Pochwała kolacji

Doprawdy, nie trzeba wam teraz seriali, telewizji ani gier planszowych. Liczy się tylko chęć domowników do rozmowy przy stole.

06.04.2020

Czyta się kilka minut

Katarzyna Gintowt „Kwarantanna”, olej na płótnie, 2019 r. / REPR. KATARZYNA GINTOWT
Katarzyna Gintowt „Kwarantanna”, olej na płótnie, 2019 r. / REPR. KATARZYNA GINTOWT

Zanim będzie o przyjemnościach, zacznijmy od kultowego włoskiego filozofa. 26 lutego tego roku Giorgio Agamben ogłosił w dzienniku „Il Manifesto” artykuł, w którym sugerował, że „gorączkowe, irracjonalne i całkowicie nieuzasadnione środki bezpieczeństwa” przyjęte przez włoski rząd w związku z epidemią COVID-19 nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, lecz potwierdzają wyłącznie jego diagnozę „stanu wyjątkowego jako normalnego wzoru rządzenia”. Tak jak wcześniej terroryzm dawał rządom świetny pretekst, by stosować wyjątkowe środki ostrożności, tak teraz „wynalazek epidemii stwarza doskonałą okazję do tego, by środki te rozszerzyć bez żadnych ograniczeń”. Ostatecznie „ograniczenie swobody narzucone przez rządy akceptuje się w imię pragnienia bezpieczeństwa, które zostało stworzone przez te same rządy, które teraz interweniują, by je zaspokoić”.

Gdy okazało się, że wirus, zwłaszcza we Włoszech, jest realny, nie wymyślony, Agamben opublikował 17 marca na blogu prowadzonym przez tłumacza jego dzieł na język angielski, Adama Kotsko, komentarz do swojej wypowiedzi: „Pierwszą rzeczą, którą w oczywisty sposób pokazuje fala paniki paraliżująca życie kraju, jest to, że nasze społeczeństwo wierzy jedynie w nagie życie. (...) Jest oczywiste, że Włosi skłonni są poświęcić praktycznie wszystko – normalne warunki życia, relacje społeczne, pracę, nawet przyjaźnie, uczucia, przekonania religijne i polityczne – jeśli w grę wejdzie choroba. Nagie życie – i groźba jego utraty – nie jest tym, co ludzi jednoczy, lecz zaślepia i oddziela. (...) Czym jest społeczeństwo, które nie ma innych wartości poza przetrwaniem? (...) Drugą rzeczą, nie mniej niepokojącą niż pierwsza, ujawnioną przez epidemię z dużą klarownością, jest to, że stan wyjątkowy, do którego rządy od dawna już przywykły, zaiste stał się zwyczajną kondycją. W przeszłości zdarzały się znacznie poważniejsze epidemie, nikt jednak ani myślał, by z tego powodu ogłaszać stan zagrożenia jak obecny, w którym ograniczono swobodę poruszania się. (...) Społeczeństwo, które żyje w permanentnym stanie zagrożenia, nie może być wolnym społeczeństwem”.

Pomińmy wadliwy argument historyczny: każda wielka epidemia w przeszłości wywoływała radykalne środki ostrożności i podczas epidemii hiszpanki w Stanach miasta, które odizolowano od świata, a w nich ludzi od sfery publicznej, przetrwały. Miasta zaś, w których nie podjęto żadnych środków zapobiegawczych – wymarły.

Pomińmy też fakt, że stan wyjątkowy tym różni się od stanu zagrożenia epidemicznego, że zawiesza prawa konstytucyjne, czego ten drugi nie robi. Nigdzie tam, gdzie wprowadzono stan zagrożenia epidemicznego, nie zawieszono konstytucji, co jest niezbędnym warunkiem mówienia o stanie wyjątkowym.

Paranoja Agambena

Według Agambena rząd zawiesza normalne funkcjonowanie społeczeństwa, bo chce na tym zbić polityczny kapitał, redukując życie społeczne do minimum, czyli do zwykłej troski o przeżycie, która pozbawia nas moralnych instynktów troski o życie wspólne. W tej wizji świata złowrogie rządy niczego innego nie robią, tylko knują spisek przeciwko wolnościom obywatelskim. Agamben nie bierze pod uwagę prostego faktu, że tylko centralne (a więc sterowane przez rząd) planowanie strategii zaradczej może przynieść jakiekolwiek skutki, co najlepiej widać w Stanach, które rekordową liczbę zakażeń osiągnęły głównie z powodu indolencji rządu federalnego. Jedynie rząd dysponuje obecnie środkami niezbędnymi do zapobiegania katastrofie, wobec czego pozbawienie go z zasady prerogatyw jest politycznym kretynizmem i humanitarnym bezhołowiem.

To nie rząd – jakikolwiek rząd lokalny – jest dziś problemem, bo nie on odpowiada za globalne usieciowienie, bez którego niemożliwa jest globalna epidemia. Odpowiada za to Kapitał, który nie dba o to, co obmyśli sobie jakikolwiek rząd. To Kapitał wespół ze wspierającymi go Mediami dyktuje nam reguły życia codziennego, nie rząd. W Ameryce „party zero” odbyło się w zamożnym domu w zamożnym stanie Connecticut, skąd 50 uczestników rozjechało się po całym świecie, niosąc ze sobą zarazki złej nowiny. A gdzie jest najmniej przypadków zarażenia w Stanach? Tam, gdzie diabeł mówi dobranoc.

Donaldowi Trumpowi nie zależy na kontrolowaniu Amerykanów, ale na tym, by Kapitał (a więc i jego biznes) nie poniósł większych strat. Nic dziwnego więc, że impas w negocjacjach na rzecz uruchomienia gigantycznego pakietu ratunkowego dla amerykańskiej ekonomii nie mógł długo być przezwyciężony w Senacie, gdyż Republikanie byli zainteresowani ratowaniem wielkiego biznesu, Demokraci zaś kładli nacisk na kompensację utraty miejsc pracy lub obniżki stawki godzinowej.

Bo ludzie tracą pracę; brakuje łóżek w szpitalach (nie brakowałoby, gdyby rząd rzeczywiście chciał „leczyć” wszystkich chorych), wielkie firmy, uratowane przez rząd od upadku, mogą teraz dyktować warunki zatrudnienia albo sterować rynkami, od których każdy rząd, nawet ten najbardziej wpływowy ekonomicznie, jest uzależniony. Przecież Mark Zuckerberg jest potężniejszy od każdego premiera czy prezydenta i prawdziwy stan wyjątkowy nastanie, dopiero gdy zamknie się Facebooka.

Tak, kultowym Agambenem zajmujemy się tutaj, żeby pokazać, jak dalece nasza epoka zgłupiała.

Samokwarantanna

Giorgio Agamben nie dopuszcza do myśli sytuacji, w której ktoś zechce sam ograniczyć swoją wolność, by nie narażać innych, by jak najszybciej pohamować rozprzestrzenianie się epidemii, by uratować starszych ludzi, szczególnie narażonych na zakażenie, i by skupić się na tym, co dla wszystkich najcenniejsze, a więc więzach społecznych. Gdy, według Agambena, mamy do wyboru albo zamknięcie się w domu, albo wyjście na ulicę i antyrządową manifestację, jasne jest, że kto zostanie w domu, musi być albo idiotą, albo niewolnikiem. Niemożliwa jest dlań do pomyślenia taka sytuacja, w której etyczność może realizować się w zamknięciu, w dobrowolnym odosobnieniu. To wszystko jest nie do pomyślenia w ramach filozofii, dla której albo jesteśmy moralnymi jednostkami, bo jesteśmy w grupie, albo walczymy jedynie o własne przetrwanie, więc szkoda w ogóle o nas gadać.

Ludzie boją się, to jasne, trwają w niepewności, to też oczywiste, ale różnica między ich lękami spowodowanymi wirusem a codziennymi lękami jest tylko ilościowa, nie jakościowa.

Nasza szesnastoletnia córka, która w przyszłym roku idzie na studia, boi się, że epidemia jej w tym przeszkodzi, bo wie, że wszystkie nitki są ze sobą dziś ściśle powiązane, ale i tak bez wirusa ma dość lęków spowodowanych presją społeczeństwa, które kompetycję ceni bardziej od kompetencji. I my nie umiemy tych obaw – w obu przypadkach – skutecznie wykorzenić, bo kondycja amerykańskiego nastolatka objuczona jest wieloma ciężarami.

Bliźniaków dotyczy to inaczej, bo choć przejście od szkoły podstawowej do ogólniaka jest łatwiejsze – zresztą w Ameryce też stresujące, bo tu ważyć się może przyszła kariera – to dla nich najważniejszym problemem jest brak żywego kontaktu z rówieśnikami: gadania, wygłupiania się, strojenia żartów z innych, pomagania sobie w lekcjach, śpiewania, tańczenia, pozowania, czyli tego, co jest treścią życia wszystkich nastolatków.

Wiedzą jednak, że istnieje solidarność przez zaniechanie. Jeśli COVID-19 coś w nas rzeczywiście zmienił, to przekonanie, że człowiek społecznie zaangażowany musi iść z innymi w pochodzie, żeby manifestować swoją wolność. I jeśli coś przed wieloma odkrył, to to, że powstrzymanie się od aktywności może znaczyć równie wiele, co sama aktywność, a nawet więcej. I to także, że wycofanie się z przestrzeni publicznej nie musi być powodem do wstydu, jak chciałby Agamben, lecz wręcz przeciwnie, znakiem społecznej roztropności. Prawdziwe życie obnażone to życie tych, których nie chroni już sterany układ immunologiczny – i to właśnie życie powinniśmy solidarnie chronić.

Jednostka i społeczeństwo

Izolacja w nowożytnej kulturze Zachodu zawsze miała dwa oblicza. Więzienie wynaleziono późno, bo we wczesnym wieku XIX, w tym samym mniej więcej czasie, co szpitale psychiatryczne. Rewolucja francuska, a zwłaszcza okres jakobińskiego terroru, była ostatnim wielkim widowiskiem publicznego karania i europejska nowoczesność, stropiona tym krwawym horrorem, postanowiła utajnić wymierzanie kary. Zrobiła to odłączając ją od życia publicznego i umieszczając w miejscu zamkniętym przed wzrokiem gawiedzi.

W tym samym jednak czasie jednostka zaczęła dobrowolnie wycofywać się z życia publicznego, izolując od społeczeństwa, znajdując dla swoich lęków usprawiedliwienie w wyższości moralnej albo artystycznym geniuszu. Mottem takiej samoizolującej się jednostki było „Społeczeństwo, gardzę tobą i nienawidzę!”, co w przypadku uwięzionego intelektualisty czy artysty nabierało charakteru politycznego i zmieniało „społeczeństwo” w znienawidzoną formę rządu. To właśnie ona stworzyła współczesną, mocną i zgubną opozycję izolującej się lub izolowanej jednostki i izolującego społeczeństwa albo rządu.

Jeśli więc COVID-19 cokolwiek zmienił, to zmiana ta dotyczy właśnie nowoczesnej opozycji między jednostką i społeczeństwem, w której nie ma miejsca dla relacji międzyludzkich opierających się władzy. Albo człowiek stoi w opozycji do społeczeństwa, które – za pomocą rządu – ma nad nim władzę, albo stara się zdobyć władzę i wtedy musi się ze społeczeństwem zbratać przeciwko tym jednostkom, które dopuściły się zdrady społecznego interesu. Tę opozycję jednostki i społeczeństwa wygrywają wszystkie reżimy autorytarne na rzecz dzierżonej władzy, to jasne, ale trzeba i o tym pamiętać, że kto skupia się na jednostce przeciwko władzy, ten niechcący podtrzymuje ten sam system, którym pogardza.

Cały czas poruszamy się między jednostką i społeczeństwem, a to dlatego, że uwierzyliśmy, iż życie społeczne toczy się jedynie między tymi dwoma biegunami. To właśnie przekonanie może stać się najbardziej znaczącą ofiarą koronawirusa, na czym wszyscy moglibyśmy tylko zyskać.

Absolutna pojedynczość

Wirus nie oszczędza nikogo, wiadomo. Ludzie umierają, tracą bliskich, pracę, pieniądze, rutynę, zaufanie. Ale kryzys objawia się przede wszystkim w formie braku i utraty, dla jednych niezauważalnych, dla innych bardzo dotkliwych. Tak, COVID-19 pokazuje nam dobitnie, że świat nie jest równo podzielony: jedni kryzysu nawet nie zauważą, drugich on wykończy.

Ale przecież dokładnie tak samo jest z życiem, co każe nam przypuszczać, że nierówność, o której mowa, nie jest w pierwszym rzędzie nierównością ekonomiczną. Jednych życie przeraża, innych nie. Jednym nie daje szans, drugim szans daje aż za dużo. Jedni się w nim odnajdują, drudzy nie bardzo. Jedni będą je chwalić, mimo że śmiercią jest podszyte, drudzy właśnie dlatego, że do śmierci zmierza, będą je potępiać. Jedni będą nim ryzykować, inni znowu będą je starannie ochraniać.

W tym sensie można powiedzieć, że każdy kryzys zdrowotny obnaża nasz stosunek do życia, tyle że nie jest to – jak chciałby Agamben – życie nagie, czysto biologiczne. W nagim życiu chodzi jedynie o przetrwanie, o podtrzymanie aktywności organicznej, o uchylenie się śmierci. Przyznajmy: nie jest to przypadek epidemii, która nas dotknęła. Wzrost liczby ofiar wynika bardziej z niewydolności metod zapobiegawczych niż z zabójczego charakteru wirusa, który daje się zwalczyć, o ile zastosowane zostaną skuteczne środki. ­COVID-19 nie stanowi zagrożenia dla całej ludzkości. Tam, gdzie hojnie zbiera śmiertelny plon, nastąpiło naruszenie systemu immunologicznego społeczeństwa, które nie dość uwagi poświęciło na swoją ochronę. Nie zbudowało odpowiedniej liczby szpitali, zabrakło respiratorów, nie wbudowało w swój system społeczny mechanizmów kompensacji dla najbiedniejszych i – wreszcie – nie wykazało społecznej solidarności, która tutaj działa nie przez łączenie się ludzi, lecz rozłączanie, nie przez bycie razem, lecz bycie osobno.

Taka solidarność jednak wymaga radykalnej zmiany sposobu myślenia o sobie i innych, a zmiana ta zacząć się może w momencie, w którym porzucenie świata nie będzie traktowane jako dopust boży, lecz okazja, nie jako zerwanie ze społeczeństwem, lecz jako szansa przekształcenia więzi, jakie nas z nim łączą, nie jako ucieczka ze sfery publicznej w prywatną, lecz jako zamazanie granic między nimi.

Dla ludzi, dla których dom jest miejscem starannie oddzielonym od pracy, przymusowa kwarantanna jest doświadczeniem całkowitej konfuzji. To oczywiście konsekwencja nowoczesnego podziału na to, co prywatne, i to, co publiczne, która umacnia w ludziach przekonanie, że kto zostaje w domu (kobieta, żona), ten nie pracuje, choćby wykonywał dziesiątki ciężkich czynności. Z tego względu „zdalność” pracy wydaje się być wymarzonym ratunkiem od pogmatwania granic: równy dystans dzieli nas od współpracowników („o, jak bardzo żałuję, że nie możemy być razem w tak trudnej chwili!”) i od domowników („córeczko, nie przeszkadzaj, tatuś pracuje!”). Wreszcie możemy stać się jednostką prawdziwie wirtualną, bo pozbawioną jakiegokolwiek społecznego zakorzenienia, ani tam, ani tu. To jest rzeczywista groźba, która zjawia się z wirusem COVID-19: absolutna pojedynczość. Radykalne oddzielenie myślenia o jednostce od myślenia o społeczeństwie.

Co to jest przyjemność

Taką absolutną pojedynczość od wielu lat szykują nam media społecznościowe. Konsekwencją jest przekonanie, że jednym z najskuteczniejszych sposobów opierania się presji społecznej jest mnożenie indywidualnych przyjemności.

Musimy przecież jakoś odpocząć od stresu, musimy się jakoś rozerwać, musimy jakoś zapomnieć o tym, co na zewnątrz, odnowić się, zregenerować, naładować akumulatory wyczerpane zmaganiami ze światem, społeczeństwem. A nic tak nie sprzyja wzniecaniu przyjemności jak kompulsywne oglądanie Nefliksa, Hulu, Amazon Prime i innych kanałów streamingowych, bo nic innego tak skutecznie nie zawiesza upływu czasu i nic tak skutecznie nie izoluje nas od świata, jak oglądane ciurkiem 5 sezonów serialu kryminalnego.

Kwarantanna zmieniła nasze doświadczenie czasu i przestrzeni, nie zmieniła jednak naszego stosunku do przyjemności. Książki poszły w kąt, bo trzeba sobie za dużo nawyobrażać. Netflix podsuwa przyjemności niezapośredniczone i niech nas nie zmyli fakt, że posługuje się medium filmowym. Telewizja, czyli wizja na odległość, już dawno umarła. Dziś przyjemność czerpiemy z hiperwizji, wizji wzmożonej, nieprzerwanej, ciągle obecnej, której nadajemy komiczny pozór wieczności. Tym właśnie są przyjemności w epoce ­postmedialnej: ciągłym strumieniem wrażeń izolującym nas od świata.

Co to więc jest „przyjemność”? Historycznie rzecz biorąc, w naszym języku „przyjemność” bierze się – jak dowodził Aleksander Brückner – ze słowa „przyjma”, czyli czegoś odwrotnego od „ujmy”. Ujma na honorze to coś, co honorowi jest odjęte. Przyjma z kolei jest tym, co się – jak łatwo wykombinować – przyjmuje. Przyjemność jest indywidualna, ale jest też pasywna, co podkreślali zawsze – całkiem zasadnie – wszyscy krytycy hedonizmu. Przyjmujemy w siebie wrażenia, zamiast coś robić na zewnątrz, zamiast działać, zamiast coś zmieniać poza nami. Kto siedzi godzinami przed telewizorem albo komputerem i poddaje się wrażeniom płynącym z ekranu, jest modelowym przykładem jednostki zaprogramowanej na przyjemność i nie zmienia tego faktu intensywna obecność w mediach społecznościowych, która daje jednostce fałszywe alibi aktywności.

Modelowym odbiorcą mediów w świecie postmedialnym (czyli takim, w którym medium się bierze w nawias, a nie uwypukla) jest przyjemniaczek: Ja skupione na czerpaniu przyjemności z jednokierunkowego strumienia wrażeń. Takie Ja będzie każdą ingerencję czegoś lub kogoś od siebie różnego traktować jako zakłócenie możliwej przyjemności. Tak zresztą rozumował Freud, gdy tłumaczył narodziny przemocy. Człowiek reaguje gwałtownie, gdy mu się zakłóci przyjemność, która jest niczym innym, jak tylko brakiem cierpienia, czyli podwyższonej dawki ekscytacji. Ktoś, kto tę dawkę wzmaga, czyli każdy, kto przychodzi ze swoimi ­sprawami z zewnątrz, zakłóca przyjemność płynącą z izolacji od świata. Kogoś takiego tylko palnąć w łeb.

Ratunek w kolacji

Można jednak inaczej ułożyć znajome klocki: społeczeństwo nie jest tam, na zewnątrz, lecz zaczyna się tu, w domu.

Dom jest miejscem, w którym dokonuje się codzienna socjalizacja: trudna sztuka podtrzymywania relacji między ludźmi, z którymi się – z jednymi z wyboru, z innymi z konsekwencji tego wyboru – żyje. Jeśli rodzinę zdefiniujemy jako grupę osób zmuszonych przez ograniczenie miejsca do znalezienia kompromisu między jednostkowymi potrzebami i zbiorowymi wymaganiami (albo jednostkowymi przyjemnościami i zbiorowymi obowiązkami), to wtedy jasne stanie się gładkie przejście między rodziną i polityką. Pokaż mi swoją rodzinę, jak funkcjonuje, jak zachowuje się w czasach kryzysu, jak ustala relacje między przyjemnościami i obowiązkami, a powiem ci, jakiej polityki jesteś zwolennikiem. Albo inaczej, w najbliższym mi języku: pokaż mi, jak jecie kolację, a powiem ci, o jakim społeczeństwie marzysz.

U mnie w rodzinnym domu, jak w innych polskich domach, nie jadało się kolacji razem, każdy milczkiem opróżniał rondel. Tylko świętom przypadał przywilej gromadzenia nas wszystkich przy stole, ale wtedy czuło się, że odświętność, jak to w polskim obyczaju, przesłania prawdę o tym, jak żyjemy razem. Nawet niedzielny rosół tej smutnej prawdy o kruchych związkach polskiego społeczeństwa nie mógł zamaskować.

Odkąd żyję w USA w pięcioosobowej rodzinie (takiej, jaką dawniej była moja), kolacja stanowi główny punkt rodzinnego spotkania i przestrzegamy tego bardzo pilnie. Jestem pewny, że fundamentalna zmiana w moich poglądach i zainteresowaniach politycznych idzie w parze z ustanowieniem naszej domowej instytucji kolacji, która działa raz lepiej, raz gorzej, ale, jak na razie, działa.

Każdy z nas przychodzi z innego świata i na godzinę przynajmniej, mniej więcej od dziewiętnastej, ogłaszamy zawieszenie broni. Czasem trudno z tym na początku, bo każdy jeszcze siedzi mentalnie w swoje norze (pięć nor to niemało), ale robimy, co możemy, żeby z tych nor się wzajem powyciągać i wejść na wspólny grunt, gdzie każdy może coś powiedzieć, starając się własne gniewy i zadrażnienia z pomocą innych obłaskawić. Czasami dajemy za wygraną, bo nory przyciągają za mocno, ale więcej dni dowodzi skuteczności naszej instytucji.

Rozmowa, bardzo często o polityce, to jednak tylko część rodzinnej polityki. Owszem, najważniejsza, bo tylko tak można zetknąć ze sobą różne, całkiem niezgodne ze sobą światy (trzy kultury przy stole: polska, portorykańska, amerykańska), ale nie jedyna. U jej początków tkwi gotowanie, u jej końca – sprzątanie. Ja gotuję, dzieci sprzątają ze stołu, ładują zmywarkę, Rosie doprowadza kuchnię do ładu.

Ktoś gotuje, ktoś inny sprząta, podział obowiązków jest jasny i oczywisty, i czasem się z Rosie zamieniamy: ona gotuje, ja sprzątam, na czym znacznie lepiej wychodzę, bo po jej gotowaniu niewiele jest do sprzątania. Kolacja to nie rutynowa kulinarna zapchajdziura, ale instytucja rodzinna, w której każdy powinien widzieć wyraźnie swoją rolę. Jeśli kolację dobrze obmyślić, to niezależnie od tego, co się gotuje i co się je (bo to, o czym mówię, nie jest kwestią portfela, ale zwykłych chęci i gotowości), może być to czas i miejsce, w którym jednostkowe przyjemności ustąpią wspólnotowym radościom.

Każdy może i powinien zabrać głos, każdy może i powinien powiedzieć, co mu dolega, nikt nie powinien się czuć z rozmowy wyłączony, nawet jeśli, jak to często bywa, nie ma nic do powiedzenia. Ja gotuję i podaję do stołu, ale to Rosie trzyma całą rozmowę, do której czasem się włączam, czasem nie. Tradycyjne role rodzinne uległy u nas odwróceniu: mężczyzna obsługuje, kobieta dyryguje i trudno powiedzieć, gdzie się który -archat zaczyna, a gdzie kończy. I nie ma żadnego znaczenia, co jest na stole, choć ma znaczenie, czy ktoś to przygotował sam, czy przyniósł gotowe.

Czytam wypowiedzi różnych ludzi, którzy nie wiedzą, co ze sobą zrobić w niezagospodarowanym przez innych czasie kwarantanny. Robią to lub owo, w gruncie rzeczy cokolwiek, co tylko przyjdzie do głowy lub na co czasu nie mają, gdy pracują poza domem. A to chleb upieką, a to zagrają z dzieckiem w domino, a to film na National Geographic obejrzą. Ludzie miotają się od jednego fetysza do drugiego, tęsknie wyglądając końca epidemii.

Warto jednak może w tym czasie pomyśleć inaczej: zamiast chwytać się przypadkowych kół ratunkowych, może dobrze byłoby coś we własnym domu ustanowić, coś, co mogłoby przetrwać czas epidemii i funkcjonować równie dobrze poza nim. Nie trzeba wam subskrypcji, gier planszowych, telewizji czy innych gadżetów. Liczy się tylko chęć domowników do rozmowy przy kolacyjnym stole. To ona jest pierwszym krokiem do społecznej edukacji dzieci, do politycznej rozwagi dorosłych i do drobnych przyjemnostek towarzyszących nam zwierząt, które wylizują do cna talerze po kolacji.

Każdemu jego i jej przyjemności, nie ma tu żadnych reguł narzucanych z góry i dobrze jest samemu wymyślać własne, takie mianowicie, które by nas ze sobą powiązały. To, wbrew pozorom, jest najtrudniejsze, bo najczęściej myślimy o przyjemności jak Freud: każdy inny jest naszej przyjemności niepotrzebnym zakłóceniem, zbędnym naddatkiem w procesie odcinania się od zewnętrznego świata.

Tu właśnie, w takim rozumieniu przyjemności, które odbija nowoczesny konflikt jednostki i społeczeństwa, widzę przyczyny wielu współczesnych utrapień. Z nich bodaj najdotkliwsze rodzą się wtedy, gdy nasza absolutna jednostkowość nie chce za żadne skarby podzielić się swoją przyjemnością z innymi absolutnymi jednostkami, które w zawiesistym milczeniu żują niesmaczny kawałek mięsa i zastanawiają się, jak go po kryjomu wypluć i iść do swojego pokoju czytać Giorgia Agambena. ©


CZYTAJ WIĘCEJ:

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2020