Poeta i rabuś

Gazety donosiły o Apollinairze: "Polak Kostrowicki na czele wielkiej międzynarodowej szajki złodziei dzieł sztuki!".

18.10.2011

Czyta się kilka minut

Ryciny przedstawiające kradzież "Mony Lizy" z Luwru przez Vincenta Peruggię w 1911 r. / Collection Roger-Viollet / Bridgeman Art Library /
Ryciny przedstawiające kradzież "Mony Lizy" z Luwru przez Vincenta Peruggię w 1911 r. / Collection Roger-Viollet / Bridgeman Art Library /

Mona Liza", najbardziej znany obraz w dziejach Zachodu, już w chwili powstania skazana została na gwałt promocji, która nie pozwala dostrzec jej rzeczywistych wartości i redukuje odbiór do poziomu tabloidu. Nie bez winy jest wielki biograf XVI wieku Giorgio Vasari, który w "Żywotach najsławniejszych malarzy..." jako pierwszy zwrócił uwagę na uśmiech żony florenckiego kupca z obrazu Leonarda. Na ów uśmiech "tak uroczy, iż wydawał się czymś boskim raczej, niż ludzkim". Więcej: stwierdził to, nie widząc portretu na własne oczy. Jak zauważa Grażyna Bastek w świetnym eseju, który ukazał się w "Dwutygodniku" (22/2010): "Gdy obraz opuścił Włochy, Vasari miał pięć lat. Opisując go kilka dekad później, autor korzystał zapewne z ustnych relacji, miał bowiem w różnych miastach swoich agentów i korespondentów, wspomnień - obraz wciąż bowiem funkcjonował w wyobraźni florentczyków jako dzieło niezwykłe - być może również z graficznych i malarskich kopii".

Lisa Gherardini natychmiast rozpoczęła karierę celebrytki avant la lettre - budowaną i nagłaśnianą plotkami (także w czasach, gdy portret nie był dostępny szerokiej publiczności). Grażyna Bastek: "Dlaczego bohaterką najsłynniejszego obrazu świata miałaby być włoska kupcowa? (...) Gioconda wciela się więc w rozlicznych interpretacjach w kolejne, »lepsze« role. Staje się ideałem piękna i wiecznej kobiecości; dekadencką femme fatale z uśmiechem Sfinksa; autoportretem Leonarda; podobnie jak Jan Chrzciciel (również z Luwru) - postacią androgyniczną; a po seansie u Freuda upostaciowieniem kompleksu Edypa, wyrazem pożądania Leonarda wobec matki Cateriny, do której uśmiechu artysta całe życie tęsknił...".

Czyż może więc zaskakiwać fakt, że ten właśnie, a nie jakikolwiek inny obraz zniknął ze ścian muzeum w Luwrze 21 sierpnia 1911 r.? Przecież to tak, jakby porwano królową angielską albo Polę Negri. I to w sezonie ogórkowym, kiedy gazety poszukiwały jakiegokolwiek tematu. Prasowe doniesienia wskazywały, że policja błądzi po omacku, choć przez sale Luwru przewinęło się sześćdziesięciu detektywów. Komentatorzy snuli podejrzenia, że za kradzieżą stoi państwo niemieckie albo jeden z największych finansistów tamtych czasów, amerykański milioner John Pierpont Morgan (niesprawiedliwie oskarżany, zmarł zanim "Gioconda" została odnaleziona). Tłumy zdruzgotanych i rozhisteryzowanych Paryżan ustawiały się przed wejściem do muzeum, by zobaczyć przynajmniej pustą ścianę, z której znikło arcydzieło.

Słodki drań

Jak w to wszystko wplątał się Wilhelm Kostrowicki, wnuk polskiego szlachcica, którego do ucieczki z rodzinnego majątku koło Nowogródka zmusiła po powstaniu styczniowym groźba zsyłki na Syberię? Kiedy doszło do kradzieży, był już francuskim poetą, towarzyszem rewolucjonizujących sztukę malarzy-kubistów, znanym w środowiskach paryskiej bohemy jako Guillaume Apollinaire.

Poety nie dotknęły jeszcze potworne doświadczenia I wojny światowej, z której powróci okaleczony i osłabiony do tego stopnia, że zabije go grypa hiszpanka. Jeszcze cieszy się życiem: otwarty, zaciekawiony ludźmi, ufny - czasem zbyt ufny, na co nie raz zwraca mu uwagę matka, sama uchodząca zresztą na europejskich salonach za arystokratyczną awanturnicę (nie przejmuje się zbytnio faktem, że ma dwóch nieślubnych synów, że chłopców pomaga jej wychowywać "wujek", za którego zresztą również nie zamierza wychodzić za mąż). Angelika Kostrowicka ma trochę (ale tylko trochę) racji. Bo wśród ludzi, którzy otaczają jej syna, znaleźli się nie tylko ci ludzie wybitni i szczerze z nim zaprzyjaźnieni - by wymienić tylko Picassa czy Jacoba, ale także akolici, birbanci, a nawet zwykli hochsztaplerzy. Tacy jak Géry Piéret.

Ciekawe, czym zauroczył Apollinaire’a? Może inteligencją, żywiołowością, bogatą wyobraźnią? A może po prostu umiejętnością permanentnego wpadania w tarapaty, z których trzeba go było wyciągać? W każdym razie poeta, który sam borykał się z problemami finansowymi (pisanie do gazet nie gwarantowało przecież bezpiecznej egzystencji), zatrudnił młodego Belga jako sekretarza. W jakiejś części zadecydowały o tym na pewno względy "humanitarne", ale pamiętać też trzeba, że Apollinaire przyjął właśnie stanowisko redaktora naczelnego "Przewodnika Rentiera" - pisma bynajmniej nie artystycznego. Poeta nie miał o tej pracy większego pojęcia, to jasne, że potrzebował pomocy.

Antonina Vallentin, znawczyni epoki i biografka Picassa, charakteryzuje Piéreta z pewną sympatią. Jej zdaniem, należał do szczególnej kategorii ludzi dobrowolnie zdeklasowanych, "nie tych, co zdobywają szturmem twierdzę społeczeństwa, ale tych, co porzucają ją (...) Syn belgijskiego urzędnika wybrał sobie awanturniczą drogę życia, której kręty szlak miał pozostać nieznany nawet jego najbliższym". Julia Hartwig, autorka przepięknej, poetyckiej biografii Apollinaire’a, jest znacznie surowsza: "Piéret miał swoje własne tajne chody, pojawiał się i znikał, odbywał niezrozumiałe podróże, zgrywał się na wyścigach, przy tym w potrzebie nadawał się do wykonywania różnych drobnych obowiązków, był sprytny, zaradny, czasem bezczelny, ale nie obraźliwy, pozwalał się wyłajać w potrzebie, odchodził w porę, znosił wciąż nowe plotki i zabawne historie, przeważnie nieprawdziwe". Słowem: słodki drań.

Przypuszczalnie grono młodych artystów świetnie się bawiło w jego towarzystwie... Aż do chwili, gdy któregoś dnia, najprawdopodobniej w 1907 r., Piéret zapytał pryncypała, czy nie jest aby zainteresowany zakupem dwóch kamiennych masek z okresu hispano-rzymskiego. Jak się okazało, wyniesionych bez najmniejszego wysiłku z Luwru (cóż, złodziej musiał w tamtych czasach liczyć się tylko z okiem znużonego nierzadko strażnika...).

Trefny towar

W tym miejscu "zeznania" poszczególnych bohaterów tej tragikomicznej historii zaczynają się między sobą różnić. Apollinaire twierdzi, że od początku błagał, by sekretarz zwrócił - oczywiście anonimowo - skradzione przedmioty prawowitemu właścicielowi. Proponował nawet, by wytłumaczyć kradzież jako świadomą prowokację, która miałaby uświadomić Francuzom, jak źle chroni się ich skarby w narodowym muzeum. Zdaniem poety, Picasso okazał się mniej niezłomny: zakupił trefny towar za niewielkie pieniądze. Ówczesna partnerka życiowa malarza, Fernanda Olivier, pamięta tamte wydarzenia inaczej: Belg dał Picassowi rzeźby w prezencie, nie tłumacząc, skąd się wzięły, prosząc jednak, by nie pokazywał ich osobom postronnym (jeśli rzeczywiście tak było, twórca kubizmu zgrzeszył dziecięcą naiwnością).

Tymczasem Géry Piéret ruszył na podbój Ameryki. Zadziwiająco szybko udało mu się tam zbić spory majątek. A potem - równie szybko - stracić go na wyścigach. Nic więc dziwnego, że w 1911 r. znów pojawia się w domu Apollinaire’a. I znów proponuje byłemu pryncypałowi zakup kolejnej figurki skradzionej z Luwru...

Właśnie wtedy gazety donoszą, że zniknęła "Mona Liza". Belgijski awanturnik ma powody do niepokoju: co innego "wyprowadzić" z muzeum jakiś drobiazg, a co innego ukraść największe, a może raczej najmodniejsze dzieło ze zbiorów Luwru... Choć w tym przypadku jest niewinny, rzuca się do ucieczki, oddając wcześniej skradzioną rzeźbę (oczywiście anonimowo, za pośrednictwem dziennikarzy z "Paris-

-Journal"). Niestety, w panikę wpada również Apollinaire - dałby sobie przecież uciąć rękę, że za kradzieżą obrazu Leonarda stoi jego sekretarz. Pamięta też, że u Picassa, znajdują się inne skradzione z Luwru "fanty"...

Przyjaciele spędzają razem jedną z najdziwniejszych nocy w życiu. Siedzą w pracowni malarza, przekonani, że za chwilę wpadnie policja, która z pewnością jest już na ich tropie. Gorączkowo zastanawiają się, co robić. Uciec za granicę? Ukryć się na prowincji? W środku nocy ruszają nad Sekwanę, by wrzucić "dowód rzeczowy" do rzeki. Wracają koło drugiej nad ranem - z tą samą walizeczką, z którą wyszli. By uspokoić nerwy i mieć alibi, wyciągają talię kart - przy czym żaden z nich nie ma pojęcia, jak się w nie gra... Aż do rana próbują jednak tego teatru.

Ciekawe, dlaczego nie pozbyli się rzeźb. Czy przestraszył ich jakiś policyjny patrol przemierzający bulwary? A może po prostu artystom szkoda było dzieła sztuki, które mogłoby ulec zniszczeniu lub na całe lata pogrążyć się w mule?

"A jakiś głos ponury drwi"

Następnego dnia Apollinaire udaje się do redakcji "Paris-Journal", by oddać posążki. Dziennikarze nie okazują się jednak lojalni: czyż fakt, że ich kolega po piórze może być zamieszany w kradzież stulecia, nie jest sensacją, której nagłośnienie z całą pewnością zwiększy sprzedaż gazety? 7 września 1911 r. - trzy tygodnie po kradzieży - policja zatrzymuje zarówno poetę, jak i malarza. Dochodzi do konfrontacji. Składają zeznania, po których jeden ma do drugiego wyłącznie pretensje. Pablo o Guillaumie: "Zeznał tyle rzeczy fałszywych". Guillaume o Pablu: "Mój przyjaciel zaprzeczył jakoby cokolwiek wiedział o całej tej sprawie". To najczarniejszy moment w historii ich przyjaźni. Uda im się ją jednak odbudować (będą nawzajem świadkami na swoich ślubach).

Picassa zwolniono po przesłuchaniu. Apollinaire jako bliżej związany z Piéretem utknął w więzieniu "Santé". Znosi je fatalnie. Julia Hartwig: "Zdjęcie Apollinaire’a zrobione w więzieniu ukazuje go z dumnie podniesioną głową, ale wyraz twarzy zmieniony jest nie do poznania, poprzez ciemniejący zarost prześwieca bladość cery, oczy patrzą spojrzeniem nieobecnym i rozpaczliwym, koszula bez krawata dopełnia obrazu nieszczęścia". Więzienie przeraża wrażliwego ponad zwykłą miarę człowieka: "Nim przekroczyłem celi drzwi / Kazano mi obnażyć ciało / A jakiś głos ponury drwi / Guillaume, cóż to się z tobą stało".

Sytuacja rzeczywiście staje się groźna - tym bardziej, że policja nie ma żadnych innych tropów, a opinia publiczna domaga się od niej efektów. Śledczy przepytują sąsiadów i przyjaciół poety, przeprowadzają rewizje... I mogłoby to zapewne trwać miesiącami, gdyby nie sprawca całego zamieszania, Géry Piéret. O dziwo, zachowuje się nad wyraz lojalnie. W bezpiecznym Frankfurcie dowiaduje się, co zdarzyło się w Paryżu i wysyła list do sędziego śledczego, poświadczając niewinność Apollinaire’a.

Poeta wyszedł na wolność 12 września. Przed bramą witali go brat i przyjaciele (wśród nich inny poeta, niezwykle wierny i uczciwy w przyjaźniach Max Jacob). Nie było matki, Marii Laurencin, narzeczonej poety, ani Picassa. Jak pisze Julia Hartwig, "każde z nich nie stawiło się z innych, własnych powodów".

Apollinaire spędził w więzieniu pięć dni. Były gorzkie nie tylko dlatego, że zawiodło go kilka najbliższych osób. Urażono także jego dumę jako poety i jako, przynajmniej w jakiejś części, Polaka (powtarzał, że we współczesnej mu literaturze jest trzech wielkich pisarzy polskich: Conrad pisze po angielsku, Przybyszewski po niemiecku, a on po francusku). Tymczasem przez kilka dni gazety donosiły: "Polak Kostrowicki na czele wielkiej międzynarodowej szajki złodziei dzieł sztuki". Odezwali się także - jak podczas niewiele przecież wcześniejszej afery Dreyfusa - antysemici, którzy, by przywołać zgryźliwe słowa samego poety "nie mogą sobie wyobrazić, że Polak nie jest Żydem".

Z drugiej strony, pozostaje pytanie, czy przygoda Apollinaire’a z "Mona Lizą" nie przyczyniła się do tego, że ten wybitny poeta języka francuskiego długo musiał się starać o francuski paszport. Odebrał go dopiero podczas I wojny światowej. W mundurze armii francuskiej.

Domalowane wąsy

A Gioconda? Kiedy niektórzy zaczynali się już pomału godzić z faktem, że być może znikła na zawsze, pod koniec października 1913 roku ceniony florencki antykwariusz Alfredo Geri otrzymał nieoczekiwanie list wysłany w Paryżu. Jego nadawca proponował, że przywiezie "Mona Lizę" do Włoch, jej miejsce jest bowiem w ojczyźnie Leonarda, a nie we Francji (zapomniał przy tym, że francuski król Franciszek I

po prostu kupił obraz; co więcej - że wielki Włoch został w 1516 r. jego nadwornym malarzem i do śmierci mieszkał w zamku Cloux koło Amboise). Jednak trudno byłoby się nabrać na patriotyczne usprawiedliwienie kradzieży: autor listu żądał 500 tysięcy lirów "za fatygę". Przezorny antykwariusz, nie zamierzając wchodzić w jakiekolwiek lewe interesy, zgodził się jednak zapłacić, pod warunkiem wszakże, że zobaczy obraz na własne oczy i oceni jego autentyczność.

12 grudnia Geri - w towarzystwie Giovanniego Poggi, ówczesnego dyrektora Galerii Uffizi - pojawił się we florenckim hotelu Tripoli-Italia, gdzie przywitał się z nimi niejaki Vincenzo Peruggia. Gdy spod hotelowego łóżka wyciągnął owiniętą we flanelę deskę obrazu, okazało się, że jest na niej nawet numer inwentarzowy Luwru! Nie mogło być mowy o pomyłce: eksperci byli przekonani, że mają przed sobą oryginał. Nie zamierzali jednak płacić złodziejowi. Zabrali obraz do Uffizi pod pretekstem przeprowadzenia niezbędnych analiz.

W hotelu natychmiast pojawili się policjanci. W trakcie procesu Perugia wytłumaczył, jak ukradł obraz. A sposób był banalnie prosty: oskarżony pracował w Luwrze jako malarz ścienny i szklarz, w niedzielny wieczór został wieczorem w muzeum i wyjął obraz z ram. W poniedziałek wyniósł go bocznymi drzwiami - bez najmniejszych kłopotów. Strażnicy zauważyli kradzież dopiero we wtorek rano, wcześniej byli przekonani, że obraz trafił do fotografa muzealnego. Złodziej - w chwili zatrzymania 32-letni - skazany został na rok i piętnaście dni więzienia. Gdy wyszedł, włoscy studenci ofiarowali mu cztery i pół tysiąca lirów jako dar od narodu. Nie potrafili uwierzyć, że ich rodak wpadł na pomysł sprzedaży Giocondy ojczyźnie dopiero wtedy, gdy okazało się, że nikt z kolekcjonerów, których chciał namówić na zakup, nie podjął ryzyka...

Tymczasem artyści w pewien sposób próbowali "zemścić się" na Mona Lisie za krzywdę Apollinaire’a. Marcel Duchamp, który uważał poetę za swego patrona, stworzył w 1919 r. obraz przedstawiający tę piękną Włoszkę z domalowanymi wąsami i bródką. Chciał w ten sposób odebrać jej nieco patosu, doprowadzić kult tego obrazu do absurdu. Cóż, chyba mu się nie udało, skoro nadal lgną do niej pielgrzymi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2011