina.

Już nie ten sam

Węgierski zna wypowiedzi Sołżenicyna z ostatnich lat. - 30 lat temu był symbolem niezależnych sądów i demokracji, a dziś to inny człowiek - mówi.

I zastanawia się, czy Sołżenicynowi, który ratunku dla Rosji upatruje w rosyjskim nacjonalizmie, samowładztwie, prawosławiu, wartościach "duszy rosyjskiej", nie przeszkadza Polska i Polacy. - Zdarzały mu się wypowiedzi antypolskie, tak jakbyśmy pokrzyżowali szyki jego Rosji.

Na początku lat 90., po powrocie do ojczyzny, Sołżenicyn nie pojawił się na polskich uroczystościach w Katyniu. Węgierski poleciał na nie z żoną: - Byłem rozczarowany nieobecnością Saszy. Podobno dał znać, że nie ma czasu. Zastanawiałem się, czy nie wstydzi się, że w "Archipelagu Gułag" napisał o mnie tak ciepło. Może nawet chciałby wykreślić mnie z powieści? Ale nie. Niedawno ukazało się w Rosji nowe wydanie. Nie wykreślił.

Korzystaliśmy z: Jerzy Julian Węgierski, "Bardzo różne życie", Katowice 2003, oraz ze zbioru listów Sołżenicyna do Węgierskiego wydanego przez Muzeum Śląskie. Cytaty z "Archipelagu Gułag" w przekładzie Jerzego Pomianowskiego. Autorzy są dziennikarzami "Gazety Wyborczej".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2008