Pokorne oko

Wojciech Nowicki uczy, jak patrzeć na zdjęcia. Wkrótce jego nauki mogą jednak być bezużyteczne, bo nie będziemy mieli na co patrzeć.

09.08.2015

Czyta się kilka minut

Jerzy Lewczyński, „Nieznany”, z cyklu „Głowy wawelskie”, 1959. Ze zbiorów Muzeum w Gliwicach /
Jerzy Lewczyński, „Nieznany”, z cyklu „Głowy wawelskie”, 1959. Ze zbiorów Muzeum w Gliwicach /

Zatrważające wieści dobiegają ze stolicy Francji. Najświetniejsze paryskie muzea planują wspólnie zakazać używania przez zwiedzających kijków do robienia selfie. Złośliwi nazywają je „mieczami narcyza”. Według szacownego amerykańskiego magazynu „Time” selfie stick to jeden z 25 najlepszych wynalazków 2014 roku (o losie!).

Muzea, z natury skostniałe, na ten ostatni powiew nowoczesności wydają się być jednak odporne. Pomysł zakazu pojawił się też po drugiej stronie kanału La Manche i za oceanem. Rozpatrują go władze londyńskiej Tate Gallery, waszyngtońskiego Smithsonian i nowojorskiej MoMA.

Myliłby się jednak ten, kto w zakazach tych widziałby odwrót gatunku ludzkiego znad przepaści, zarządzony przez szacowne instytucje strzegące dziedzictwa światowej kultury. Chodzi raczej o czysty pragmatyzm. Tłumy są wystarczającym zagrożeniem dla zgromadzonych w muzeach eksponatów i dzieł sztuki. Zwiedzający z aluminiowymi kijami i determinacją, by ustawić się w najlepszym miejscu do strzelenia „selfiaka”, podnoszą to zagrożenie do kwadratu. Pochód w stronę przepaści trwa więc nadal.

Utracone misterium

Na długo przed pojawieniem się pierwszego smartfona, pod koniec lat 90., na strychu jednej z dębickich kamienic odnaleziono setki naświetlonych szklanych klisz. Udało się ustalić, że ich autorką była Stefania Gurdowa, fotografka, która w latach 1923-37 prowadziła w Dębicy zakład fotograficzny. Za opracowanie odnalezionego i w sporej części zniszczonego archiwum zabrał się krakowski fotograf Andrzej Kramarz. Efektem jego pracy i jej zdjęć była poruszająca książka „Stefania Gurdowa. Klisze przechowuje się”, wydana w 2008 r. Z jej kart spoglądają spokojnie twarze mieszkańców Dębicy. Zostali ujęci w niemal identyczny sposób, wszyscy są poważni, skupieni patrzą prosto w obiektyw, nawet dzieci. Ze zdjęć Gurdowej emanuje atmosfera święta, wizyta w jej studiu była bez wątpienia ważnym wydarzeniem w życiu sfotografowanych ludzi, i to na tych zdjęciach czuć.

Spoglądamy na takie fotografie z rosnącą rzewnością.

Ta odświętność – ubiorów, min, póz na zdjęciach Gurdowej zderza się z powszedniością selfie produkowanych dziś tysiącami w każdej minucie. Intencje tu i tu są mniej więcej podobne. Czas zmienił tylko formę ich realizacji. Wtedy trzeba było spotkać się z profesjonalistką i spojrzeć w szklane oko maszyny, której działanie nie do końca się rozumiało. Cisza atelier, przygotowania do ujęcia, trzask migawki i oczekiwanie na odbitkę. Wszystko to budowało wokół fotografii misterium, którego dziś nie jesteśmy w stanie sobie nawet wyobrazić. Możemy tylko wyjąć telefon, zrobić sobie kolejne zdjęcie i upewnić się, że na pewno i przynajmniej przez chwilę jeszcze istniejemy.


Widzę zbyt wiele

„W chęci zrozumienia starej fotografii trzeba jednak zachować pokorę: wszystkiego nie odkryjemy” – pisał Jerzy Lewczyński w tekście załączonym do zdjęć Stefanii Gurdowej. Pierwszym arcykapłanem tej pokory jest dzisiaj Wojciech Nowicki. Jego nowa książka „Odbicie”, wydana nakładem Wydawnictwa Czarne, trafiła właśnie do księgarń. Stanowi ona płynną, choć autonomiczną kontynuację jego wcześniejszego cyklu okołofotograficznych esejów wydanych pod tytułem „Dno oka”.

W obu książkach Nowicki, przyglądając się wygrzebanym na pchlich targach i w zakurzonych archiwach zdjęciom, uczy nas wizualnej wrażliwości. W świecie kleconym doraźnie z milionów obrazów umieć je odczytywać to rzecz, wydawałoby się – podstawowa. Czytając Nowickiego, możemy się przekonać, jak niewiele jednak wiemy i jak bezradni wobec zalewu fotografii jesteśmy. „Trudno uwierzyć, jak bardzo mylące może być zdjęcie” – podkreśla w „Odbiciu” Nowicki i zabiera nas w pasjonującą podróż do swojego archiwum.

Metoda pracy autora „Dna oka” polega na pokornej cierpliwości, a przecież zarówno pokora, jak i cierpliwość to pojęcia dziś szalenie niemodne. „Wróć, zastanów się, póki się nie dowiesz, póki faktów nie zdobędziesz, nie zrozumiesz niczego” – pisze w pewnym momencie, choć równie dobrze mógłby zrobić z tego zdania motto obu swoich książek.

Drobiazgowej analizie zostaje tu poddany przede wszystkim obraz fotograficzny – wszystko jest w nim ważne – dziura w spodniach, fragment komody czy futerału na instrument muzyczny wchodzący rąbkiem w kadr, nadgnite paznokcie, trądzik na twarzy, zdumiewająco długie włosy. Każdy, dosłownie każdy z elementów obrazu zostaje tu przebadany, podobnie jak powiązania między nimi. Ale na tym praca Nowickiego się nie kończy, tutaj się ona dopiero zaczyna. Pisze: „patrzę na fotografie, ale więcej czytam z pisma. Właśnie dlatego lubię papier, zdjęcia sprzed ery fotografii cyfrowej. Mogą nieść ze sobą ów niespodziewany naddatek, którego surowe pliki komputerowe, bity sklejone z bitami zazwyczaj są pozbawione (...) Papier prowokował, papier sprzyjał, by go opatrywać tekstem. Papier był ściśle związany z tą epoką, kiedy zdjęcie z opisem pomagało trzymać się razem”.

Odbitka, jej forma i stan, pochodzenie, sygnatura studia, które ją wykonało, i wszelkie adnotacje są równie ważne jak sam obraz. To one zresztą kotwiczą często fotograficzne przedstawienie w zaprzeszłej rzeczywistości, to dzięki nim Nowicki dokonuje swoich odkryć, ale też snuje fantazje. Czasami musi wręcz ściągać wodze własnej wyobraźni: „Widzę zbyt wiele na tych fotografiach, drzwi się otwarły zbyt szeroko”.

Lustro z geolokacją

„Nowicki daje nam więcej teraźniejszości” – zauważa Marek Bieńczyk we wstępie do „Dna oka”. Jest to jednak teraźniejszość przefiltrowana przez profesjonalizm fotografa. Jeśli nie miał on wpływu na powstanie zdjęcia, to mógł chociaż zadecydować o kształcie i jakości odbitki. Zostawiał na niej swój ślad. Tak, przez całe dziesięciolecia proces fotograficzny związany był z fachowością odpowiedzialnych za niego rzemieślników, a niekiedy artystów. Nawet wtedy, gdy Kodak wypuścił pierwszy na świecie ogólnodostępny aparat fotograficzny – Brownie. Po naświetleniu nim kliszy trzeba było iść do zakładu fotograficznego i zamówić odbitki. Tam praktyka amatorska spotykała się z mniej lub bardziej profesjonalnym podejściem.

Być może ta profesjonalizacja fotografii sprawiała, że używano jej głównie do poznawania i dokumentowania świata. Dziś również się jej do tego używa, ale coraz rzadziej w praktyce amatorskiej. Tutaj rządzi miecz narcyza. Świat jakoś nie może się przebić zza tysięcy twarzy robiących charakterystyczny kaczy dzióbek (duckface selfie). Obiektyw zmienił kierunek patrzenia, teraźniejszość w fotografii amatorskiej jest sprowadzona do autokreacji wzbogaconej geolokalizacją. Jeśli sięgnąć po Stendhalowską metaforę lustra i aplikować ją do dzisiejszej fotografii amatorskiej, to okaże się, że lustro to jest skierowane w stronę niosącego, a nie gościńca.

Ze zdjęć wykonywanych dziś masowo telefonami komórkowymi rzeczywistość i teraźniejszość trzeba więc będzie wyłuskiwać z o niebo większą determinacją niż w przypadku fotografii, którymi zajmuje się w swoich książkach Wojciech Nowicki. Wiele wskazuje jednak na to, że możemy nie mieć już ku temu zbyt wielu okazji.

Płonące fotografie

Jeśli istnieją zdjęcia, w stronę których spoglądamy z sentymentem podobnym do tego, który ma Nowicki do swoich odbitek, to trzeba ich szukać w pudełkach i albumach z rodzinnymi fotografiami z lat 80. i 90.

Na przełomie wieków czas odbitki zaczął się bowiem kończyć. Nie żebyśmy przestali robić zdjęcia. Robimy ich nawet więcej, ale inaczej. Gdy pojawiły się konsumenckie cyfrówki, a jeszcze później smartfony, fotografia oderwała się od papieru, przykleiła do ekranu, ugrzęzła w bitach.

Owszem, czasem jeszcze drukujemy fotografie, głównie po to, by pokazać je babci. Zdjęcie na papierze światłoczułym okopało się jednak w bastionie profesjonalistów, straciło związek z codziennym życiem, stało się elitarne i wyjątkowe.
„Kiedy na chodniku zauważam zdjęcie, które komuś wypadło z portfela, zawsze je podnoszę. Nie potrafię wyrzucić żadnej starej fotografii. Także takiej, która przedstawia kogoś zupełnie obcego” – pisał Lewczyński w albumie ze zdjęciami Stefanii Gurdowej. Dziś nie miałby tego problemu. Zdjęcia swoich bliskich coraz częściej nosimy w telefonach.

Nowicki jest oczywiście tego wszystkiego świadom. O losie archiwów pisze: „Kiedy przestają być użyteczne, stają się łupem, śmieciem, ulegają rozproszeniu”. Zniszczyć tysiące papierowych fotografii, setki celuloidowych negatywów lub szklanych płytek, rozproszyć je, zgubić, sprawić, by zniknęły – to nie jest jednak taka prosta sprawa. Stos płonących fotografii wygląda równie ponuro jak stos płonących książek, trzeba mieć w sobie dużo samozaparcia, by znieść ten widok. Wykasowanie archiwum z dysku komputera czy pamięci telefonu takiego wysiłku już nie wymaga. Usuwa się stare, żeby zrobić miejsce nowym. Rządzi teraźniejszość, przeszłość nie ma z nią najmniejszych szans.

O jednej z analizowanych fotografii Wojciech Nowicki pisze: „dopiero spatynowana przez czas i anonimowa stała się godna oglądania, niemal szlachetna. Kiedy powstawała, była zwykłym obrazkiem, mechaniczną dokumentacją opartą na popularnych wzorcach pamiątką dla rodziny i przyjaciół”. Po głowie kołacze się pytanie: w jaki sposób czas spatynuje pliki ukryte w naszych telefonach?

Wspaniałe pisarstwo Nowickiego będzie więc istniało tak długo, jak istnieją papierowe odbitki. Choćby dlatego trzeba je chronić i trzeba produkować nowe. W przeciwnym wypadku taka literatura straci pożywienie i zamrze – stanie się dytyrambem nowożytności. ©

Wojciech Nowicki, „Odbicie”, Czarne, Wołowiec 2015

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2015